Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pomaganie też może sprawiać ból

Krzysztof Sarzała, psycholog
Krzysztof Sarzała
Krzysztof Sarzała Adam Warżawa/Archiwum
Pomaganie może sprawiać ból. Ta stara prawda, znana doświadczonym terapeutom, ma oczywiście wiele znaczeń. Wśród nich także takie: że każdy rodzaj leczenia musi trochę boleć. Tak jak leczenie u dentysty.

Mówiąc delikatnie: bywa, że nie od razu przynosi ulgę. Jednak w wakacje da się zauważyć inną, ryzykowną stronę pomagania. Dobre intencje, które niosą ze sobą zupełnie niepotrzebne cierpienie i upokorzenia.

Obóz Stutthof, sobotnie, wakacyjne przedpołudnie. Turyści wolno spacerują pomiędzy sczerniałymi od cierpienia i strachu barakami. Stosy zakurzonych, rozsypujących się butów, obok których nikt nie może przejść obojętnie, listy wydrapane rozpaczliwie na drewnianych konstrukcjach nieludzkich nor, wyblakły list córki do ojca...

Ścieżkami dla zwiedzających idzie grupa kolonistów. Na głowach czerwone czapeczki z logo znanej dobroczynnej organizacji. Na pierwszy rzut oka: niedopieszczone, chudziutkie dzieciaki, z charakterystycznymi szklistymi oczami dziecka skrzywdzonego i zapadające się "do środka", jak to mają w zwyczaju robić dzieci wychowujące się w rodzinach, gdzie pije się dużo.

Oczywiście, cała grupa rozrabia ile wlezie, nie bacząc na okoliczności, nie czując nic z grozy tego miejsca. Biegają, rzucają się pustymi butelkami po napojach, wyzywają, śmieją się głośno. Inni zwiedzający dość tolerancyjnie przechodzą mimo, aż wreszcie, po kolejnym incydencie miarka się przebiera. Najpierw niesfornym dzieciom zwraca uwagę młoda kobieta z wózeczkiem, a gdy to nie skutkuje, dołączam się i ja, i razem interweniujemy. Prosimy o wskazanie wychowawcy - opiekuna kolonii.

Z baraku wychodzi pani, którą w widoczny sposób zirytowało nieoczekiwane wyrwanie z zamyślenia. Z miejsca zaczyna gromić małych podopiecznych. Podnosi głos, po czym mityguje się szybko i cicho syczy ze złością do ucha jednego z rozrabiaków: "Zamknij się, bo jak nie…". Zawiesza groźbę i rozgląda się, czy jest słyszana przez nieuprawnione uszy. Widać, że jej ręka wyrywa się, żeby palnąć soczyście po głowie najbardziej niesfornego 12-13-latka.

Po chwili, podchodzi do mnie i poufale wyjaśnia: "Te dzieci są takie… okropne. Tyle razy im powtarzałam. Ale one w ogóle mnie nie słuchają. Rozumie Pan, one są takie wstrętne… Zamiast cieszyć się, że zorganizowaliśmy im wycieczkę…". Rozchodzimy się wszyscy skrępowani nieco tą sytuacją. Potem jeszcze na różnych ścieżkach sztutowskiego obozu widzę, jak dwie wychowawczynie bezskutecznie walczą z tą samą, narowistą gromadką dzieci za pomocą krzyku i pokątnych szturchańców. Kaszubskie letnisko.

Obóz innej, nobliwej charytatywnej organizacji, która zorganizowała wakacyjny obóz "terapeutyczny" dla dzieci. Oczywiście, nie za darmo, ale za pieniądze ze środków na realizację gminnego programu profilaktyki i rozwiązywania problemów alkoholowych, czyli z tzw. kapslowych pieniędzy. Odwiedzam znajomych w pobliżu, więc zwabiony ciekawością, na czym polega "terapeutyczny" charakter obozu, zagaduję wychowawców.
Oprowadzają mnie po terenie i z dumą prezentują program pracy terapeutycznej. Dzieci każdego ranka modlą się w zgodzie z wyznaniowym charakterem organizacji. Potem rozrywki, zabawy, gry obozowe. Kąpiel, gdy tylko pogoda dopisuje. Wieczorne ogniska, dyskoteki. Kto bywał, ten wie - program obowiązkowy każdej kolonii.

Nazywać to terapią to niezłe nadużycie, ale nie czepiam się. Obozowe życie w grupie rówieśników, wypoczynek, z pewnością nie szkodzą. A od czasów Hipokratesa wiadomo: "Primum non nocere". Coś mi jednak zgrzyta w tej cukierkowej prezentacji. Po chwili wiem co. Gospodarze obozowiska pęcznieją z dumy, opowiadając, jak wiele wysiłku kosztowało ich przygotowanie dzieciom wypoczynku: ile wysiłków organizacyjnych, ile kosztownych zakupów, ile zachodu z zatrudnieniem kadry itp.

Rzeczywiście, widać kawał dobrej roboty organizacyjnej. Porządek, dyscyplina i świetne wyposażenie obozowiska. Można by się spodziewać, że piękne uroczysko nad jeziorem będzie oazą dziecięcego szczęścia, że obóz będzie tętnił życiem, śmiechem i zabawą. Jednak tak nie jest. Dzieci jakieś niemrawe, siedzą w dusznych pokojach mimo zaskakująco ładnej pogody, czasem uciekają, czasem bluzną siarczyście, zdarza się, że po kryjomu machną niecenzuralne graffiti na ścianie obozowej kuchni. Problemem jest też łatwy alkohol z pobliskiego sklepu i papierosy.

Miała być terapia, a jest smuteczek. Pani "terapeutka" powtarza nieustannie: "Gdyby nie my, te dzieci nigdzie i nigdy nie wyjechałyby na wakacje". "Powinny być nam wdzięczne".

Kochani wychowawcy: nieporadna pomoc grozi potęgowaniem cierpienia. Dobre chęci i intuicja, choć zapewniają fantastyczny początek pięknych projektów, nie wystarczą. Zbyt często prowadzą do widowiskowych katastrof. Na nie na pewno nie można sobie pozwolić w pracy z dziećmi i młodzieżą.

Mizeria wielu przedsięwzięć dobroczynnych - tak adresowanych do młodych, jak i do dorosłych - polega na tym, że pod płaszczykiem dobrych uczynków kryją się zbyt często: nieuświadomiona złość, jadowite upokarzanie, raniące naruszanie intymności i godności, okraszone słodkim lukrem budowania sobie samemu monumentalnego pomnika lub, przynajmniej, zafundowanego sobie, znakomitego samopoczucia.

Myślę, że warto przypominać co najmniej trzy "przykazania" z elementarza pracy z dzieckiem:
1) Ono ma co najmniej tyle samo godności co Ty.
2) Jeśli dajesz, to nie oczekuj niczego w zamian.
3) Nie sprawiaj sobie przyjemności kosztem innych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki