Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polscy uchodźcy i emigranci. To normalne, że ludzie chcą lepszego jutra dla dzieci

Dorota Abramowicz
Gdy słucham polityków mówiących o uchodźcach z Syrii, czytam wpisy w internecie, z ubolewaniem stwierdzam, że Polska się zbłaźniła - mówi  Kazimierz Masiak. - Nie rozumiem tego strachu przed kilkunastoma tysiącami ludzi w kraju, z którego wyjechało setki tysięcy obywateli
Gdy słucham polityków mówiących o uchodźcach z Syrii, czytam wpisy w internecie, z ubolewaniem stwierdzam, że Polska się zbłaźniła - mówi Kazimierz Masiak. - Nie rozumiem tego strachu przed kilkunastoma tysiącami ludzi w kraju, z którego wyjechało setki tysięcy obywateli Tomasz Bołt
Byli uchodźcami. Część uciekała przed więzieniem, prześladowaniami, inni pragnęli zapewnić lepszą przyszłość sobie i dzieciom. Przeniesieni do obcego świata, zaczynali wszystko od nowa.

Tylko w latach 80. liczba mieszkańców Polski skurczyła się o 1,2 mln osób. Bilety kupowali w jedną stronę. Mieli dziesiątki mniej lub bardziej ważnych powodów, by zostawić „swoich” i zamieszkać wśród „obcych”. Od ratowania życia i zdrowia, przez uniknięcie więzienia, po marzenie o lepszym życiu.

Kiedy w marcu 1986 roku Danuta i Kazimierz Masiakowie wyjeżdżali z Polski, mieli przy sobie 300 dolarów. Zostawiali mieszkanie w bloku i bliskich, w tym dwóch synów, którzy założyli już rodziny. Taki warunek postawili Amerykanie. Mogli zabrać tylko najmłodszego, 16-letniego Bolka, ucznia trzeciej klasy gdańskiego liceum.

Nie śnił im się „amerykański sen”. Gdy ma się około pięćdziesiątki, ważniejsza jest stabilizacja. Jednak w Polsce Kazimierzowi Masiakowi, uczestnikowi strajku w stoczni gdańskiej, szefowi Solidarności w firmie PROMOR, znów groziło więzienie. Skazany już w stanie wojennym na cztery i pół roku, po wyjściu na wolność stracił pracę. Żona też. Z trudem wiązali koniec z końcem. Inżynier mechanik zarabiał m.in., rozwożąc pączki i przy obsłudze lodowiska, ekonomistka musiała przejść na wcześniejszą emeryturę. Oboje działali w podziemiu, interesowała się nimi bezpieka. Aresztowanie mogło być kwestią czasu. Musieli wyjechać.

- Gdy słucham polityków mówiących o uchodźcach z Syrii, czytam wpisy w internecie, z ubolewaniem stwierdzam, że Polska się zbłaźniła - mówi dziś Kazimierz Masiak. - Nie rozumiem strachu przed kilkunastoma tysiącami ludzi w kraju, z którego wyjechało w świat setki tysięcy rodaków. I tak ci uchodźcy w końcu z Polski wyjadą, więc czego tu się bać? Bolą mnie brak tolerancji wobec obcych, chorych, upośledzonych, nakręcana przez niektórych agresja.

Komunistyczne władze Polski, wzorem kubańskiego przywódcy Fidela Castro, zgadzały się na „umożliwianie emigracji” opozycjonistom. Rodzina Masiaków dostała azyl w konsulacie amerykańskim w Warszawie. Po dwóch tygodniach pobytu we Frankfurcie, gdzie przekazywano im wiedzę o Ameryce, w kwietniu 1986 roku wylądowali w Chicago.

Każdy przyjeżdżający do Stanów musiał mieć sponsora - mówi Kazimierz Masiak. - Dla nas był to luterański pastor Michael Steinke. Fantastyczny człowiek, który już wcześniej pomagał uchodźcom, między innymi z Kambodży. Ubogi, samotny, przyjął nas do swojego dwupokojowego mieszkania.

Nawet się nie rozpakowywali. U pastora mogli zostać najwyżej tydzień, potem oczekiwano od nich usamodzielnienia. Czyli - znalezienia mieszkania i pracy.

Danuta była pełna obaw. Mąż i syn, choć nie idealnie, ale porozumiewali się w języku angielskim. Ona - słabo. Czy i jaką pracę znajdzie ekonomistka z Polski? Co dalej? Wtedy mieszkający już od 1983 roku w Chicago Jarosław Chołodecki, założyciel Wspólnoty Rozproszonych Członków Solidarności, wsadził ich do samochodu. Obwiózł po polskich domach, pokazał, jak żyją ci, którzy przyjechali do USA rok, dwa lata wcześniej. Zobaczyła ludzi, którzy poukładali sobie życie. Pracowali, mieli dach nad głową. Może się uda? - pomyślała.

Znaleźli skromne mieszkanie w Cicero na przedmieściach Chicago, mieście znanym dzięki gangsterowi Al Capone. Zarejestrowali się w Social Security, amerykańskim odpowiedniku naszej opieki społecznej, zapisali się do szkoły językowej, skąd rodzina otrzymała 2,5 tys. dol. rocznego stypendium bezzwrotnego. Z Social Security dostawali po około 300 dolarów na rodzinę miesięcznie (mieszkanie kosztowało 290 dol.) i bony na zakup żywności oraz środków higieny za 160 dolarów. Korzystali z podstawowego ubezpieczenia.

- Zaraz po przyjeździe syna rozbolał ząb - wspomina Danuta. - Kiedy po długim staniu w kolejce dotarliśmy do dentysty z Social Security, usłyszeliśmy, że może on „czwórkę” jedynie wyrwać. A za leczenie kanałowe trzeba zapłacić 600 dolarów. Ząb uratował rodak, starszy mężczyzna, który w polskiej dzielnicy nielegalnie leczył zęby takim jak oni. Wziął za to 50 dolarów.

Pracujesz? Szacunek

Kazimierz: Pomoc ustawała w momencie znalezienia pracy. Jednak bez znajomości z pracą w zawodzie inżyniera mechanika nie było łatwo. Wysyłałem z tysiąc CV, bez odpowiedzi. A gdy już udało mi się dostać na rozmowę, zaczynano od pytania o doświadczenie. Kiedy zaczynałem opowiadać o pracy w Centrum Techniki Wytwarzania Przemysłu Okrętowego w Gdańsku, o kontrakcie w Algierii, przerywano: - Interesuje nas doświadczenie w USA. I kółko się zamykało.

Poprzez polską firmę sprzątającą dostali pracę na czarno przy sprzątaniu biura... Social Security w afroamerykańskiej dzielnicy Chicago. Kazimierz brał na siebie poczekalnię i toalety dla podopiecznych urzędu, Danuta z Bolkiem - pokoje urzędników. Wstyd? Żaden. W Stanach dominuje protestanckie podejście do pracy. Cokolwiek robisz, należy ci się za to szacunek.

Szansą dla polskiego inżyniera stał się Job Shop, czyli firma angażująca do pracy tymczasowej. Zakład produkcji maszyn do pakowania potrzebował, na trzy miesiące, kreślarza. Przełożeni szybko się zorientowali w umiejętnościach polskiego inżyniera, który ostatecznie został projektantem. Danuta opiekowała się dziećmi, ludźmi starszymi. Bolek miał dużo szczęścia. W publicznej szkole w Cicero okazało się, że w przedmiotach ścisłych jest lepszy od kolegów. Kłopotem była jednak niedoskonała znajomość języka.

Kazimierz: W amerykańskich szkołach zajęcia z wf. poświęcone są kolejno różnym dyscyplinom. Bolek natrafił na czas badmintona. W Gdańsku grał z kolegami, przebijając lotkę nad ławką w parku, w amerykańskiej szkole wygrał na pierwszej lekcji z nauczycielem, który polecił go trenerowi gry w tenisa. Potem doszła piłka nożna, okazało się, że syn, grający wcześniej z kolegami na podwórku, stał się najskuteczniejszym zawodnikiem grającym w ataku.

Do domu Masiaków zaczęły przychodzić listy z wyższych uczelni, zapraszające uzdolnionego nastolatka. Wybrał prywatną uczelnię, North Central College, otrzymał stypendium pozwalające częściowo pokryć czesne. Na resztę trzeba było wziąć pożyczkę i samemu zapracować. Dał radę. Zaraz po studiach otrzymał propozycję pracy w renomowanej firmie.

Bez rozpieszczania

Masiakowie mówią, że życie w Stanach jest ciężkie, ale sprawiedliwe. Bez rozpieszczania, za to z daną każdemu szansą.

- Akcent od razu mnie zdradzał - uśmiecha się Danuta. - Nie czułam się jednak przez to kimś gorszym, Amerykanie pytali, czy jestem z Polski, i od razu z entuzjazmem opowiadali o znajomych Polakach. Kiedy mnie nie rozumiano, słyszałam przeprosiny i prośbę o powtórzenie pytania.

Z Polakami bywało różnie. Niektórzy uważali solidarnościowych emigrantów za... komunistów, zainfekowanych życiem w PRL. Inni odmawiali pomocy, argumentując, że skoro im było ciężko, to dlaczego rodakowi ma być lepiej.

Masiakowie działali we Wspólnocie Rozproszonych Członków Solidarności. Często gościli w skromnym mieszkaniu Jana Nowaka-Jeziorańskiego, współorganizatora pomocy dla polskiej opozycji, zbierali, wśród niezamożnych przecież emigrantów, pieniądze dla podziemnej Solidarności.

Po 1990 roku firma Kazimierza przeniosła się na Florydę, więc i oni przeprowadzili się na drugi koniec Stanów. Jakiś czas później udało im się ściągnąć do USA średniego syna, Grzegorza. Znalazł dobrą pracę, zapuścił korzenie.

Kazimierz przed 11 laty przeszedł na emeryturę. Coraz częściej rozmawiali o powrocie do Polski. Aż wreszcie podjęli ostateczną decyzję - przed kilkoma miesiącami zamieszkali w Gdańsku, niedaleko bloku, który musieli opuścić w 1986 roku. I choć wydaje się, że jest to opowieść ze szczęśliwym zakończeniem, Danuta i Kazimierz proszą, by napisać o kosztach, które płaci każdy uchodźca. Ich ceną za emigrację jest rozproszenie rodziny po świecie. Jeden syn z żoną i dziećmi mieszka w Polsce. Jednak dwaj pozostali, ich dzieci i wnuki żyją w Stanach. Przed wyjazdem z USA odwiedzili wszystkich, by się z nimi pożegnać. Być może na zawsze.

W mieście zamkniętym

Krzysztof Lipowicz, dziennikarz, scenarzysta, reżyser, znalazł się w Berlinie Zachodnim na początku 1983 roku.

- Miałem 25 lat - mówi. - Nie wyjechałem ani z powodu prześladowań politycznych, ani z przyczyn ekonomicznych. Po prostu chciałem być wolnym człowiekiem, móc swobodnie jeździć po świecie i mieszkać tam, gdzie chcę.

Berlin Zachodni - enklawa okupowana przez zachodnich aliantów na terenie Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Prawie 2 mln mieszkańców, na kilometr kw. przypadało 4 tys. osób. Część z nich, w tym Polacy, którym do paszportów wbijano zgodę na pobyt tolerowany (niem. duldung), nie miała prawa opuszczać miasta. Każda próba przedostania się do Europy Zachodniej mogła się skończyć wbiciem w paszport pieczątki z niedźwiedziem (godłem Berlina), co oznaczało natychmiastową deportację. Wielu wyruszało do Niemiec Zachodnich samolotami. Droga lądowa przez NRD była niebezpieczna, ludzie bali się odstawienia na teren Polski przez służby wschodnich Niemiec.

Krzysztof: Nie zgłosiłem się do obozu przejściowego, nie chciałem być azylantem, zamieszkałem u znajomych i zacząłem szukać pracy. Znałem język niemiecki, więc od razu zapisałem się na studia. Wybrałem slawistykę.

Mieszkał w dzielnicy Friedenau. Sąsiedzi życzliwi, praca różna. Od układania kafelków (majster na widok pierwszego „dzieła” Krzyśka o mało nie dostał zawału, kazał zaraz wszystko odklejać i przysłał specjalistę, który szybko nauczył młodego Polaka rzemiosła), przez pakowanie posiłków dla biznes klasy na lotnisku Tegel (podjadali łososia i słodycze), po granie ze znajomymi w metrze i w knajpach (czasami rzucano im pieniądze, czasami... haszysz). Sezon przepracował u Francuza w wesołym miasteczku jako piekarz i cukiernik. Poznał pierwszą żonę, Niemkę, świetnie wykształconą historyczkę, pracującą jako osobista referentka rektora Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Brakowało tylko wymarzonej wolności podróżowania. W ustalonych odstępach czasowych ustawiał się w kolejce po pieczątkę, za której wbicie musiał płacić niemało jak na swoje ówczesne możliwości - 30 marek.

- 25 maja 1985 roku berlińska gazeta „Der Tagesspiegel” poinformowała, że Polacy przebywający w Berlinie od kilku lat zamiast „pobytu tolerowanego” będą się mogli starać o prawo do pobytu stałego - wspomina. - Ruszyłem do urzędu policji dla obcokrajowców, czekam w kolejce, a tu wpada niemiecka ekipa telewizyjna. Inni Polacy czmychnęli, zostałem tylko ja. Pytają, co robię, odpowiadam, że studiuję. Co planuję, kiedy otrzymam prawo pobytu? No to mówię, zgodnie z prawdą, że przyszli teściowie mają dom w okolicy Saint-Tropez we Francji i chciałbym się tam wybrać z narzeczoną na wakacje. Nie pasowałem im za bardzo do stereotypowego obrazu polskiego emigranta, ale trudno... Nadeszła moja kolej, wchodzę do pokoju, gdzie odpychająca urzędniczka, obgryzując skrzydełko kurczaka, drugą ręką wbija mi... kolejny duldung. Tłumaczę, że przecież poważna gazeta pisała o zmianie prawa, ale ona z pogardą wzrusza ramionami. Dziennikarze mogą pisać, co chcą, a ona ma swoje prawo. I wyprasza mnie z pokoju. Płacę kolejne 30 marek, choć poprzedni duldung jest jeszcze ważny.

Ekipę telewizyjną dogonił na przystanku metra. Zdyszany, wyciągnął paszport, pokazał pieczątkę.

Nie da się ukryć, była to dziennikarska gratka. Zabrali go, jako członka ekipy, na wywiad z politykiem odpowiedzialnym za sprawy wewnętrzne w Senacie Berlina Zachodniego. Przyjął ich zastępca senatora. Gdy gładko mówił o Polakach, korzystających z prawa pobytu, wypchnęli Krzyśka, by pokazał paszport. Polityk najpierw zastygł w niemym oburzeniu, a chwilę później zażądał połączenia z biurem, gdzie urzędowała pani z kurczakiem. Następnego dnia rano Krzysztof otrzymał prawo pobytu w Berlinie Zachodnim. Wakacje spędził we Francji.

120 tysięcy Polaków

Trzy lata później, tuż przed upadkiem muru berlińskiego, Lipowicz wydał trzy egzemplarze pisma „City Life” - pierwszej ilustrowanej, apolitycznej, kulturalno-handlowej gazety w języku polskim i niemieckim. Nakład wyniósł 8 tys. egzemplarzy. W pierwszym numerze zamieścił wywiad z Izabelą Trojanowską, która w 1987 roku osiadła z mężem w Berlinie Zachodnim. Wcześniej, we współpracy z Wojciechem Korzeniewskim, organizował występy polskich zespołów w Berlinie. Sprowadził m.in. Kombi, Maanam, Daab, Bajm, Lombard. Na koncerty przychodziły tłumy, bilety kosztowały 10 marek. - Według moich ocen, w Berlinie Zachodnim mieszkało wówczas 120 tysięcy Polaków - mówi. - Niemieckie dane były zaniżone, nie obejmowały masy mieszkańców Pomorza, Śląska, a nawet Łodzi, którzy ze względu na pochodzenie otrzymały niemieckie obywatelstwo.

„City Life” zainteresował się nawet koncern Springera, ale plany i pismo upadły wraz z murem berlińskim. Wtedy też rozpadło się pierwsze małżeństwo Krzysztofa. - Po jakimś czasie dostałem pracę w stacji Rias TV, od 1992 roku przemianowanej na Deutsche Welle TV. Byłem autorem i współautorem przeszło 200 reportaży. Dla TVP zrealizowałem w 2000 roku 45-minutowy film „Argonauta” o polskim biznesmenie, aktorze amatorze i smakoszu życia - Zbigniewie Mazurku.

Ożenił się drugi raz z Beatą. Mają syna. Od 29 lat mieszka w tym samym miejscu w Berlinie w eleganckiej dzielnicy, kończy pisać książkę o Marku Hłasce. Syn Julian w szkole siedzi w ławce z potomkinią w linii prostej Jana Henryka Dąbrowskiego - pół-Włoszką, pół-Niemką - Isabellą. Klasa jest mieszana, poziom nauczania wysoki. Chodzą do niej dzieci niemieckie, rosyjskie, żydowskie, polskie. Po lekcjach dzieci odwiedzają się w domach, by się wspólnie uczyć i bawić.

Ostatnio Krzysztof ograniczył znacznie aktywność na Facebooku. - Nie mogę patrzeć na podziały wśród znajomych i przyjaciół, na opinie w sprawie uchodźców - wyjaśnia. - Przez lata jako dziennikarz jeździłem z operatorem w strefy konfliktów społecznych, do miejsc ludzkich osobistych tragedii. To ogromne obciążenie psychiczne, które potem zawsze odchorowywałem. Mam wiele zrozumienia dla tych, którzy uciekają spod bomb, ale także dla emigracji zarobkowej. Dla ludzi, którzy szukają lepszego życia dla swoich dzieci, chcą je wyżywić i wykształcić. Poza tym myślę, że panika Polaków jest przesadzona. Nie sądzę, by uchodźcy chcieli tu zostać. A jeśli nawet, to co to znaczy wobec tych 120 tysięcy Polaków, którzy nie przeszkadzali w Berlinie Zachodnim?

***
Polacy emigrowali głównie do Niemiec Zachodnich. W latach 1980-1989 do RFN i Berlina Zachodniego przybyło około 740 tys. przybyszy z Polski. Najmniejsze skupiska emigrantów zanotowano w Indiach i Iranie.

Większość polskich emigrantów z lat 80. legitymowała się wyższym i średnim wykształceniem. Co druga wyjeżdżająca z kraju osoba miała 25-34 lata

Ogłoszenie stanu wojennego spowodowało wręcz wyrwy w niektórych zawodach. W ostatnich dniach 1981 i w 1982 roku z polskich statków w zagranicznych portach zeszło około tysiąca marynarzy

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki