Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Poczet rzeczników prasowych rządu - od Małgorzaty Niezabitowskiej do Iwony Sulik

Barbara Szczepuła
Czy Iwona Sulik była dobrym rzecznikiem rządu? Niemal wszyscy uważają, że fatalnym
Czy Iwona Sulik była dobrym rzecznikiem rządu? Niemal wszyscy uważają, że fatalnym Bartek Syta
Niektórzy premierzy, wybierając rzecznika, stawiali na młodość, inni na urodę. Jedni chcieli mieć w nich partnerów politycznych, większość - wykonawców poleceń. A o Tusku mówiono, że sam jest swoim najlepszym rzecznikiem...

Iwona Sulik jest uderzająco podobna do amerykańskiej gwiazdy filmowej Sharon Stone - pisały z zachwytem o byłej już rzeczniczce rządu niektóre gazety. Dziś tabloidy donoszą, że "zdradziła premier Kopacz. I to z kim? Z posłem Wiplerem".

Wipler ujawnił, że przed wyborami do Parlamentu Europejskiego Iwona Sulik (wtedy jeszcze doradczyni marszałek Sejmu Ewy Kopacz) udzielała mu rad, jak zachowywać się przed kamerą. Minister Sulik mówi, że nie ma sobie nic do zarzucenia, ale podała się do dymisji, a pani premier tę dymisję przyjęła. Niektórzy twierdzą nawet, że ją wymusiła.

Iwona Sulik przez wiele lat była dziennikarką TVP, prowadziła programy publicystyczne, była też sprawozdawcą parlamentarnym. Odeszła z zawodu, bo - jak informowała w wywiadach - ta praca nie dawała jej już satysfakcji. Nie dostarczała nowych wyzwań. Zdecydowała się pracować dla Ewy Kopacz, która imponowała jej jako polityk. Z czasem zaczęła uchodzić za przyjaciółkę szefowej. Obecna nielojalność tym bardziej może dziwić, ale czy w polityce można w ogóle mówić o lojalności i przyjaźni?

Jest i inne pytanie: Czy Iwona Sulik była dobrym rzecznikiem rządu? Niemal wszyscy uważają teraz, że fatalnym. Trzeba przyznać, że nie ustrzegła Ewy Kopacz przed wpadkami wizerunkowymi, takimi jak głośny wywiad dla "Vivy". Przy fotografiach pani premier umieszczono nazwy producentów odzieży wykorzystanej podczas sesji zdjęciowej. Politycy opozycji kpili, że Kopacz stała się słupem ogłoszeniowym. Teraz nie kryją radości, że została sama. Wraz z Sulik dymisje otrzymali bowiem - doradca polityczny Adam Piechowicz i Jolanta Gruszka, szefowa gabinetu politycznego. Opozycja jest przekonana, że Ewa Kopacz nie da sobie sama rady, a to oznaczałoby koniec jej premierostwa. Cieszą się także, choć nie tak jawnie, niektórzy politycy PO. Liczą, że dziennikarkę zastąpi na tym stanowisku polityk, bo to, że pani premier wszystkie swoje decyzje konsultowała z doradcami, budziło zazdrość i irytację.

Pierwszym rzecznikiem rządu w III RP została dziennikarka Małgorzata Niezabitowska. W okresie "karnawału Solidarności" należała do czołówki zespołu redakcyjnego "Tygodnika Solidarność", jedynego opozycyjnego pisma, które ukazywało się w legalnym obiegu. Tadeusz Mazowiecki był redaktorem naczelnym.

Jako pierwszy niekomunistyczny premier szukał kogoś, kto by uosabiał zerwanie ciągłości z PRL, a zwłaszcza ze znienawidzonym przez większość Polaków Jerzym Urbanem (także zresztą dziennikarzem), który od roku 1981 do 1989 swymi konferencjami prasowymi, nazywanymi seansami nienawiści, starał się upokorzyć Polaków - zwłaszcza tych, którzy nadzieję na zmiany w Polsce łączyli z Solidarnością. Mazowiecki wybrał zatem kobietę zasłużoną dla opozycji, a przy tym ładną, elegancką, inteligentną i sympatyczną. Miała pokazać, że to już jest inna Polska, że Solidarność nie tylko żyje, ale i rządzi. Że kobiety też się do polityki nadają. "Le Monde" pisał o niej: "Czarujący głos rządu Tadeusza Mazowieckiego", "Die Zeit" nazwał ją Panią Solidarność, a w listopadzie 1989 roku "Echo Płaniety" dało tekstowi o wizycie polskiego premiera tytuł "Pierwsze tango w Moskwie" i zilustrowało go zdjęciem premiera tańczącego w restauracji La Cumparsitę ze swoją rzeczniczką!

Niezabitowska w rankingu sympatii społecznej plasowała się na czwartym miejscu, po premierze Mazowieckim, kardynale Glempie i Lechu Wałęsie. Moim zdaniem, wypełniała dobrze swoją rolę, choć była ona niełatwa, bo to wtedy Polacy przekonywali się na własnej skórze, że transformacja nie jest prosta ani miła. Co tydzień organizowała konferencje prasowe, starając się przedstawić kolejny ważny problem i poinformować, jak rząd zamierza go rozwiązać. Kiedyś jednak powiedziała, że rząd nie prowadzi polityki informacyjnej, co zdumiało wielu dziennikarzy. Tłumaczyła potem, że miała na myśli, iż skończyły się czasy, gdy premier nakazuje żurnalistom, co mają mówić i pisać. W książce "Rok 1989 i lata następne" Tadeusz Mazowiecki oceniał to tak: "Dziennikarze z prasy podziemnej nie umieli jeszcze przestawić się na nową sytuację, a ci z dawnego systemu nadrabiali swoją dawną postawę i starali się możliwie ostro krytykować rząd. Do objaśniania i pomagania nam nie było zbyt wielu chętnych, uchodziło to za coś, co nie należy do roli dziennikarza. (…) Bardzo chcieliśmy zmienić system informacji, ale nie uzyskaliśmy od dziennikarzy prawie żadnej pomocy".

Rzecznikiem prasowym tak zwanego desantu gdańskiego, czyli rządu premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, został Andrzej Zarębski. Był dziennikarzem prasy podziemnej, między innymi sławnego "Przeglądu Politycznego". Liberał z krwi i kości związany z tym środowiskiem od początku jego istnienia, miał zaufanie premiera i ważniejszych ludzi z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Był zatem kimś więcej niż rzecznikiem: jednym z kreatorów polityki rządu swojego dobrego kolegi. Stworzył profesjonalne biuro prasowe, którym kierował inny gdański liberał Jacek Kozłowski. Dziennikarze lubili Zarębskiego, bo był bystry, wygadany, dowcipny. W książce "Solidarność u władzy" Waldemar Kuczyński wspomina czerwiec 1992 roku i dramatyczne narady wokół stworzenia nowego gabinetu po upadku rządu Jana Olszewskiego. Rozmowa się nie kleiła, długie milczenie ktoś przerwał informacją, że w Izraelu też tworzy się nowy rząd. Poseł Zarębski, który negocjował w imieniu KLD, potwierdził: - Faktycznie, i na dodatek szukają do rządu Żydów!

Premier Jan Olszewski wybrał sobie na rzecznika Marcina Gugulskiego, harcerza i dziennikarza podziemnych wydawnictw. Gugulski nazwany został przez dziennikarzy rzecznikiem Tysiąclecia, bo powiedział kiedyś, że ówczesny gabinet jest najbardziej atakowanym rządem od tysiąca lat. Okres rzeczywiście nie był łatwy. Rosnąca w siłę Samoobrona okupowała Ministerstwo Rolnictwa, domagając się umorzenia rolnikom kredytów, a sposób przedstawienia tego protestu w środkach masowego przekazu wołał o pomstę do nieba. "Nie zrobiono nic" - pisze prof. Antoni Dudek w swojej "Historii politycznej Polski" - "by pozyskać przychylność mediów. Rzecznik rządu przestał organizować konferencje prasowe i zwyczajnie ukrywał się przed dziennikarzami".

Pierwszego czerwca 1992 roku premier powołał nowego rzecznika - Jana Polkowskiego, działacza Studenckiego Komitetu Solidarności z Krakowa, związanego z podziemnymi wydawnictwami. Był rzecznikiem rządu formalnie do 9 czerwca, choć rząd premiera Olszewskiego upadł już czwartego, podczas słynnej "nocy teczek". Polkowski, dobry poeta, wydał ostatnio swoją pierwszą powieść "Ślady krwi".
***
Początek lipca 1992 roku, ciepłe przedpołudnie. Jan Rokita wkracza pewnym krokiem do swego nowego gabinetu w Urzędzie Rady Ministrów. Towarzyszy mu kolega ze studiów Aleksander Galos, który będzie szefem jego gabinetu. - Widzisz Olek, to stąd rządzi się Polską - Rokita podnosi ramię. Ma 31 lat i został właśnie najbliższym współpracownikiem nowej pani premier Hanny Suchockiej - czytam w "Alfabecie Rokity".

Rząd tworzyło siedem partii, więc pogodzenie ich interesów i poglądów liderów już samo w sobie było nie lada kłopotem. Na wybór rzecznika prasowego rządu miał niewątpliwie wpływ Jan Rokita. Został nim jego kolega z krakowskiego NZS Zdobysław Milewski. Mało go pamiętamy, bo ekspansywny Rokita sam dobrze sobie radził z dziennikarzami. - Upajał się władzą - twierdzili żurnaliści i politycy opozycji, których nieraz raziła jego arogancja. Milewski był gdzieś daleko w tle.

Ewy Wachowicz i jej olśniewającego uśmiechu nie sposób było nie zauważyć. Piękna dziewczyna, zdobywczyni tytułu Miss Polonia i Wicemiss Świata. Premier Waldemar Pawlak zdumiał wszystkich, gdy zaproponował jej stanowisko rzecznika rządu. Gdy któryś z dziennikarzy zapytał Ewę Wachowicz, co spowodowało, że zdecydowała się przyjąć tę propozycję, odpowiedziała: Premierowi się nie odmawia. Za te słowa w plebiscycie radiowej Trójki otrzymała Złote Usta.
Dziennikarze traktowali ją z pewnym lekceważeniem, po Warszawie krążył taki oto dowcip: Jaki jest numer rzeczniczki rządu? Odpowiedź brzmiała: 90-60-90, a były to, oczywiście, jej idealne wymiary. Piękna rzeczniczka opowiadała, że pracuje po 24 godziny na dobę, bo stale musi udowadniać, że nie jest tylko mikrofonem na długich nogach. Żaliła się, że za ministerialnym biurkiem przybyło jej kilka kilogramów. Była sympatyczna, uśmiechnięta, co na pewno ocieplało wizerunek ponurego i zamkniętego w sobie Pawlaka, który opędzał się od mediów jak mógł. Jego "a sio!" skierowane do żurnalistów przeszło do historii. Gdy rząd Pawlaka podał się do dymisji, Ewa Wachowicz wróciła do Krakowa, skończyła studia i z czasem zrobiła oszałamiająca karierę w Polsacie. Po wpisaniu jej nazwiska do wyszukiwarki pojawiają się rozmaite przepisy na ciasta, zupy, ryby i mięsiwo, które prezentuje w telewizji. Pytana o możliwość powrotu do polityki odpowiada: Nigdy nie mów nigdy.

Premier Oleksy nie wziął sobie chyba do serca zdania Aleksandra Kwaśniewskiego: "Potrzebny jest rzecznik prasowy z prawdziwego zdarzenia. Uroda jest czynnikiem wtórnym" i postawił na Aleksandrę Jakubowską, przystojną dziennikarkę telewizyjną, która - jak ocenił potem Leszek Miller - miała "mężne serce w kształtnej piersi". Jakubowska pracowała w "Dzienniku Telewizyjnym", (potem w "Wiadomościach"). Opuściła TVP, gdy Andrzeja Drawicza zastąpił na stanowisku szefa Radiokomitetu Marian Terlecki. Protestując przeciw tej zmianie, demonstracyjnie wzięła torebkę i wyszła na wizji ze studia. I została Lwicą Lewicy - posłanką i jedną z bardziej wpływowych postaci w SLD. Prawdziwą sławę zyskała jednak nie jako rzeczniczka rządów Oleksego i Cimoszewicza, ale jako wiceminister kultury w gabinecie Leszka Millera. Nadzorowała prace nad ustawą o radiofonii i telewizji, które stały się później przedmiotem postępowania przed komisją śledczą badającą tzw. aferę Rywina. Chodziło o zniknięcie z projektu nowelizacji ustawy słów "lub czasopisma", które miały otwierać furtkę do korzystnych dla pewnych środowisk przekształceń na rynku medialnym. Afera Rywina pogrążyła lewicę, a szczególnie mocno dotknęła Jakubowską. Została skazana na karę 8 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. Całkiem niedawno inny sąd skazał niegdysiejszą Lwicę Lewicy na karę dwóch lat więzienia w zawieszeniu na trzy lata za korupcję przy zawieraniu umowy ubezpieczenia Elektrowni Opole.

W 1997 roku wybory parlamentarne wygrała Akcja Wyborcza Solidarność. Premierem został Jerzy Buzek, a jego rzecznikami pampersi z kręgu Wiesława Walendziaka. Byli to kolejno: Tomasz Tywonek, Jarosław Sellin i Krzysztof Luft. Tywonek, niedokończony historyk, dał się wcześniej poznać, gdy w 1992 roku został rzecznikiem ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza. Wyjaśniał wówczas, że minister nie czuje się uprawniony do określania, kto był, a kto nie był współpracownikiem UB i SB, zaś przekazane Sejmowi listy zawierają jedynie informacje o materiałach znajdujących się w dyspozycji MSW. Już po pół roku pełnienia funkcji rzecznika rządu Jerzego Buzka postanowił sprawdzić się w biznesie. Został członkiem zarządu Telekomunikacji Polskiej SA. Gdy spółkę przejęli Francuzi, Tywonek stracił pracę.

Premier Miller też stawiał na młodzież. Miał kolejno dwóch rzeczników prasowych: Michała Tobera i Marcina Kaszubę. Rzecznikiem następnego prezesa Rady Ministrów, Marka Belki, był Dariusz Jadowski. Kto pamięta jeszcze te nazwiska?

Nie pamiętamy też chyba rzecznika gabinetu Kazimierza Marcinkiewicza, ale premier był z dwudziestokilkuletniego Konrada Ciesiołkiewicza bardzo zadowolony. W książce "Kulisy władzy" ocenia, że razem stworzyli "profesjonalną komunikację ze społeczeństwem". Otworzyli się na tabloidy, uznali, że jest to narzędzie, które można wykorzystać do prezentacji swoich działań. Premier nie pamiętał chyba jednak starego przysłowia, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Po latach się to zemściło.

Moda na młodych rzeczników trwała. Sympatyczny, trochę jakby nieśmiały Jan Dziedziczak został rzecznikiem prasowym premiera Jarosława Kaczyńskiego. Nie można było jednak odnieść wrażenia, że w sprawach wizerunkowych doradza swojemu szefowi. Pojawiał się raczej w tle, nie dorównując ostrością języka swoim kolegom takim jak Kurski, Brudziński czy Błaszczak. O Hofmanie już nie wspominając.

Osoby, które znają Donalda Tuska, wiedzą, że najlepszym rzecznikiem rządu był on sam. Jednak warszawscy dziennikarze są niewzruszenie przekonani, że ktoś, kto przyjechał z Gdańska, może być tylko produktem wymyślonym od początku do końca przez specjalistę od PR Igora Ostachowicza. No, może jeszcze z pomocą Pawła Grasia. Formalnie rzecz biorąc, rzeczniczkami rządu premiera Tuska były: Agnieszka Liszka (przez półtora roku), potem Małgorzata Kidawa-Błońska (jeszcze krócej), najdłużej, bo przez pięć lat - Paweł Graś.

Teraz - jak słychać - Kidawa-Błońska może wspomóc premier Kopacz. Pytana o to, powiedziała trochę żartobliwie: Premierowi się nie odmawia.
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki