18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Płonący Wołyń, czyli został sam krzyk

Barbara Szczepuła
Helena Sawicka (obecnie Szczepkowska)
Helena Sawicka (obecnie Szczepkowska) Archiwum prywatne
Od 1943 roku Polacy mieszkający na wsi żyli już tylko w oczekiwaniu na śmierć.

Helena Sawicka wraz z ojcem i księdzem Kobyłeckim ucieka z miasta, w oczach ma obrazy płonących zagród, w uszach krzyki zabijanych ludzi, odgłosy strzałów. Pogania konie, siostra jadąca na wozie z tyłu krzyczy coś do niej, ale w tym tumulcie nie słychać ani słowa, cała karawana, chyba ze dwadzieścia wozów z Włodzimierza Wołyńskie-go toczy się na zachód, w pogoni za Polską, która tam właśnie się przesuwa, Helena zacina batem konia, wio, woła, byle szybciej dojechać do rzeki, byle dalej, ale droga jest zapchana uciekinierami, których co chwilę spychają na bok niemieckie czołgi i ciężarówki, bo przecież front jest wszędzie dookoła. Kończy się lipiec, słońce pali, kurz, wozy grzęzną w piachu, krzyki, nawoływania, zamieszanie, a przez wszystko przebija się świdrujący głos dziewczynki: aaa...

Skąd się wzięła dziewczynka? Pewnego dnia znaleziono ją brudną, wygłodzoną, w poszarpanej sukience, błąkającą się po okolicy. Ktoś przyprowadził ją do sierocińca założonego na plebanii. Takich dzieci, którym udało się przeżyć, bo w porę uciekły, zakopały się w stogu siana, schowały w kukurydzy, przykucnęły jak zając pod miedzą, zaszyły się w bzach, padły plackiem w pszenicy, zdążyły dobiec do lasu i rzucić się między krzaki - było na Wołyniu wiele. Dzieci oniemiałych ze zgrozy, bo widziały coś, czego człowiek nie powinien nigdy zobaczyć.

Co widziała dziewczynka? Co przeżyła? Nie mówiła. Czasem tylko wydawała przeraźliwy, nieartykułowany krzyk: aaa...

I wtedy ściskały się serca tych, którzy to słyszeli. Psy podkulały ogony. Milkły ptaki. Zakonnice bardziej gorliwie odmawiały różaniec. To jej tragiczne: aaa... przewiercało powietrze, leciało wysoko aż do nieba, żebrząc litości u Pana Boga. Ale Bóg patrzył w inną stronę, a ludzie nie mogli jej pomóc, bo jak pomóc dwunastolatce, której rodzice i rodzeństwo zostali pewnie na jej oczach w okrutny sposób zamordowani?

Pani Helena Szczepkowska, opowiadając mi o dziewczynce, spuszcza głowę, znowu ją widzi na tym swoim wozie, choć już nie pamięta, jakie miała włosy, chyba ciemne warkoczyki i całkiem puste, czarne oczy, w których nie było nic oprócz rozpaczy. Zamknęła ją w sobie i zatrzasnęła drzwi do świata. Oniemiała z bólu, skamieniała, jak Niobe.

***

Mama pięknie grała na pianinie, a dzieci śpiewały, och, przed wojną stale się śpiewało i tańczyło, dom był pełen młodzieży, nastawiało się płytę z piosenkami "Odrobina szczęścia w miłości" czy "Ta ostatnia niedziela", której tytuł niedługo miał okazać się proroczy...

Dom był zamożny, tata, Ignacy Sadowski miał wytwórnię wędlin, dostawy dla wojska to był znakomity interes. Dostarczał je także do stolicy, gdzie ciocia prowadziła dobrze prosperujący sklep. Cztery córki i czterech synów wychowywano bardzo surowo: Ojczyzna, Kościół, szkoła, harcerstwo. Helenka w 1935 roku pojechała na III Zlot Harcerstwa Polskiego do Spały, gdzie z harcerzami spotkał się sam prezydent Mościcki.

- Dziś może trudno to zrozumieć, ale Polska była w naszych sercach na pierwszym miejscu - i nie był to żaden slogan - wzdycha pani Helena, patrząc przez okno na róże kwitnące w przydomowym ogródku w Gdańsku. Wszyscy cenili niepodległość odzyskaną tak niespodziewanie. Wyszomirscy, pradziadowie ze strony mamy, to szlachta pochodząca z lubelskiego. Kiedy po powstaniu styczniowym car zabrał im dobra i "spadli w las", musieli osiedlić się na Wołyniu, a wieś, którą zbudowali, nazwali Spaszczyzną. Ojciec był legionistą i w dwudziestym roku doszedł aż do Kijowa.
- Byliśmy gotowi oddać życie za Polskę - mówi pani Helena z przekonaniem, a ja spoglądam na tę starszą, delikatną panią i wierzę jej, bo dowiodła tego całym życiem. Gładząc ręką okładkę albumu, opowiada o Włodzimierzu Wołyńskiem, mieście garnizonowym nad rzeką Ługą.

20 września 1939 roku Helenka (szesnaście lat, warkocze) rozdaje polskim żołnierzom cywilne ubrania ojca i braci, ratując ich przed Sowietami. Musi się spieszyć, bo są już na sąsiedniej ulicy i grabią wszystko, co wpada im w ręce. Ale przede wszystkim szukają oficerów.

***
Sadowskim szczęście sprzyja, bo w ich domu zamieszkał wprawdzie politruk, ale porządny człowiek. Nazywali go zdrobniale: Misza. Zżył się ze swoimi gospodarzami i kilka razy uchronił rodzinę przed wywózką. Spodobały mu się polskie piosenki i - bywało - śpiewał z młodymi Sawickimi "Rozkwitały pąki białych róż"... Misza z żoną i córeczką zajmował sypialnię państwa Sawickich, a obok, w pokoju młodszych dzieci pod podłogą w specjalnym schowku leżało sobie spokojnie siedem karabinów i cała fura amunicji. Bo konspiracja zaczęła się natychmiast, 17 września i włączyli się w nią wszyscy harcerze. Hufcowa, mecenas Wanda Skorupska podzieliła zadania. Helence przypadł nasłuch, bo jej tata nie oddał radia, a miał znakomitego Philipsa. Tak więc w jednym pokoju Misza grał na pianinie "Tango Milonga", a w drugim Helenka nasłuchiwała, co mówi Londyn.

Gdy zaczyna się wojna sowiecko-niemiecka, Miszy Popowa już nie ma. Wskutek donosu został karnie wysłany na front fiński i tam zginął zimą 1939-40. Przyjeżdża natomiast do Włodzimierza Janka, kuzynka mamy. Z mężem. Oboje głęboko zaangażowani w konspirację, oboje skazani przez Sowietów na karę śmierci. Siedzieli w sąsiednich celach więzienia w Łucku. Znali się słabo, ale w więzieniu stale rozmawiali ze sobą, stukając w ścianę alfabetem Morse'a. Na Wielkanoc 1941 roku, jakby na przekór tej karze śmierci, ksiądz Kobyłecki, który dzielił celę z Władysławem Siemaszką, udzielił im ślubu.

- Dziwi to panią? - uśmiecha się pani Helena. - Podczas wojny wszystko było możliwe. Niezwykły ślub i cudowne ocalenie. Niemiecka bomba trafiła w budynek administracyjny, zrobiło się zamieszanie, enkawudziści usiłowali na dziedzińcu wystrzelać więźniów z karabinów maszynowych, ale części udało się ujść cało. Wśród nich byli Janka i Władek Siemaszkowie. Wyniszczeni śledztwem, ale żywi.

W domu, przy szczelnie zasłoniętych oknach Helenka zostaje zaprzysiężona w obecności zastępcy komendanta obwodu ZWZ "Ława" i na polecenie "Wira", czyli Władka Siemaszki zaczyna pracę w magistracie. Jej zadanie polega na zbieraniu informacji o lokalizacji i wielkości niemieckich jednostek wojskowych oraz na dostarczaniu organizacji ausweisów i nocnych przepustek. Punkt kontaktowy jest u szewca Sawickiego. Helenka przynosi buty do reperacji i zostawia meldunki. Pomaga jej Boy, pies, którego dostała od niemieckiego oficera wysłanego z Włodzimierza na front. Oddał go w "dobre ręce". Z torbą pełną meldunków jedzie na rowerze do szewca, Boy biegnie za nią. Nagle słyszy: - Halt! Kładzie rower i teczkę na ziemi, pies siada obok i szczerzy kły, jakby rozumiał o co chodzi. Niemcy wyraźnie się go boją.

- Co tam masz?
- Książki i zeszyty - odpowiada. Nie mają odwagi sprawdzić.
Na polecenie organizacji zaczyna pracować w niemieckiej jednostce wojskowej. Gdy Niemcy idą na obiad, ona zostaje i spisuje informacje o ruchach Wehrmachtu, o transportach wojskowych i gospodarczych. Tak dobrze jej idzie, że traci czujność. Pewnego dnia kapitan znienacka łapie ją na gorącym uczynku, zamyka w komórce i już chce zawiadamiać SS, gdy staje się cud: broni jej...

kucharka, poczciwa i dzielna Stasia... - Jeśli zawiadomi SS o Helence, to ona doniesie, że kapitan kradnie żywność i każe co miesiąc wysyłać paczki do żony! Niemożliwe? - uśmiecha się pani Helena.

- A jednak tak było. Od tego momentu zajmowałam się jednak już tylko sporządzaniem listy płac.
Odpowiedzialne zadanie spadło natomiast na dziesięcioletniego Kazika, brata Helenki i na krowę. Tato kupił ją, by mieć mleko dla dzieci, a Helenka załatwiła pozwolenie na wypas Krasuli na terenie koszar. Podczas przerwy obiadowej chłopak wkradał się przez okienko do magazynu broni, ładował amunicję do chlebaka. Wychodząc, wieszał go krowie na rogach i sam spokojnie poddawał się rewizji w bramie. W ten sposób wiele sztuk amunicji trafiło do polskich partyzantów, którzy potrzebowali jej do walki z bandami UPA.

***

Od 1943 roku Polacy mieszkający na wsi żyją już tylko w oczekiwaniu na śmierć. Wokół płoną domy, zabudowania i plony, łuny pożarów widać co noc, a wiatr rozwiewa dymy i swąd spalenizny na cały Wołyń. Palili się żywcem ludzie pozamykani w stodołach, kościołach i domach. Temu obcięto język, tamtej wyłupiono oczy, rozcięto brzuch i wyciągnięto płód, kogoś pocięto piłą, małe dzieci rozbijano o ściany, aż mózg rozpryskiwał na boki. Niemowlęta owinięte drutem kolczastym jak pieluszką, przybijano do drzew. Sąsiad bał się sąsiada, strach padł na wszystkich, gospodarze kopali ziemianki, które miały ich chronić przed bandytami, ale znalezienie takiej kryjówki nie było trudne i oprawcy wyciągali z nich swoje ofiary jedną po drugiej... Ziemia do niedawna jeszcze żyzna i ludna stała się pustynią. Ludzie chowali się w lasach, ci mieszkający bliżej miasta całymi rodzinami koczowali u krewnych i znajomych. O zmroku rozlegało się umówione stukanie do drzwi. W dużym domu Sawickich, który był otoczony wysokim płotem, zjawiało się na nocleg wiele osób. Wszyscy mówią o napadach banderowców, od tych opowieści robi się słabo kobietom, mocniej przytulają dzieci i modlą się żarliwie. Młodzi Sawiccy wyciągają ze schowka karabiny i na zmianę dyżurują na podwórku, obchodząc dom.

Ojciec Irenki, z którą Helena chodziła do szkoły, był dróżnikiem i miał domek przy torach na obrzeżach miasta. Upowcy wpadli w nocy. Ciała babci, dziadka, mamy, ojca, Irenki, jej sióstr i braci znaleziono następnego dnia. Wszyscy zginęli tak samo: rozerwani za nogi.

- Aaa… - krzyczy dziewczynka na wozie, jakby wiedziała, o czym myśli poganiająca konie Helenka, jakby widziała to rozrywanie, jakby słyszała krzyki ofiar...

***
Jakby nie było wojny, rzezi i pożarów, inna dziewczyna z Włodzimierza, osiemnastoletnia Zosia Zienkiewicz zakochuje się zimą 1943 roku w Tośku Armatyńskim. Ucieka w tę miłość, zamyka oczy na okupacyjną rzeczywistość, słucha jak Tosiek pięknie deklamuje swoje wiersze, przywołując wspaniałe krajobrazy, w których dominuje nie czerwień pożarów, ale zielony kolor drzew i trawy.

Kolor nadziei. Kwitną kwiaty, śpiewają słowiki, a miłość, jak u Dantego, porusza słońce i gwiazdy. Wszystko jest na swoim miejscu, świat jest piękny, a ludzie dobrzy.
15 sierpnia 1943 roku biorą ślub. Wychodząc z kościoła, Zosia kuli się i odwraca głowę. Na placu leży dwanaście trupów: mężczyźni, kobiety i dzieci, przywiezieni z sąsiedniej wsi.

***
Karl nie dawał spokoju Helence. Zakochał się i nie krył tego. Oświadczał się wielokrotnie, snując plany na przyszłość. Przyjedzie po nią po wojnie i zabierze do Bawarii. Ale to przecież Niemiec! Czy można podczas okupacji w ogóle myśleć o Niemcu inaczej niż o wrogu?

- Skoro mnie tak kochasz, daj klucze od magazynu! - zaryzykowała. W nocy partyzanci wynieśli dwieście karabinów. Nazajutrz Helenka miała je zawieźć na Spaszczyznę do dziadka, który zorganizował oddział samoobrony. Już siedziała na wozie, gdy pojawił się wuj, oficer AK. - Złaź natychmiast, jesteś nam tu potrzebna! Zamiast niej pojechała dziewczyna, która nie znała niemieckiego. Nazywała się Łobanowska. Helena widzi ją jeszcze jak macha batem i znika za zakrętem. Na przejeździe kolejowym za miastem Niemcy chcieli zatrzymać wóz. Nie wytrzymała i popędziła konie. Wtedy zaczęli strzelać.

- Tkwi to we mnie jak cierń, uwiera: czemu ona, a nie ja? - pani Helena wstaje z fotela i zaczyna chodzić po pokoju.

Ze Spasowszczyzny nadchodzą straszne wieści. Wszyscy krewni ojca zostali zamordowani. Trzydzieści osób.

***
Zosia Zienkiewicz, teraz już Armatyńska, razem z mężem jedzie w lutym 1944 roku do lasu do partyzantki. Saniami. Początek jest romantyczny, śnieg skrzy się, księżyc świeci, a oni tacy młodzi, zakochani i przytuleni pędzą, co koń wyskoczy. Zosia jest w pierwszych miesiącach ciąży. W lesie nie jest już tak romantycznie, mróz doskwiera, wilki wyją, nocują w przygodnych chatach, śpią na słomie na podłodze, obłażą ich wszy... Wiosną budują szałas z gałęzi, to będzie teraz ich dom. "Rusałka" jest łączniczką, konno rozwozi po lasach meldunki. Nie czuje się samotna, bo obok ma męża, w partyzantce są też tata i siostry, później dołącza mama.

Łucko-wołyńskie zgrupowanie partyzanckie "Osnowa" wchodzące w skład 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK liczy dwa tysiące żołnierzy. W maju Niemcy okrążają ich na bagnach. Żeby wyjść z kotła, muszą przedostać się na drugi brzeg Prypeci, gdzie są już Sowieci. Wysyłają do nich parlamentariuszy, układają się i 21 maja zaczyna się marsz ku rzece. Prypeć to zdradliwa rzeka, piękna i tajemnicza, rozlana po łąkach, otoczona bagnami, porośnięta trzciną... Na brzegu niemieckie umocnienia i gnia-zda karabinów maszynowych.

Wycieńczeni partyzanci, zziębnięci i chorzy, pokryci wrzodami i nękani przez wszy nie mają już jedzenia, nie mają siły. Przemieszczają się w nocy, jak najciszej brnąc w wodzie po kolana, w dzień chowają się przed samolotami. Jedna z kobiet rodzi dziecko, myje je w strumyku i zawija w łachman... I siedzi z niemowlęciem na ręku na tej podmokłej łące wśród kwitnących kaczeńców, ale partyzanci muszą iść dalej... Czy ktoś z nią został, by pomóc, czy przeżyła? Co stało się z dzieckiem? Nikt już dziś nie pamięta.
26 maja docierają nad Prypeć. Noc jest ciepła i gwiaździsta. Dowódca wysyła patrol do Sowietów, by uzgodnić z nimi miejsce przeprawy, ale na próżno czeka na jego powrót. Następnego dnia o świcie ruszają, las rzednie, ziemia robi się miękka, skaczą z kępy trawy na kępę...

Zosia zsuwa się w grzęzawisko i już nie może się podnieść, bagno wciąga ją ze straszną siłą. Osłabiony Tosiek trzyma ją za ręce, ale niewiele może zrobić.

- Idź, ja już tu zostanę - mówi "Rusałka" przekonana, że czeka ją śmierć, ale nadbiegają koledzy.

Świt jest piękny, ptaki śpiewają głośno.

- Zbliża się decydująca chwila - mówi dowódca. Wybiegają zza drzew i z okrzykiem "hurra" szeroką ławą rozbiegają się po łące, strzelając w kierunku bunkrów. Niemcy natychmiast otwierają ogień z karabinów maszynowych. Partyzanci padają jeden po drugim na trawę. Ci, którzy jeszcze biegną, usiłują dotrzeć do brzegu, ale na próżno szukają kładki, którą można by przejść na drugą stronę rzeki. Niektórzy zaczynają wchodzić do wody, ale w tym momencie z drugiego brzegu Sowieci otwierają ogień...

Niemcy strzelają w plecy, Sowieci w twarze, kule świszczą dookoła. Topią się w pełnym rynsztunku z karabinami podniesionymi wysoko. Inni, którzy rozebrali się i dopłynęli do prawego brzegu, giną rozerwani przez miny, bo okazuje się, że Sowieci zaminowali wyjście. Ktoś krzyczy: - Towariszczi, nie strielajtie, my Polaki, partyzany! - ale ogień nie ustaje.

"Rusałka" z mężem biegną brzegiem, szukają schronienia w krzakach. Widzą płynące z prądem rogatywki. Dziesiątki pustych czapek... Znajdują belkę, po której przesuwają się powoli wśród gradu kul na drugą stronę rzeki. Zosia dostaje postrzał w nogę, Tosiek w łopatkę i w obie nogi. Ale żyją, żyją, żyją...

Podczas przeprawy przez Prypeć zginęła Wanda Zienkiewicz, siostra Zosi. Zginął też brat Helenki, Henryk Sadowski.

W sierpniu Zosia rodzi zdrowego synka, Antoni razem z I Armią Wojska Polskiego zmierza w kierunku Berlina.

***
Helena zostawia tymczasem u zakonnic w Zamościu dziewczynkę, której tragiczny krzyk wstrząsa światem, i popędzając konie, jedzie dalej przez ogarnięte wojną ziemie. Jedzie w nieznane, wioząc ze sobą obrazy płonących dworów i zagród oraz krzyki zabijanych ludzi...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki