Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ponad dwie godziny Diany Krall. Jak było na koncercie w Gdyni?

Tomasz Rozwadowski
Paweł Relikowski/PolskaPresse
Diana Krall nareszcie odwiedziła Trójmiasto. O tym, że była oczekiwana z utęsknieniem, świadczyło parę tysięcy miejsc wykupionych przez fanów w Hali Gdynia i bardzo ciepła atmosfera koncertu. A że śpiewającej pianistce z Kanady podobało się w Gdyni, jej występ trwał przeszło dwie godziny i był okraszony złożonym z kilku utworów bisem.

Tak duży tłum na koncercie jazzowym to wyczyn. Diana Krall jest jednak wokalistką jazzową raczej umownie, głównie dlatego, że część jej repertuaru to standardy jazzowe, jej płyty królują na jazzowych listach przebojów, a ona sama już kilkakrotnie zdobywała nagrody Grammy w jazzowych kategoriach. Do tego jest absolwentką słynnej muzycznej uczelni o jazzowym profilu, Berklee College of Music w Bostonie. To wszystko prawda, ale śpiewając współczesny, oparty przede wszystkim na improwizacji jazz, nie wypełnia się fanami hal, tylko kluby, a w najlepszym przypadku sale filharmoniczne. I nie sprzedaje się płyt w milionowych nakładach. Źródłem sukcesu Kanadyjki jest odnowienia starej szkoły jazzowego śpiewu, bardzo bliskiej tradycyjnej piosence i połączenie jej ze współczesną muzyką pop nieco alternatywnym zabarwieniu. Wystarczy posłuchać nagrań - bohaterce gdyńskiego koncertu bliżej niż do Cassandry Wilson lub Patricii Barber jest do Fiony Apple czy Norah Jones (dwie ostatnie wyraźnie się zresztą Krall inspirują). To wszystko jednak nie ma większego znaczenia w obliczu sukcesu, jakim był niewątpliwie ten pierwszy koncert Diany Krall w Trójmieście.

Na estradzie oprócz liderki i towarzyszących jest muzyków, oraz fortepianu i pianina, na których wokalistka sobie na przemian akompaniowała, był ekran do wyświetlania wizualizacji, pochodzących głównie z niemych filmów, ale także stylizowanej retro współczesnej dokrętki z udziałem słynnego Steve'a Buscemi. Była też scenografia - czerwono-złoty sierp księżyca oraz staroświecki gramofon z tubą. Koncert promował "Glad Rag Doll", najnowszą, wydaną przed kilkoma tygodniami płytę artystki, na której nagrała własne wersje przebojów rewiowych z lat 20. i 30. minionego wieku. Siłą tego repertuaru są zgrabne, chwytliwe melodie pisane przez mistrzów wczesnego amerykańskiego popu i fakt, że przechowują w tekstach atmosferę burzliwych lat prohibicji i Wielkiego Kryzysu, słabością, to że od współczesnego słuchacza dzieli je dystans blisko stu lat. Moim prywatnym zdaniem, choć wykonane bez zarzutu, zalatywały nieco naftaliną.

Na nich jednak koncert się nie kończył. Gdy Diana zagrała własną wersję "Temptation" Toma Waitsa, na estradzie i na widowni zaczęło iskrzyć. Później była garść kompozycji znanych z jej wcześniejszych płyt i współczesne standardy m.in., piosenki Boba Dylana, męża Krall Elvisa Costello czy grupy Blondie, artystka w pełni pokazała swój kunszt i charyzmę. Nie udało jej się skłonić publiczności do wspólnego śpiewania, co jest regułą na jej koncertach w innych krajach, ale zachwyciła niewątpliwie.

A na sam koniec okazało się, po co był gramofon - po bisie i ukłonach gwiazda zakręciła korbką i z tuby popłynęła muzyka. Muzyka na do widzenia.

Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki