18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podróż do miejsca zesłania. Ojciec i syn na rowerach przyjechali z Kazachstanu do Łodzi

Barbara Szczepuła
Andrzej Rozwadowski w Aleksandriowce, w miejscu zesłania. Rok 1992
Andrzej Rozwadowski w Aleksandriowce, w miejscu zesłania. Rok 1992 Archiwum rodzinne
Długą trasę z Kazachstanu do Łodzi Andrzej i Paweł Rozwadowscy przejechali na rowerach. Ojciec chciał po latach pokazać synowi miejsce swojego zesłania. Dramatyczną historię polskiej rodziny przedstawia Barbara Szczepuła

Załadowali rowery do pociągu i pojechali do Akmolińska, miasta, które obecnie nazywa się Astama i jest stolicą Kazachstanu. Drogę powrotną odbyli na rowerach. W ciągu trzydziestu dziewięciu dni przejechali 4179 kilometrów. Trasa była dokładnie wytyczona, bo mama Andrzeja spisywała miasta, które mijali, wracając do kraju w 1946 roku.

***

Andrzej urodził się 13 września 1939 roku w Pińsku. Czy można wybrać sobie gorszy czas i gorsze miejsce do przyjścia na świat? Za cztery dni wojska sowieckie wejdą do miasta, a po kilku miesiącach zaczną się wywózki...

Ojciec walczy z Niemcami nad Bzurą, lada dzień zostanie ranny, dostanie się do niewoli i kilka następnych lat spędzi w oflagu.
Mama wraca ze szpitala w Pińsku do majątku Berezicze, w którym tata przed wojną był rządcą. Właścicieli nie ma, uciekli przed Sowietami, ale czeka na nią młodsza siostra, siedemnastoletnia Halinka Stecka, która przyjechała z Łodzi na wakacje i została, by pomóc w połogu... Starają się jakoś zorganizować sobie życie, mama fotografuje się z Andrzejkiem na rękach, starannie uczesana w ciemnej sukience z koronkowym kołnierzykiem, pewnie chce wysłać mężowi zdjęcie, synek jest zdrowy, najedzony w czyściutkich kaftanikach...

Którejś nocy dwór zaczyna płonąć, sowieckie władze uważają, że został podpalony, ktoś rzuca podejrzenie na Bogu ducha winną panią Rozwadowską.

Trzynastego kwietnia 1940 roku enkawudziści walą do drzwi: zbieraj się, bystro, bystro! Halinka decyduje się jechać także, boi się, że siostra nie poradzi sobie sama z małym synkiem, straszne wieści krążą po okolicy.

- Niewielu moich rówieśników dojechało do celu podróży - wzdycha Andrzej Rozwadowski, pokazując mi zdjęcia. - Zmarłe niemowlęta znaczyły swoimi ciałkami nieludzki szlak, wiodący do najodleglejszych zakątków ZSRR. Przeżyłem cudem, dzięki mamie i cioci - oczy mu wilgotnieją.

***

Końcową stacją okazała się wieś Aleksandrowka. Kołchoz i kilka chałup, które przycupnęły, jakby skuliły się ze strachu przed buranem, silnym i porywistym syberyjskim wiatrem. Jak okiem sięgnąć step i step, wiatr miecie śniegiem, przewraca ludzi i zwierzęta, dzień zmienia w noc, targa drzwiami i oknami... Mieszkali tu głównie uczeni z Leningradu zesłani w latach dwudziestych i trzydziestych oraz rozkułaczeni Polacy spod Kamieńca Podolskiego, który po 1920 roku znalazł się na terenie radzieckiej Ukrainy.

Mama harowała w kołchozie, ale dziękowała za to Bogu, bo codziennie dostawała na obiad zupę dla siebie i dla rodziny. Menu było urozmaicone: latem kapuśniak ze słodkiej kapusty, zimą z kiszonej. Resztę trzeba było zorganizować, czyli ukraść.

Zajmowała się tym przeważnie ciocia Halinka. Także dzieci zesłańców nie próżnowały. Chłopcy i dziewczynki o parę lat starsi od Andrzejka urządzali wyprawy w pszenicę, rwali kłosy, które ich matki mełły i z uzyskanej w ten sposób mąki robiły lepioszki, czyli podpłomyki. Jesienią dzieci buszowały po kartofliskach, wybierając ziemniaki, które zostawiały tam - lekko przysypane ziemią - ich mamy.

Zajmowały się też zbieraniem kiziaka, czyli krowiego łajna służącego jako opał. Latem chodziły na pieczarki, zimą wypraszały od wozaków kawałki węgla. Czasem Kazachowie dzielili się z nimi mlekiem. Rosyjscy sąsiedzi też nie byli źli. Sprawdzało się powiedzenie, że Rosjanin bez munduru to dobry człowiek, ale jak włoży mundur, zdobędzie trochę władzy - diabeł w niego wstępuje.

***

Pani Rozwadowska z siostrą i synem mieszkała u Dieduszki, jak nazywał mężczyznę Andrzejek. Miał dwie izby, jedną zajmował ze swoją rodziną, w drugim koczowało trzynaścioro Polaków. Dieduszka w carskich czasach dobrowolnie osiedlił się w kazachskich stepach, bo car chcącym tu żyć śmiałkom dawał ziemię. Skolko ugodno. Dieduszka był więc bogaczem. Cały step, jak okiem sięgnąć, był jego własnością. Miał trzydzieści tysięcy krów i eksportował masło do Francji, Niemiec i do innych jeszcze krajów.

Po rewolucji ziemię i bydło wcielono do kołchozu, a jego okrzyknięto kułakiem, krwiopijcą i zrobiono pastuchem. Zaś dyrektorem kołchozu został pastuch pracujący dawniej u Dieduszki. Niebawem z trzydziestu tysięcy krów została jedna dziesiąta. Trzeba było znaleźć winnego, więc Dieduszkę skazano na dziesięć lat łagru. Zaś pastuch-dyrektor awansował na szefa NKWD.

Dieduszka łagier przeżył i wrócił, bo gdzie miał się podziać? Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej powiesił na ścianie mapę ZSRR. Z satysfakcją zaznaczał na niej postępy wojsk wrogiej armii i starannie zasłaniał kocem, by nikt tego nie zobaczył i nie doniósł władzom.

Co się stało z Dieduszką? Czy załamał się po zwycięstwie Stalina? Andrzej nie wie. Mamę przeniesiono nagle do miasta Akmolińska i nigdy już Dieduszki nie spotkali.

***

Patrzymy na kolejne zdjęcie: usypana na bezkresnym stepie mogiła, klęczą przy niej dwie dziewczyny. "Nad grobem matki, wrzesień 1940 roku, Kazachstan" - czytamy na odwrocie fotografii. Andrzej Rozwadowski nie pamięta nazwiska dziewcząt, nic nie wie na temat ich dalszych losów, ale przechowuje zdjęcie, bo oddaje ono tragedię ludzi wyrwanych rozkazem Stalina z domów i rzuconych hen, daleko w stepy.

Zdjęcie przepojone bezgraniczną rozpaczą i samotnością. Nie uciekniesz - zdają się myśleć kobiety - bo dokąd, skoro step wokoło. Nic ani nikt cię z tej gehenny nie wyswobodzi, najwyżej śmierć. Jest w tej fotografii klimat syberyjskich obrazów Jacka Malczewskiego.

***

Żyli teraz na obrzeżach Akmolińska w przepełnionym baraku, temperatura w pomieszczeniu spadała nieraz w nocy do 4-5 stopni Celsjusza. Mama i ciocia wkładały na siebie wszystko, co miały do ubrania, Andrzejka układały między sobą, przykrywały go starannie i głodne i zmarznięte usiłowały przetrwać noc, sprawdzając co chwilę, czy dziecko nie zesztywniało. Może śniła się mamie Polska? Może Italia?

Przed zamążpójściem pracowała czas jakiś jako guwernantka syna aktora Kazimierza Junoszy Stępowskiego, którego role w "Trędowatej" i "Znachorze" podziwiała cała Polska. Jeździła z jego żoną i synem do Włoch. Nie wiedziała, że aktor zginął w 1943 roku w Warszawie, zastrzelony przez oddział egzekucyjny Armii Krajowej. Zastrzelony, jak się okazało przez przypadek, bo żołnierze weszli do mieszkania, by wykonać wyrok na jego żonie, narkomance i konfidentce gestapo. Zasłonił ją i został śmiertelnie ranny.

***

W dzień mama nie myślała oczywiście o aktorach ani o Italii, ale o tym, by przeżyć. Pracowała w cegielni i była to koszmarnie ciężka praca. Gdy przeniesiono ją do sortowni warzyw i owoców, było trochę lżej. Przynosiła czasem cebulę, niekiedy pomidora...

Andrzej Rozwadowski pokazuje mi pamiętnik, w którym mama napisała:
"Adrzejku, Dziecko Moje.
Jeśli albumik przechowa się, a Ty dorośniesz i będziesz sam go czytał, wiedz, że tu na Syberii miałam bardzo ciężkie chwile, ciągły lęk o to, żebyś nie zaznał głodu był okropnie męczący.
Modliłam się, żebyś przetrwał, zobaczył Tatusia i całą rodzinę naszą, a potem byśmy resztę życia spędzili w spokoju. I ten ból, te ciężkie chwile osładzały mi Twoje drogie, roześmiane oczęta. Kiedy zarzucałeś mi rączki na szyję i przytulałeś usteczka do moich policzków, wszystko stawało się lżejsze do przeżycia, tylko z głębi duszy wydobywał się rozpaczliwy krzyk: O Boże, daj nam się uratować!
Twoja Matka.
Syberia 1945 rok".

***

Żeby wydostać się z tego piekła, mama zapisała się do Związku Patriotów Polskich, choć wiedziała, że to komunistyczny związek, który z rozkazu Stalina stworzyła Wanda Wasilewska. Była to jedyna szansa, by wrócić do Polski, bo ZPP pomagał w przesiedleniu.

Kiedy dostała pracę w przedszkolu, sytuacja rodziny znacznie się poprawiła. A jakie atrakcje czekały tam Andrzejka! Dzień, w którym po raz pierwszy popróbował cukierka, pamięta do dziś. Właściwie były to trzy cukierki. W dniu urodzin Stalina każde dziecko musiało podejść do portretu generalissimusa, ukłonić się i podziękować. A podczas akademii ku czci rewolucji październikowej deklamował wiersz o "elektriczeskoj łampie".

W przedszkolu uczył się rosyjskiego, ale w domu mama i ciocia rozmawiały z nim oczywiście po polsku. Gdy ktoś pytał go: - Malczik, kak tiebia zowut? - odpowiadał tak, jak kazała mama: - Ja Poljak, Andriej Rozwadowskij. Wbijała mu to do głowy, bojąc się, że gdyby - nie daj Boże - aresztowano ją, gdyby umarła, a była coraz chudsza i zaczynała dusić ją astma, więc gdyby po jej śmierci wsadzili syna do domu dziecka (sieroty zabierano do specjalnych dietskich sadów) i chciano zrusyfikować, żeby się nie dał i pamiętał tych kilka najważniejszych słów. J

eśli zapomni, jeśli przerobią go na człowieka sowieckiego, nigdy nie opuści tej strasznej ziemi. Pisała listy do sióstr w kraju, opisując im dokładnie syna, by w razie czego mogły go rozpoznać.

***

W 1945 roku, z okazji zakończenia wojny, sąsiadka, pani Gregorowiczowa z Pińska, poczęstowała go kartofelkami polanymi masłem. Nie wiedział, że istnieje coś tak pysznego jak masło. Gdy po powrocie do Polski pytano go, co by zjadł, mówił: mokre kartofle, bo tak nazywał tę wspaniałą potrawę.

***

Wreszcie nadeszła szczęśliwa chwila. Towarowym pociągiem przez Moskwę, Ostaszków, Pińsk, trasą, którą Andrzej z synem przejadą pół wieku później na rowerach, dotarli do Łodzi...

Myślał, że trafił do raju. Ciocia Helena Modzelewska, która przyjęła ich do swojego mieszkała, prowadziła cukiernię. A w cukierni - eklerki, ptysie, serniki, biszkopty, placki ze śliwkami, z jabłkami, z agrestem, z rabarbarem... W głowie kręciło się od nadmiaru słodkości, nie wiadomo było, które ciastko wybrać. Jak to możliwe, że w jednym miejscu na ziemi są takie pyszności, a w innym brak nawet chleba? - zastanawiał się, wcinając ptysia i oblizując palce, by nie zmarnować ani kropli kremu.

***

Kilka miesięcy później wrócił z Niemiec ojciec. Andrzej nigdy nie znalazł z nim wspólnego języka. Mama nigdy nie odzyskała zdrowia.

***

Jak tam dziś wygląda? Jak się żyje w Kazachstanie, który stał się niepodległym krajem? - zastanawiał się Rozwadowski. Miał w pamięci słowa sybiraka Feliksa Milana, który powtarzał: "Ta ziemia syberyjska częściowo do nas należy, tam krew i kości naszych braci".

W 1992 roku wymyślił tę wyprawę rowerową. Miał już swoje lata, ale był wysportowany, trochę uprawiał kolarstwo, po ukończeniu AWF pracował w liceach jako nauczyciel wychowania fizycznego. Postanowił spróbować, czy da radę. Paweł zdecydował się towarzyszyć ojcu.

Jechali więc do Polski przez Kazachstan, Rosję, Białoruś. Najwięcej Polaków spotkali w samym Kazachstanie. Biednych, zapomnianych przez Boga i ludzi, zrezygnowanych, bo po upadku Związku Sowieckiego, wcale nie żyło im się lepiej, często nawet gorzej, bo potracili pracę. Nie znali już ojczystego języka, ale gdy dowiadywali się, że Rozwadowscy przyjechali z Polski, natychmiast mówili: - My toże Paljaki. I żeby to udowodnić, recytowali czystą polszczyzną "Ojcze nasz, któryś jest w niebie". Za to młodzi zaczynali uczyć się polskiego, wybierali się do Polski na studia, byli pełni nadziei.

***

Andrzej Rozwadowski wychodzi w step. Kwitną kwiaty, śpiewają ptaki, przedtem nigdy step nie wydawał mu się tak piękny... Ale teraz widzi wszystko inaczej, jest wolnym człowiekiem, przyjechał z wolnego kraju. I wyjedzie stąd kiedy zechce.
To zupełnie zmienia optykę.

***

Do Kazachstanu wracał jeszcze kilkakrotnie, wożąc polskie książki, kserokopiarki, leki, filmy historyczne. Czuł, że jest to jego obowiązkiem. Opisał swoją wyprawę w książce "Syberia raz jeszcze".

Kiedyś, gdzieś wśród kazachskich stepów spotkał dalekiego krewniaka - też Rozwadowskiego, pochodzącego, jak ojciec, z Kijowa. Pogadali, popili i krewniak zwierzył mu się w zaufaniu: - Słuszaj Andriej, Stalin to był jednak wielki człowiek...
- Wielki? - oburzył się Andrzej. - Jak możesz tak mówić! Wszystko wam zabrał, z domu wyrzucił, do Kazachstanu zesłał!
- No, niby prawda - zasępił się kuzyn. - Ale przecież my byliśmy burżuje...

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki