Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polacy w Kazachstanie - z Bogiem nie idzie tak prosto

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz
Astana, miasto niesamowite, jakby przeniesione do rzeczywistości z makiety
Astana, miasto niesamowite, jakby przeniesione do rzeczywistości z makiety
Piąte pokolenie Polaków w Kazachstanie szuka swojej tożsamości w tym pełnym kontrastów kraju. Jak polscy misjonarze znajdują środki dotarcia do nich ze swoim przesłaniem - pisze Jolanta Gromadzka-Anzelewicz.

Ksiądz Grzegorz z Władi-mitrem, który robi za kierowcę, zabierają nas dziś do odległej o 200 km Karagandy. Opuszczamy Astanę, miasto niesamowite, jakby przeniesione do rzeczywistości z makiety najbardziej wziętych architektów i designerów. Na mocy decyzji prezydenta Nursułtana Nazarbajewa, 16 lat temu przeniesiono tu stolicę z cieplejszego i bardzo europejskiego miasta Almaty. Dawna osada Akmoła (biała mogiła), zapisana również pod nazwą Celinograd (miasto na ugorze), w większości została wyburzona. W jej miejsce wyrosły wieżowce ze stali i szkła i ultranowoczesne budynki o najdziwniejszych kształtach. Mijamy Bayterek, futurystyczną wieżę obserwacyjną pnącą się ponad miastem, którego stała się symbolem. Zaprojektowaną przez brytyjskiego architekta Normana Fostera olbrzymią jurtę - jak każe kazachska tradycja - z wejściem od wschodu. W tym największym namiocie świata mieści się ponad sto sklepów, dziesiątki barów i restauracji, kilka sal kinowych, a nawet wodospad i tropikalna plaża. To jedno z miejsc, w których kręci się więcej ludzi. 750-tysięczna Astana wciąż się rozbudowuje, jakby prezydent - typowy Kazach - chciał się światu pokazać.

Ksiądz Grzegorz kieruje jednak nasz wzrok ku Piramidzie - świątyni wszystkich religii. To tutaj co dwa, trzy lata zjeżdżają się przedstawiciele różnych wyznań - chrześcijaństwa, judaizmu, islamu, buddyzmu, hinduizmu i taoizmu.
- Nazarbajew jednakowo traktuje wszystkie religie, pod tym względem panuje tu pewna swoboda, choć wychodzić do ludzi, ewangelizować na zewnątrz, rozdawać ulotek, agitować nie wolno - wyjaśnia. Katechezy w szkołach nie ma, można praktykować, co się chce, byle we własnym domu. A celem naszej wyprawy są właśnie kościoły - stara i nowa katedra w Karagandzie, parafia, w której pracują polscy misjonarze, gdzie pani Wiesia, nauczycielka rodem z maleńkiego Reszla, uczy języka polskiego.

Jeszcze tylko rzut oka na potężny mur okalający trzema rzędami podmiejską rezydencję prezydenta Nazarbajewa i krajobraz zmienia się nie do poznania. Bogate miasto, w którym nie ma slumsów, a ważnymi instytucjami coraz częściej kierują młodzi, biegle władający obcymi językami, wykształceni na europejskich i amerykańskich uczelniach wyższych Kazachowie, zostaje za nami. Rosjanie, choć ich język jest tu drugim językiem urzędowym, na lukratywne stanowiska mają coraz mniejsze szanse. Podobnie jak Ukraińcy, Tatarzy, Niemcy, Ujgurzy, Koreańczycy i Uzbecy, chyba że ci ostatni to tzw. orałmani, czyli rdzenna ludność kazachska, która od kilku lat powraca do kraju z Uzbekistanu, Mongolii czy Chin.

Wjeżdżamy w step

10 kwietnia tego roku jest szary i smutny. Słońce przygrzewa mocno, ale dopiero od dwóch dni. Droga kiepskiej jakości, z miękkim poboczem. Nasz busik podskakuje na wybojach. Terenowe toyoty, pamiętające komunistyczne czasy wołgi i moskwicze karnie zwalniają, co do kilometra dostosowując prędkość do przepisów. Mniej więcej co godzinę mijamy posterunek policji. Wołodia tłumaczy - mandat kosztuje średnio 50 euro, normalne jest, że za połowę tej stawki funkcjonariusz przymyka oko.

- A z tymi wypasionymi toyotami to jest tak - zaczyna opowieść ks. Grzegorz. - Dla Kazacha zawsze najważniejszy był koń, bo pozwalał mu przemieszczać się po stepie. Z czasem, gdy przeprowadził się do miasta, konia zastąpił samochód. Średnio sytuowany Kazach może więc mieszkać byle jak i byle gdzie, ale się zapożyczy, zaciągnie kredyt, aby tylko zdobyć dobry samochód. Poza tym jak już wspominałem, Kazach lubi się pokazać. Kupuje więc najnowszy typ komórki, która ma ileś funkcji, choć używa jej tylko po to, by dzwonić i odbierać telefony. Nosi ją jednak tak, by wszyscy ją dostrzegli i mu jej zazdrościli.

Jeszcze kilka tygodni temu, gdy mróz sięgał 45 stopni C, droga z Astany do Karagandy, jak większość dróg w tej części Kazachstanu, była zamknięta. Zamyka się je zresztą już przy temperaturze poniżej 25 stopni, bo wyślizgana hulającymi po stepie wiatrami, robi się bardzo niebezpieczna. Zimą Wołodia wozi ze sobą zużyte opony. W razie awarii samochodu kładzie ją pod podwoziem, podpala i tym sposobem ogrzewa silnik. Inaczej natychmiast zamarznie i do lata nie da się go uruchomić. Aż strach pomyśleć, jaki los czekałby wtedy kierowcę i pasażerów. Bywa, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma żadnej osady. I nie ma się co dziwić. Ten dziewiąty co do wielkości kraj na świecie należy jednocześnie do najrzadziej zaludnionych. Na 1 km kw. przypada tu zaledwie sześcioro ludzi.

Im dalej odjeżdżamy od Astany, tym robi się biedniej. Mijamy wtopione w ziemię lepianki, stłoczone w jednym miejscu, blisko siebie, jakby chciały się ogrzać. Okna parterowych budynków na wsiach, których nieco więcej bliżej Temirtau, miasta totalnie zanieczyszczonego przez ogromną hutę Mittal Steel, pozabijane deskami i poobklejane folią. To od wieków stosowany tu sposób na ochronę przed zimnem. W zagłębiu karagandyjskim węgiel nie jest co prawda drogi, a nawet pięć razy tańszy niż w Polsce, ale i tak nie wszystkich stać, by go kupować. W piecach pali się więc albo wysuszonym łajnem krowim zbieranym po polach, albo karaganami - niezwykle odpornymi na mróz krzakami o żółtych kwiatach przypominających akację.

Ks. Grzegorz kazachstańskiej zimy się nie boi. W Polsce w styczniu chodził zwykle w sandałach, w Karagandzie wystarczą mu zwykłe półbuty. Suchy, kontynentalny klimat mu służy, dobrze też znosi upały. Do Kara-gandy - jak mówi - duchowego centrum Azji Mniejszej, bo tu powstała pierwsza administratura Kościoła katolickiego na cały Kazachstan, Turkiestan i Uzbekistan, trafił z potrzeby serca trzy lata temu. Od dwóch lat dwaj inni księża z tego samego zgromadzenia pracują również w drugiej parafii na północy Kazachstanu, w Tajnszy.

Żyją bez religii

Ks. Grzegorz Burdyński pochodzi z podwarszawskiej Góry Kalwarii. Po maturze wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów, ukończył seminarium w Lublinie. Po święceniach pracował wpierw w Licheniu, jako duszpasterz dzieci i młodzieży, a potem po trzy lata w Elblągu i Grudziądzu.

- Po tym dojrzałem już do wyjazdu na misję w Kazachstanie, który był zawsze moim marzeniem.
Początki pracy były bardzo trudne, w ciągu pierwszego roku przynajmniej kilka razy myślał, by jak najdalej stąd uciec.
- Nie byłem w stanie zrozumieć mentalności tutejszych ludzi, takiej bardzo wschodniej i jeszcze bardzo skażonej byłym ustrojem politycznym. Polacy czują się tu Polakami, ale mało kto z nich uczęszcza do kościoła. Duszpasterstwo tutaj było zupełnie inne niż w Polsce - mniej dusz, brak szkoły, którą bardzo polubiłem, ciągłe szukanie ludzi.
W całym Kazachstanie jest zaledwie 140 tys. katolików, czyli mniej niż 1 proc. W 600-tysięcznej Karagandzie jest ich nie więcej niż 2 tysiące. Z tego chodzących do kościoła około 700.

- Problem w tym, że wielu ludzi nawet nie wie, że są katolikami, żyją bez religii, ich rodziny często odkrywają swoją przynależność do Kościoła za późno - ubolewa ks. Grzegorz. Przykładowo - gdy umrą ich dzieci, proszą o katolicki pogrzeb. Większość pogrzebów sprowadza się do grzebania ludzi na cmentarzu bez duchownych jakiegokolwiek wyznania. Znacząca jest też grupa osób o polskich, katolickich korzeniach ochrzczona w cerkwi prawosławnej.
Według danych statystycznych, w Kazachstanie funkcjonuje około 2,2 tys. wspólnot i stowarzyszeń religijnych należących do 46 wyznań. Wśród wierzących są wyznawcy wszystkich światowych religii: islamu, chrześcijaństwa, buddyzmu, judaizmu, hinduizmu oraz współczesnych religii i sekt. 25 proc. stanowią prawosławni, pozostali to głównie muzułmanie.
- Nie jest to jednak islam radykalny - zastrzega ks. Grzegorz. Przez dziesiątki lat nie było tu przecież żadnej religii, był komunizm, ludzie żyli bez Boga, a teraz się go dopiero uczą.

Niełatwo też żyć w kraju, w którym na każdym kroku trzeba się zmagać ze wszechobecną biurokracją. Do niedawna również księża dostawali wizy tylko na pół roku. Musieli wyjeżdżać z Kazachstanu, starać się o nową wizę i wracać, co było problemem, głównie finansowym. Ks. Grzegorz jakoś sobie radził, brał w Polsce parafię, głosił kazania i zbierał na tacę, by choć za bilet się zwróciło. Niedawno przepisy zmieniły się na korzyść - można wyrobić kartę stałego pobytu i przebywać w Kazachstanie bez wizy. Jako rezydent tego kraju, tyle że bez praw wyborczych. Obaj z księdzem Zbigniew Grygorcewicem, proboszczem parafii w Karagandzie i dyrektorem Caritasu Kazachstanu, skwapliwie z tego skorzystali.

Kościół podziemny

Kilkanaście kilometrów przed Karagandą krajobraz robi się coraz bardziej księżycowy. Stara Karaganda, gdzie domy wciskały się między kopalnie odkrywkowe, zapadła się pod ziemię. Pozostały po niej tylko głębokie, czarne leje gdzieniegdzie wypełnione brudną wodą.

Wjeżdżamy do dzielnicy Majkoduk, nazywanej też Berlinem ze względu na fakt, że w tej części miasta wcześniej mieszkało bardzo dużo katolików pochodzenia niemieckiego. Caryca Katarzyna II sprowadziła ich nad Wołgę. Byli świetnymi gospodarzami, zrewolucjonizowali tutejsze rolnictwo. Dekretem Stalina, wywieziono ich na daleką Syberię i do Kazachstanu. Po wojnie większość z nich wróciła do Niemiec. Polaków Stalin przesiedlił z terenów Ukrainy, z dwóch obwodów - Żytomierszczyzny i Marchlew-szczyzny, które po wojnie bolszewickiej nie znalazły się w granicach Polski. Wywożono ich na step i zostawiano. Z 18-tysięcznego transportu pierwszą zimę w Kazachstanie przeżyło zaledwie 6 tysięcy.

- W tym miejscu od samego początku gromadzili się ludzi na modlitwy - oczywiście wcześniej robili to w różnych domach, w konspiracji - opowiada siostra Walentyna, eucharystka. - Ksiądz odwiedzał ich raz na jakiś czas, odprawiał msze, spowiadał, chrzcił, udzielał sakramentu małżeństwa. W czasie kiedy nie było księdza, modlitwy prowadziły starsze kobiety, liderki. Potem przyjechały tu siostry zakonne, eucharystki, które również bez strojów zakonnych, w podziemiu, przygotowywały ludzi do sakramentów, często jednocześnie pracując w różnych innych miejscach. Kiedy do Karagandy zawitał ks. Albinas Dumblauskas, jezuita z Litwy, mieszkańcy zdobyli się na odwagę, by prosić o pozwolenie na budowę kościoła. Władze się zgodziły, postawiły jednak warunek - budynek ma być niski, parterowy. Z tego powodu stara katedra św. Józefa wyglądem przypomina barak. Dziś jest miejscem chętnie odwiedzanym przez Polaków, choćby ze względu na to że tu znajduje się grób legendarnego kapłana ks. Władysława Bukowińskiego, Apostoła Wschodu, więźnia sowieckich więzień i łagrów.

Niezwykłe są też losy rodziny siostry Walentyny Schmidtlein. Jej trzy siostry też należą do Zgromadzenia Sióstr Służebnic Jezusa w Eucharystii, a po śmierci ojca również ich matka została zakonnicą. Siostra Walentyna wraz z mamą są w Karagandzie, pozostałe siostry pracują w placówkach zgromadzenia w Rosji. Na północy pracuje też ich brat - jezuita.
Dumą nie tylko katolików, ale wszystkich mieszkańców Karagandy, miasta brzydkiego, zaniedbanego, z szaroburymi blokowiskami, napawa nowa, strzelista katedra Matki Boskiej Fatimskiej, konsekrowana we wrześniu ubiegłego roku.

- To taka miniaturka katedry w Kolonii - cieszy się Katarzyna Chensy, misjonarka, wolontariuszka, obdarzona nietuzinkowym głosem.

Duchowe centrum zesłańców

Wybudowana na planie krzyża rzymskiego, neogotycka, smukła, w kształcie rąk wzniesionych do nieba, pnie się w górę. Powstała dzięki hojności całego świata, a szczególnie jednej z organizacji ze Szwajcarii założonej przez Agnes Ritter.

- Agnes Ritter doznała objawienia, z którego wynikało, że powinna zbudować kościół na Ałtaju, na granicy wielkich państw - Mongolii, Rosji, Kazachstanu i Chin, który stałby się centrum duchowym Azji - relacjonuje Katarzyna. - W praktyce okazało się to jednak niemożliwe, bo to teren militarny. Splot różnych okoliczności sprawił, że poprzedni biskup Atanazy Schneider spotkał w Szwajcarii panią Agnes i usłyszał od niej tę historię. Plan budowy katedry w Karagandzie już wtedy był, nie było jednak pieniędzy. Biskup przekonał panią Agnes, że to Karaganda jest prawdziwym duchowym centrum jeszcze z czasów zesłańców. To tu ściągali katolicy z całego Kazachstanu i Rosji, by się chrzcić i spowiadać, tu bije serce katolickiej Azji. Budowa katedry rozpoczęła się w 2003 roku i trwała dziewięć lat.

- W tym czasie potomkowie niemieckich katolików wrócili do Niemiec, polskich do Polski - przyznaje Katarzyna. Na mszę św. w niedzielę przychodzi systematycznie około stu osób i nie są to ludzie zamożni. Tymczasem samo ogrzewanie katedry pochłania ogromne kwoty. Obecny biskup, ks. Janusz Kaleta jeździ więc do Polski, głosi kazania, szuka pieniędzy na jej utrzymanie.

Brak pieniędzy to też główne zmartwienie księdza Grzegorza i proboszcza Zbigniewa Grygor-cewicza, również marianina, proboszcza parafii w Karagandzie i dyrektora Caritasu na cały Kazachstan. Nie mamy okazji go poznać, jest na konwencie marianów w Licheniu. Z Gdańskiem wiążą ks. Zbyszka niemal rodzinne więzy. Urodził się co prawda w Połczynie Zdroju, ale po ukończeniu podstawówki wylądował w słynnym gdańskim Conradinum. Właśnie w tej szkole rozwinęły się jego zainteresowania modelami samolotów. Tu, w Gdańsku odkrył swoje powołanie w parafii jezuitów we Wrzeszczu. Dlatego dziś, już jako ksiądz na misji w Karagandzie, zaraża modelarstwem młodzież i dorosłych. To zdalnie sterowane samoloty, z których można robić filmy HD. A jako że blisko stąd do jeziora, w planach mają budowę szybkich ślizgaczy, również zdalnie sterowanych. Wszystko rozbija się jednak o pieniądze.

- Chcielibyśmy otworzyć dla chłopców klub modelarski - deklaruje ks. Grzegorz. - Potrzebujemy środków na wykończenie modelarni i zakup materiałów.

Przy kościele pod wezwaniem Maryi Matki Kościoła, w którym pracują ks. Grzegorz z ks. Zygmuntem, utworzyli świetlicę dla dzieci z biednych i patologicznych rodzin. Otrzymują tu one pomoc psychologiczną, materialną, spędzają czas, uczą się, dostają obiad. Chodzą do kina, teatru. Ze względu na kłopoty finansowe świetlica czynna jest jednak tylko przez dwa dni w tygodniu. Dla dziewcząt przydałoby się kółko szwalnicze, chętni do jego prowadzenia już są, ale nie ma za co kupić maszyn. Wygrali konkurs ogłoszony przez MSZ na budowę wielofunkcyjnego boiska sportowego, z możliwością postawienia namiotu i wykorzystania go jako miejsca spotkań dla Polonii. Brakuje im jednak środków na wykonanie do końca projektu i wkład własny. Księża nieustannie więc szukają sponsorów, przede wszystkim w Polsce.

Piszą do firm i instytucji

- Kazachstan to kraj kontrastów, bogactwa rosnącego na ropie i wszystkich niemal pierwiastkach, w tempie, którego pozazdrościć mogą kraje byłego Związku Radzieckiego, i skrajnej biedy, szczególnie na wsiach i przedmieściach przemysłowych miast - tłumaczy ks. Grzegorz.

Opłotkami, piaszczystą drogą pełną głębokich dziur dojeżdżamy do placówki Caritasu. Czekają tu głównie na Krysię Nitecką z warszawskiego biura Polpharmy. Ona jest tu dobrym duchem, tworzy charytatywne projekty, a potem przekonuje do nich samego właściciela Polpharmy Jerzego Staraka.

Krysia dostaje listę medykamentów najbardziej potrzebnych chorym, którymi Caritas się opiekuje. Lekarstwa dostępne w aptekach są tu pełnopłatne, za darmo chorzy dostają je jedynie w szpitalu. Darować można tylko leki produkowane na terenie Kazachstanu. Polpharma ma fabrykę w Szymkiencie, więc szansa na jej pomoc jest całkowicie realna.

- Polpharma pomaga nam, nie tylko dając leki, w tym roku opłaci nam przejazd autokarem po Polsce w czasie naszej drugiej pielgrzymki Polaków z Kazachstanu do ojczyzny - opowiada ks. Grzegorz. - Wspomoże też finansowo naszą świetlicę dla biednych dzieci.
Pani Krystyna zaprosiła również na Światowy Kongres Polonii Medycznej, który się odbędzie w Krakowie w maju tego roku, 50 młodych lekarzy o polskich korzeniach ze Wschodu - z Białorusi, Ukrainy, Litwy, Mołdawii i Kazachstanu. Polpharma opłaciła im podróż i pobyt w Polsce.

W parafii ks. Grzegorza spotykamy się z Polonią. Są wszyscy - Witalij Chmielewski, przewodniczący Karagandyjskiego Obwodowego Stowarzyszenia Polaków, Wiesia Sobiszek, nauczycielka z Polski. Jej uczniowie. Stół ustawiony w podkowę, przykryty białym, odświętnym obrusem. Na poczęstunek kawa i domowe wypieki.

A przede wszystkim występy młodzieży, jakby z innego świata. Krysia Fatiejewa bezbłędną, melodyjną nieco polszczyzną deklamuje "Nic dwa razy" Wisławy Szymborskiej. Krysia zajęła pierwsze miejsce w ogólnokrajowych eliminacjach Konkursu Recytatorskiego "Kresy", podczas finału w Białymstoku dostała wyróżnienie.

Drugie wyróżnienie przywiózł stamtąd Władysław Karpiński. Szczupły i smagły Wadim recytuje nam wiersz Jana Brzechwy "W Szczebrzeszynie". Dykcja na piątkę z plusem.

Laureatem innego konkursu jest Roman Ośnicki. Za to Weronika Sawieljewa wystartuje w tym roku na studia w Polsce.
Czas się tu chyba zatrzymał - ubrani na biało-granatowo, Krysia z włosami zebranymi w koński ogon, Weronika z przerzuconym na bok warkoczem. Skromni, onieśmieleni, jak z przedwojennej fotografii.

Pani Wiesia nauczycielką jest tu od września 2011 roku. Pochodzi z Reszla na Warmii. O pracy wśród Polaków w Kazachstanie marzyła przez 19 lat. Załatwiając formalności związane z przyjazdem do Kazachstanu, przeszła drogę przez mękę. Wiesia ma więc wizę dyplomatyczną jak premier, posłowie czy ministrowie, nie jest tu zameldowana, nie może być zatrudniona. Pracuje bez etatu przy Stowarzyszeniu "Polonia", udziela też lekcji polskiego w niedziele po mszy św. u księży marianów. Ma około 80 uczniów, zdecydowanie więcej dorosłych niż dzieci.

- Dzieciom brakuje na nie czasu, bo uczą się w szkole przez sześć dni w tygodniu, i to na dwie zmiany - tłumaczy.
Główną motywacją do nauki polskiego jest Karta Polaka i szansa na wyjazd do kraju. Żyje tu już piąta generacja Polaków. Wielu z nich wciąż jeszcze zadaje sobie pytanie - kim jestem?

Tak więc kościół, i to tylko w niedzielę, jest głównym miejscem, gdzie się spotykają z Panem Bogiem i polską kultura - potwierdza ks. Grzegorz. - Z tym Panem Bogiem to wcale nie idzie jednak tak prosto. Wiele małżeństw od dziesiątków lat żyje tu bez sakramentu. Kobiety może by i chciały, ale mężczyźni mówią twardo - tyle lat jesteśmy razem, to po co nam ślub. Dopiero po ubiegłorocznej pielgrzymce do Polski, gdy mieszkali u polskich rodzin i zobaczyli, jak żyją, coś się jednak zmieniło. O ślub kościelny proszą młodzi, zdarzają się chrzciny. Przy tej okazji zjawiają się w kościele całe rodziny, nawet niewierzące. Księża próbują różnych sposobów, by ich tu przyciągnąć.

- Od trzech lat praktykujemy kolędy, odwiedzamy dwie, trzy rodziny, każdej poświęcamy półtorej, dwie godziny - relacjonuje ksiądz Grzegorz. - Rozmawia się bez pośpiechu, na luzie, serdecznie. Ksiądz jest dla nich świętością, całują go po rękach, młodzi ludzie też. To jednak praca u podstaw.

W pierwszym roku swojej pracy pani Wiesia opowiadała swoim dorosłym uczniom o potrawach wigilijnych. W ubiegłym roku postanowiła więc zorganizować w Karagandzie prawdziwą polska wigilię.

Rankiem 22 grudnia zajęli kuchnię w Kurii diecezjalnej i przygotowywali tradycyjne polskie potrawy. Gdy zaświeciła pierwsza gwiazdka, zebrali się wszyscy przy pięknie ustrojonym stole. Dzielili się opłatkiem, śpiewali polskie kolędy. Przyszło 50 osób. Dla większości z nich była to pierwsza polska wigilia.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki