Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podróże. Zurych - mroczny przedmiot pożądania

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Panorama prawobrzeżnej części Starego Miasta ze wzgórza Lindenhof. Na tym wzgórzu w okresie lateńskim Helweci założyli oppidum, które nazwali Tūros. Na jego zgliszczach Rzymianie postawili pierwszą warownię, która przeszła do historii jako Turicum
Panorama prawobrzeżnej części Starego Miasta ze wzgórza Lindenhof. Na tym wzgórzu w okresie lateńskim Helweci założyli oppidum, które nazwali Tūros. Na jego zgliszczach Rzymianie postawili pierwszą warownię, która przeszła do historii jako Turicum fot. Krzysztof Maria Załuski
Zurych leży we wschodniej części Wyżyny Szwajcarskiej. U ujścia rzeki Limmat z Jeziora Zuryskiego, pomiędzy pasmem gór Albiskette na zachodzie a wzgórzami Adlisberg i Zurichberg na wschodzie.

To największe miasto Szwajcarii jest trochę podobne do Krakowa, tyle że mniejsze, bo liczy niewiele ponad 430 tysięcy mieszkańców. Z Krakowa do podnóża Tatr jest około stu kilometrów. Tu odległość do pierwszych szczytów Alp wynosi połowę tego dystansu. Obydwa miasta mają jeszcze jeden wspólny detal - budynek opery miejskiej. Stojący niemal na brzegu jeziora Opernhaus Zürich został zaprojektowany w roku 1891 przez wiedeńskich architektów Hermanna Helmera i Ferdinanda Fellnera. Pierwotnie miał stanąć w Krakowie jako Teatr im. Juliusza Słowackiego. Ostatecznie jednak koncept wiedeńczyków nie przypadł krakowskim decydentom do gustu i odsprzedali go zuryszanom.

Podalpejskie multi-kulti

Dziś Zurych jest miastem o jednym z najwyższych standardów jakości życia na świecie. Prawie połowa jego mieszkańców urodziła się poza Szwajcarią. A aż jedna trzecia legitymuje się obcym paszportem. Atmosfera w mieście jest więc mocno kosmopolityczna, co powinno prowadzić do napięć rasowych, bezrobocia, przestępczości i biedy - bo tak wyglądają na ogół inne wielokulturowe tygle. W Zurychu jednak nie widać na ulicach poważnych dysproporcji społecznych. I to pomimo że życie w tej niewielkiej metropolii nie jest tanie.

Długi weekend w Zurychu. Jak go spędzić? Zdjęica

Długi weekend w Zurychu. Jak go spędzić? Na to warto zwrócić...

Współczynnik aktywności zawodowej wynosi tu 77 proc. Stopa bezrobocia oscyluje na poziomie 1,8 proc., a mediana miesięcznych zarobków to 8 tysięcy franków. Dlatego też większość zuryszan stać na to, co oferuje im ich miasto… A dzieje się tu dużo i intensywnie. Mieszkańcy i turyści mają do dyspozycji niezliczone ilości imprez kulturalnych i rozrywkowych, doskonałe teatry, muzea, galerie, festiwale muzyczne, zabytki architektury i najbardziej ekstrawaganckie życie nocne. No i oczywiście ośnieżone Alpy po sąsiedzku.

Oswajanie tej przestrzeni zajęło mi kilka lat. Początkowo utrudniał je jeszcze schwizerdütsch, czyli alemański dialekt języka niemieckiego, którym posługują się zuryszanie. Wreszcie Züri jednak uległ i stał się moim drugim domem. Udało mi się go obłaskawić, mimo że nigdy nie mieszkałem tu na stałe, a nocowałem zaledwie kilka razy. Ale bywałem prawie co tydzień. A w trakcie zbierania materiałów do powieści „Ségolène”, której niestety nie skończyłem, niemal codziennie.

Po godzinach spędzonych w czytelniach Landesmuseum czy Zentralbibliothek często włóczyłem się po mieście. Sam albo w towarzystwie szwajcarskiego antropologa Matteo.

To on pokazał mi domy, w których mieszkali Józef Piłsudski, Albert Einstein i James Joyce. On zaprowadził mnie do kawiarni Cabaret Voltaire, w której narodził się dadaizm… On także zaraził mnie pasją do Helwetów.

I nie ukrywam, że ten temat tak mnie zafrapował, że do tej pory podchodzę do celtyckiej prahistorii niemal bezkrytycznie.

Mroczna historia Helwetów

Zuryska starówka, zwłaszcza jej lewobrzeżna część, jest jak labirynt. Gęsto zabudowana wysokimi kamieniczkami odbiera śmiałość nawet najzamożniejszym turystom. Amerykanie, Japończycy, a nawet Niemcy gubią się tu niczym tak zwane dzieci we mgle.

Lubiłem na nich patrzeć - jak zachłannie robią zdjęcia i wodzą oczami za swoim przewodnikiem. Czasem podłączałem się do takiej grupy i słuchałem, co ma im do powiedzenia. Razem z nimi obserwowałem, jak jego ręka lub parasol wędruje po iglicach kościelnych wież, po dachach domów i wzgórzach. Jak celuje w koryto rzeki albo przeskakuje między jej brzegami - od wzgórza Lindenhof i kościoła Sankt Peterkirche, po strzelisty Predigerkirche i piaskowy Grossmünster, od namiotu cyrku po Opernhaus i dalej wzdłuż jeziora, by na koniec zawisnąć bezradnie wymierzona w prawie niewidoczny łańcuch Alp.

Po takich spacerach spotykałem się zwykle z Matteo, który popołudnia spędzał w jednym z tych zadymionych, otwartych na Limmatquai lokali. Pociągając mrożoną kawę, zagryzając ją torcikiem z malinami i popijając to wszystko czerwonym winem, czytał mi swoje naiwne sonety…

A potem opowiadał o Helwetach. O tym celtyckim ludzie, który był prawdziwym duchem Europy, o ich ufortyfikowanych oppidach i mitologii, o warsztatach rzemieślniczych i nowoczesnych uprawach zbóż, o tym, jak produkowali wino, piwo i cydr. O ich wyszukanej sztuce snycerskiej i złotniczej, zaawansowanej medycynie i o tym, jak w roku 58 p.n.e. pod wodzą księcia Orgetoryksa i jego generała Divico postanowili przenieść się nad Atlantyk - do dzisiejszej Akwitanii…

Helweci i stowarzyszeni z nimi Bojowie i Tulingowie nigdy tam jednak nie dotarli. Po drodze, pod Bibracte, dopadł ich Gajusz Juliusz Cezar. Ponad trzy czwarte z czterystutysięcznej rzeszy osadników zostało przy tej okazji wymordowane. Jak dowodzą najnowsze badania archeologiczne, Rzymianie po wygranej bitwie zabijali nawet bezbronnych jeńców, w tym kobiety, dzieci i starców. Do swoich oppidów powróciło wówczas zaledwie 110 tysięcy Helwetów.

Pamiętam, że kiedyś podczas takiej pogawędki straciliśmy poczucie czasu. Kawiarnia zapełniła się nowymi gośćmi. Turyści z wolna ustępowali miejsc bywalcom teatrów, kin i opery. Pojawili się miejscowi pomyleńcy - samozwańczy uczniowie Einsteina, asystenci Junga, dadaiści z kabaretu Voltaire. Między stolikami czaili się ciemnoskórzy sprzedawcy kwiatów. Pod arkadami ktoś grał na skrzypcach cygańskie czardasze.

Opowieść Matteo

Gdy wyszliśmy na zewnątrz, powietrze było wilgotne i straciło już swoją dzienną konsystencję. Niebo zmieniło kolor na lazurowy. Miecz z pomnika Urlicha Zwinglego spływał krwistą czerwienią neonów. Limmat wrzał jak rtęć podgrzana blaskiem sodowych latarni.

Z południa wiał duszny fen. W stronę Alp ciągnęły spóźnione ptaki. Przez chwilę patrzyliśmy na łunę rozświetlającą fioletowy horyzont, a potem się pożegnaliśmy. Matteo poszedł do siebie, a ja postanowiłem ruszyć jeszcze w miasto.

Przeszedłem na lewy brzeg Limmatu i jakiś czas posuwałem się równolegle do jego nurtu. Potem skręciłem w wąską, całkowicie pozbawioną światła uliczkę. Chwilę później straciłem orientację, a kiedy już chciałem zawrócić, zobaczyłem leżące w dole miasto. Byłem na wzgórzu Lindenhof - tu, gdzie wszystko się zaczęło.

I wtedy przypomniałem sobie jedną z opowieści Matteo…

„Ludzie od początków swojej historii osiedlali się wzdłuż osi promieniowania geomantycznego, tak zwanych leylines. Jak zwierzęta, instynktownie wyczuwali prądy energetyczne. Linia przebiegająca przez Zurych jest jedną z najsilniejszych. Biegnie od bieguna południowego przez wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej, wyspy Zielonego Przylądka, Madryt, Saragossę, Lion, Lozannę, Berno, Zurych, Winterthur i dalej przez Augsburg, Regensburg, Pilzno, Pragę, Wrocław, Mazowsze i Litwę, aż do bieguna północnego. Na Lindenhof promieniowanie jest wyjątkowo mocne, niektórzy nawet twierdzą, że to centralna czakra Europy, i że dlatego Celtowie już w okresie lateńskim zakładali nad Limmatem tak wiele osiedli, między innymi to maleńkie oppidum, które nazwali Tūros… Na jego zgliszczach w 15 roku przed Chrystusem Rzymianie wybudowali stację celną, która do historii przeszła jako Turicum. Kronikarze zapisywali ją także jako Turegum, Tigurum albo Turigo… Po upadku Rzymu germańscy Alemanowie przekręcili nazwę na Ziurichi… To było strategiczne miejsce - można stąd kontrolować nie tylko wyjście z jeziora na Limmat, lecz także wszystkie szlaki prowadzące znad Renu i górnego Dunaju w głąb Alp, aż do ziemi Retów”.

Woń przeszłości

Patrzyłem na rzekę i na prawie siedmiusetmetrowe wzgórze Zürichberg po jej przeciwnej stronie. I wydało mi się, że widzę to miasto po raz pierwszy… Wyobraziłem sobie, że te domy, kościoły, to betonowe nabrzeże, że to wszystko przestało istnieć. Że nigdy tego nie było - tak jak nie było ani Republiki Helweckiej, ani wojsk Napoleona. I że Ulrich Zwingli w ogóle się nie urodził. I że nie było reformacji, Związku Szwajcarskiego ani wojen z Habsburgami. Zapomniałem o Ludwiku Niemieckim, który założył tu opactwo, i o Karolu Wielkim, któremu jedna z legend przypisuje ufundowanie w Zurychu królewskiego klasztoru… I wyobraziłem sobie jeszcze, że nie dotarli tutaj nigdy ani Alemanowie, którzy zniszczyli wszystko, co pozostało po czasach antyku, ani nawet legioniści cesarza Oktawiana Augusta.

Lindenhof był ciemny i pusty. Pachniał dusznym wiatrem z południa. Wdychając woń fenu, pomyślałem, że jest to ten sam zapach, jaki towarzyszy zawsze starym gastarbeiterom - to pachnidło upiorów, wonność widziadeł z innego czasu, zjaw z nieznanej przestrzeni, tych wszystkich staruszków wystrojonych w wykrochmalone koszule i w pasiaste, czarnoszare kubraki, którzy przedpołudniami przychodzą tu grać w szachy, w warcaby albo w żelazne kule pétanque…

I tak samo było ze światłem, które błąkało się pomiędzy ziarenkami żwiru, jak stado połyskujących skrzydełkami latających mrówek. Jego gwiazdki rozbłyskiwały na powierzchni wilgotnych pni platanów tą swoją bezczasową szklistością - zimne, eteryczne, niosące nadzieję, że noc jest początkiem, a nie końcem świata.

Ciemność pożerała to światło bezgłośnie, bezboleśnie, bez protestu. Tak samo beznamiętnie i zwyczajnie jak chwilę wcześniej pożerała ptaki, drzewa i kamienie, liście i zerwane przez wiatr nakrycia głów, jak połykała punków, hipisów, ulicznych bardów i tych bezdomnych odmieńców, którzy tak samo jak starcy nie należą do żadnego czasu ani do żadnej przestrzeni.

No więc nie było tych dwóch tysięcy lat. W ogóle nie było czasu. Była jedynie dolina ze wstęgą rzeki na dnie, a po jej obu stronach płaskie niby-kopce kurhanów, porośnięte lasem wzgórza. Przez moment wydawało mi się nawet, że widzę szereg chat: niemal identycznych czworokątnych, bez kominów i okien, z szachulcowymi ścianami wypełnionymi chrustem, słomą i gliną.

Domy stały przytulone do siebie bokami, niby zziębnięte stado koni. W ich ciemnych i ciepłych brzuchach spali ludzie, którzy pachnieli prehistorią.

Usiadłem na oparciu ławki i patrzyłem ku rzece. Wiatr rozbijał strugi deszczu o gliniane łuski dachów. Nabrzeżem, po przeciwnej stronie Limmatu uciekali spóźnieni przechodnie. Zegar na wieży któregoś z kościołów­wybił jedenastą… Godzinę później niebo zrobiło się zupełnie czyste.

Starałem się wracać tą samą drogą, tym samym labiryntem jednolicie czarnych, ledwie widocznych podwórek. Potykałem się, kluczyłem, zatrzymywałem i zawracałem.

Nie mogłem uwierzyć, że miasto, które tak niedawno udało mi się poznać, obłaskawić i oswoić, znowu uznało mnie za intruza…

Ale taki właśnie jest Zurych. Jest jak Conchita z „Mrocznego przedmiotu pożądania” Luisa Buñuela. Jest jak kochanka, która poprzysięga dozgonną miłość, ale nigdy nie pozwoli sobą zawładnąć bez reszty.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki