Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pomorski Katyń

Barbara Szczepuła
Andrzej Wolski z żoną na starogardzkiej ulicy
Andrzej Wolski z żoną na starogardzkiej ulicy fot.repr.m.ponikowski
Kto poza Pomorzem słyszał o Szpęgawsku? Prawie nikt. O niemieckiej zbrodni w lesie pod Starogardem Gdańskim, gdzie rozstrzelano siedem tysięcy osób, głównie Polaków, pisze Barbara Szczepuła

Trzeciego października około jedenastej rano Andrzej Wolski niespodziewanie wrócił do domu. Zapukał niecierpliwie do drzwi. Żona zbiegła z piętra, ale zamiast rzucić mu się na szyję, zaczęła płakać i szeptać natarczywie: - Nie wchodź, uciekaj natychmiast do swojej matki…

- Pewnie masz jakiegoś chłopa na górze, ale ja i tak pójdę przywitać się z dziećmi - zezłościł się, odsunął ją i wszedł na schody. Za chwilę Janek i Edzio ściskali ojca, a malutka Gizela biegała naokoło i piszczała radośnie: tata, tata… Zdjął buty i zniszczony mundur i siadł w fotelu, wyciągając nogi. Miał na nich wełniane skarpetki zrobione przez żonę na drutach. Brązowe ze starannie wydzierganą jaśniejszą nitką literą "A". A - jak Andrzej. Wolska parzyła kawę, a on opowiadał o lesie pod Wejherowem, gdzie niemieckie kule brzęczały natarczywie jak rój pszczół. Skulił się pod drzewem, ściskał w ręku obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i modlił się żarliwie… Ocknął się, gdy niemiecki żołnierz ukłuł go bagnetem, sprawdzając, czy żyje.

Tak skończyła się kampania wrześniowa szeregowca Wolskiego. Siedział w obozie jenieckim, gdzie wykorzystywano go jako tłumacza, bo niemiecki znał równie dobrze jak polski. Na początku października udało mu się załatwić zwolnienie.

Zapach kawy rozchodzi się po pokoju, Wolski rozgląda się, jakby sprawdzał, czy nowe meble stoją jak stały, orzechowa jadalnia z kredensem i dużym stołem, obok sypialnia, w której króluje wielkie małżeńskie łoże, a na nim pysznią się haftowane poduszki z falbankami. Jest dumny z tych mebli, kupił je kilka miesięcy wcześniej, gdy wygrał na loterii sporą sumę pieniędzy. Starczyło nie tylko na wyposażenie dwu pokoi, ale przede wszystkim na kupno działki i materiałów budowlanych, które zaczął już gromadzić, bo zamierzał postawić dom co się zowie, nie taki oczywiście jak pałac Wiechertów, bo za wysokie progi, gdzie tam kierownikowi młyna do zamożnego właściciela, ale jednak dom miał być okazały.

Właściwie nie dom, a willa. Wojna - zamyśla się - wojna chyba już się skończyła, więc zaraz jutro zgłosi się do młyna. - Jakoś to będzie - pociesza żonę. Przed pierwszą wojną, którą dobrze pamięta, bo gdy się zaczęła, miał czternaście lat, więc przed tamtą wojną też tu, na Kociewiu i na całym Pomorzu rządzili Niemcy. Trudno, taki los, zresztą stary Wiechert, choć Niemiec, jest w porządku.

- Przyjemnie być w domu - uśmiecha się, biorąc Gizelę na kolana, popija kawę i opowiada, a chłopcy chłoną każde słowo, żona wpatruje się w niego jak w cudowny obraz, ale z jakimś takim irytującym napięciem i nagle znowu rozlega się pukanie. Dwu czarnych esesmanów stoi pod drzwiami.

- Jesteś oskarżony, pójdziesz z nami! - mówią. Wolska w płacz, dzieci czepiają się taty, nie chcą go puścić, ale ojciec przytula je, wkłada buty i wychodzi.

Nawet kawy nie dopił. Nawet nie zdążył schować z powrotem do kieszeni obrazka z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, która chroniła go przed nieszczęściami.
Noc jest długa. Wolska w ogóle nie kładzie się spać, chodzi od okna do drzwi, odmawia różaniec. Na drugi dzień słyszy, że męża zatrudniono przy pracach rozbiórkowych koło ratusza. Pędzi tam, ale porozmawiać z nim nie może, strażnik zgadza się jedynie, by dać mu coś do jedzenia. Jest cały i zdrowy, to najważniejsze, wszystko niebawem się wyjaśni i wróci do domu. Gdy dziesiątego października po raz kolejny niesie Andrzejowi zupę z kartofelkami, już go tam nie ma, a strażnik nie odpowiada na pytania.

Wolska biega po mieście, rozpytuje, zaczepia ludzi, może coś wiedzą, może coś słyszeli, idzie do młyna, jeden z młynarzy mówi jej, że widział Wolskiego, jak wieziono go wraz z innymi Polakami ciężarówką w kierunku Tczewa. Było to przed dwunastą w południe. Wyglądał na pobitego, szczękę miał podwiązaną chustką… Chyba gdzieś niedaleko jechali - domyśla się młynarz - bo tuż po drugiej samochód wracał pusty.

- Mama pędzi na gestapo, a gestapowiec mówi: - Nie jestem wilkiem, żebym miał pożreć wszystkich Polaków - wspomina Edmund Wolski, który nadal mieszka w Starogardzie w cieniu wielkiego młyna Wiechertów, od kilku lat już nieczynnego i straszącego oczodołami pustych okien.

***

Tego samego dnia, gdy nadmłynarza Andrzeja Wolskiego wieziono z więzienia w Starogardzie szosą w kierunku Tczewa, jego rówieśnika Bronisława Knittera, nauczyciela ze Skórcza w tym właśnie więzieniu osadzono. Knitter tak jak Wolski był chłopskim synem, który wyrwał się z rodzinnej wsi i próbował inaczej urządzić się w życiu. Skończył seminarium nauczycielskie w Kościerzynie, pracował początkowo w szkole w Kleszczewie koło Starogardu, ale był niepokorny, miał swoje zdanie i poglądy polityczne, które nie bardzo odpowiadały władzom oświatowym, bo był endekiem.

Uważał, że rząd prowadzi proniemiecką politykę, a to nie służy Polsce. No i doigrał się, decyzją ministra wyznań religijnych i oświaty publicznej Kazimierza Pierackiego został w 1932 roku przeniesiony na Polesie. Co to była za tragedia! Jaka przepaść cywilizacyjna dzieliła Pomorze od Polesia! Ze schludnej wsi kociewskiej, gdzie domy były murowane i kryte dachówką, a przydomowe ogródki pachniały piwoniami i różami - do Wysocka pod Horyń, gdzie diabeł mówi dobranoc, białoruscy chłopi śpią na piecach w kurnych chatach, za potrzebą chodzą za stodołę, a wszawica jest powszechna. Także po latach, gdy już przymusowo pobudowano "sławojki", za nic nie chcieli ich używać. Ale panią Knitterową stać było tu nie tylko na służącą, ale i na niańkę do czworga małych dzieci.

Dopiero w 1938 roku Knitterowi pozwolono wrócić. Otrzymał dwuklasową szkołę w Skórczu i cieszył się jak dziecko. Skakał z radości także jego syn, Romek, bo miał iść do pierwszej klasy, a od rodziców wiedział, że na Pomorzu wszystko jest lepsze i ładniejsze: szkoły, domy, jeziora i lasy.
1 września, kilka godzin przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego nadlatują niemieckie samoloty. Ludzie wpadają w popłoch: uciekamy, musimy uciekać... Ale dokąd? Za Wisłę, bo tam Niemcy nie dojdą. Kilka rodzin, wśród nich Knitterowie, zdobywają samochód ciężarowy i jadą w stronę Grudziądza. Na szosie tłum faluje jak rzeka: furmanki, samochody, rowery, wózki, piesi... Trupy mężczyzn, kobiet i dzieci leżą w rowach, a samoloty przelatują niziutko, tuż nad głowami i sieką bez litości...
Między Nowem a Grudziądzem wpadają w pułapkę. Z jednej strony Wojsko Polskie, z drugiej Wehrmacht. Chowają się w krzakach w lesie, by przeczekać noc. Strzelanina nie milknie ani na chwilę, czerwone błyskawice ognia rozświetlają niebo raz po raz, a rano jest już po wszystkim. Na pobojowisku leżą obok siebie Polacy i Niemcy, a z otwartych ust zabitych - jak mówi poeta - sączyła się jeszcze ojczyzna.

Wrócili do domu trzeciego września, a już szóstego Bronisława Knittera wezwano na policję. Aptekarz, członek Selbstschutzu, wciągnął go na listę Polaków wrogo nastawionych do III Rzeszy. Trafił do obozu, który znajdował się w tartaku pod Skórczem. Żeby polskiego nauczyciela dodatkowo upokorzyć, kazano mu zamiatać główną ulicę w miasteczku. Na znak solidarności żona zamiatała razem z nim. Więc, żeby nie była tak harda, wyrzucono ją z dziećmi ze służbowego mieszkania. Z godziny na godzinę. Raus!

Ktoś pomógł jej załatwić pokoik w budynku po banku w Wielu. Dzieci poszły do niemieckiej szkoły, gdzie nauczycielka biła za każde polskie słowo. Starzy Knitterowie pomagali synowej i wnukom przetrwać pierwszy okres, podrzucając mąkę czy kartofle, ale dziadka za ukrywanie księdza Wryczy wywieziono do Stutthofu i tam zginął w 1940 roku. Natomiast babcię w związku z tym, że nie podpisała "trzeciej grupy", osadzono w obozie w Potulicach, a gospodarstwo przejął Treuhaender. Skończyły się kartofle. Gertruda chwytała się każdej roboty, pomagała przy żniwach i wykopkach, na podwórku hodowała kozę i kury, i jakoś udawało im się przeżyć.

Bronisław nie dawał znaku życia.

***

Także u pani Wolskiej w Starogardzie zjawili się gestapowcy i kazali opuścić mieszkanie. Ponieważ dom należał do Wiecherta, poszła do niego na skargę.

- Niestety, Frau Wolski, nic nie mogę poradzić - "Stary" rozłożył ręce. Ale jednak pomógł, zaofiarował pokoik w innym domu. Gdy już jakoś się urządzili (wszystkie meble musieli zostawić Niemcom), któregoś wieczora, już zimą, bo śnieg leżał na ulicach, przyszedł policjant Feisner, który wcześniej był krawcem i dobrze znał Wolskiego, zamknął za sobą drzwi i powiedział szeptem: - Pani Wolska, niech pani natychmiast spakuje dzieci i ucieka. Jest pani na liście do wywózki… Na stole położył pozwolenie na podróż koleją i wyszedł tak nagle jak się pojawił.

Uciekli na wieś, by zejść z oczu starogardzkim gestapowcom, mieszkali u babci w Tuszkowach koło Lipusza, ale tam bieda taka była, że nie mieli co do garnka włożyć, stale chodzili głodni. Latem było trochę lepiej, bo chłopcy paśli gęsi i krowy, a mama zarabiała przy sadzeniu lasu. Następnej zimy już by nie przetrwali, więc Wolska pojechała prosić starego Wiecherta o pomoc. Podpisała "trzecią grupę", dostała pracę w młynie, mieszkanie i na dodatek co tydzień otrzymywała worek drewna i miału węglowego. Dzieci poszły do niemieckiej szkoły, a podczas wakacji w 1944 roku chłopców wysłano na obóz szkoleniowy Arbeitsdientstu, gdzie ćwiczyli musztrę i tyralierę.
O Andrzeju Wolskim żadnych wieści nie było, ale żona wierzyła, że żyje. Natomiast przyszły złe nowiny od babci z Tuszków. Jej syn Paweł, żołnierz Gryfa Pomorskiego ukrywał się w ziemiance pod chlewikiem. Jedna z sąsiadek zobaczyła, że babcia nosi tam jedzenie i zawiadomiła gestapo. Trupy Leokadii i Pawła Wolskich Niemcy wlekli za końmi przez całą wieś, ku przestrodze…

***

W 1945 przez Starogard pędzą wozami uciekinierzy z Królewca, Braniewa i Ornety. Edmund Wolski pamięta całe stosy zamarzniętych zwłok - starców, kobiet i dzieci, które ściągano z wozów, a włoscy jeńcy, którzy pracowali u starego Wiecherta, kopali im groby. We młynie kobiety szykowały gorącą herbatę dla tych, którzy jeszcze żyli. Mrozy były straszne, cały świat pokryła białosina lodowata mgła, a ludzie, zwierzęta, a nawet domy, jakby się zmniejszyli, skurczyli, zbledli. Wydawało się, że z bólu pękają kamienie.

W marcu najpierw nadlatują rosyjskie samoloty, potem wjeżdża Armia Czerwona. Wyzwoliciele! - cieszą się Polacy, ale radość trwa krótko, bo Sowieci zaczynają plądrować domy, gwałcić kobiety, niszczyć meble, zrywać zegarki. Jeden Rusek za mamę się brał - krzywi się, z niesmakiem wspominając to zdarzenie Edmund Wolski. - My w krzyk, przybiegł enkawudzista i go odciągnął, ale już wiedzieliśmy co to za wyzwolenie!

***

No, ale wojna tak czy owak się skończyła. A co z Andrzejem Wolskim, Bronisławem Knitterem i innymi? Kilkoma tysiącami mężczyzn z Kociewia i Kaszub, którzy nie wracają do domów? Nauczycielami, księżmi, pacjentami szpitala w Kocborowie i innymi Polakami, którzy trafili na czarną listę Selbstschutzu? Jeszcze za Niemca szeptano sobie czasem na ucho, że trzeba szukać w Szpęgawskim Lesie.

***

Las ciągnie się kilometrami i jest piękny jesienią, gdy czerwienieją klony, żółkną liście buków i dębów, tylko sosny zachowują swoją ciemną zieleń igieł. Las należy do rodziny von Paleske. W środku lasu poręba, na niej wykopane głębokie doły. Naokoło posterunki, przy drogach tablice zakazujące wjazdu.

Esesmani dojeżdżają autami, więźniów przywożą ciężarówki. Odliczają przy wysiadaniu: ein, zwei, drei, vier, fünf... Więźniowie rozbierają się, do specjalnej walizki składają zegarki, łańcuszki, obrączki. Pobici strasznie, jeden kuleje, drugi podtrzymuje rękami wnętrzności, które wylewają się z brzucha, trzeci ma na czole wycięta swastykę i krew zalewa mu oczy, czwarty ma podwiązaną szczękę, piąty jest całkiem siny od razów w głowę.

Stają nad wykopem, trzymając się za ręce. Taki rozkaz.
Mieszają się słowa modlitwy, gubią wątki, spadają w trawę łzy i wspomnienia przelatujące lotem błyskawicy przez głowę, przed oczami pojawiają się najbliżsi, ach, żeby tak cofnąć czas, wyżebrać litość, zatrzymać egzekucję...

Strach, zimny strach, dławiący wszystkie inne myśli i uczucia ściska gardła.

Seria z karabinu maszynowego rozrywa kosmos.

Milkną na chwilę przestraszone ptaki, ale słońce świeci nadal i Ziemia kręci się wokół niego jak zawsze. Oto Kain zabił Abla. - Gdzie twój brat? - zapytał Bóg Kaina. - Albo jestem stróżem brata mego? - odparł pytaniem na pytanie Kain. W środku wielkiego lasu zbrodnia się ukryje, nawet Bóg się o niej nigdy nie dowie.

Następna piątka: schnell, schnell, zegarki składać do tej walizki…
Ale dowiedział się o zbrodni nie tylko Bóg, dowiedzieli się także ludzie, bo przeżyli świadkowie. Nagle, jedną z ciężarówek, zawrócono do Starogardu już z poręby, na której odbywały się egzekucje. Dlaczego? Ci, którzy się uratowali - milczeli na ten temat, bo do tego zobowiązali ich Niemcy. Ale i po wojnie niechętnie wracali do tematu. Podobno ktoś w tej ostatniej ciężarówce zorientowawszy się co się dzieje, podniósł rękę i zawołał: Hei Hitler! I te dwa słowa ich ocaliły. Ale czy to prawda?

***

Gdy w Szpęgawskim Lesie odkopano groby, okazało się, że wszystkie ciała zostały spopielone. Stało się to w 1944 roku, gdy Niemcy zaczęli przegrywać wojnę i było już jasne, że prędzej czy później będą musieli stąd się wycofać. Wtedy rozkopano groby, zwłoki oblano benzyną, spalono i ponownie zasypano.

- Zapomnieli o jednej mogile, bo znajdowała się nieco z boku - opowiada mi Edmund Wolski. - Z niemieckich dokumentów wynikało, że leżeli tam Polacy rozstrzelani 10 października 1939 roku. Zarządzono ekshumację, pojechał na nią starszy brat, bo mama by tego nie przeżyła i proszę sobie wyobrazić, co zobaczył: ciała uległy już rozkładowi, nie można było ich zidentyfikować, ale ocalała jedna jedyna noga. Obuta w wojskowy but i wełnianą skarpetkę z literą "A".
A - jak Andrzej.

***

Bronisław Knitter zginął wraz z innymi nauczycielami na tej samej polanie dziesięć dni później, 20 października. Spadające liście przykryły groby rozstrzelanych pięknym czerwono-żółtym całunem.
Jego syn Roman poszedł po wojnie do szkoły w Gdańsku. Nauczyciel, który przyjechał tu z centralnej Polski, wyśmiewał go przed całą klasą za twardy niemiecki akcent i nazywał Szwabem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki