Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Kuryło obiegł świat dookoła

Irena Łaszyn
Piotr Kuryło: Rosjanie to dobrzy ludzie. Tylko wódkę wciskali niepotrzebnie. Gdy mówiłem, że nie będę pić, i tak kazali brać.
Piotr Kuryło: Rosjanie to dobrzy ludzie. Tylko wódkę wciskali niepotrzebnie. Gdy mówiłem, że nie będę pić, i tak kazali brać. Archiwum prywatne
Piotr Kuryło, który obiegł świat dookoła, pokonując w ciągu roku 20 tysięcy kilometrów, pochodzi z małej wioski pod Augustowem, a o gdyńskich Kolosach nigdy nie słyszał. Może dlatego wycisnął łzy z oczu fanek i zdobył trzy nagrody?

Gdy jako dzieciak biegał po wsi, to niektórzy traktowali go jak głupka. Gdy dorósł i zaczął ruszać na coraz dłuższe dystanse, też nie budził specjalnego respektu. Maratony, ultramaratony, samotne wyprawy z Terespola do Frankfurtu, z Jastrzębiej Góry do Zakopanego, z Augustowa pod Akropol. Co to za pomysł, żeby gnać 4 tysiące kilometrów do Grecji, zahaczając o Watykan i Monte Cassino, a potem jeszcze wystartować w Spartathlonie z Aten do Sparty, pokonując kolejne 246 kilometrów?

- Może dostał jakąś dużą kasę? - rozważali ziomkowie. - Zajął przecież drugie miejsce.
- Niestety, kasy nie dostałem - tłumaczył im Piotr Kuryło. - W dodatku do domu w Prusce Wielkiej pod Augustowem, wracałem pieszo, czyli biegiem.

Przy okazji zdementował informację, że część trasy pokonał za niego brat bliźniak. Paweł wprawdzie też biega, zdarzało się, że startowali gdzieś razem, ale zawsze grali fair. Nawet w szkole nie robili takich psikusów. A jak były ważniejsze imprezy, np. biegi 24-godzinne, w których Piotr uczestniczył, to Paweł przeważnie startował w innym miejscu świata, żeby uniknąć podejrzeń.

Czytaj także: 40 tysięcy dla kitesurfera z Gdańska bulwersuje radnych

Bliźniacy mieszkają po sąsiedzku. Obaj mają dzieci i mało czasu.
- Długo trwało, zanim zrozumiałem, że płacę za to wszystko zbyt wysoką cenę - przyznaje Piotr. - Musiałem podjąć męską decyzję. Postanowiłem, że z bieganiem skończę, ale ten ostatni raz wyruszę na tyle daleko, żeby mieć dość do końca życia. Dlatego wymyśliłem bieg dookoła świata. A ponieważ nie można decydować się na tak duży wysiłek ot, tak sobie, bez intencji, nazwałem ten swój "maraton" Biegiem dla Pokoju.

Wystartował z Augustowa 10 sierpnia 2010 roku, wrócił po roku, pokonując 20 tysięcy kilometrów.

Biegł na zachód

Do tego wyczynu przygotowywał się sześć miesięcy, szukał sponsorów, kompletował sprzęt, trenował, uczył się wiosłować. Wymyślił bowiem, że czasami - żeby dać nogom odpocząć - wsiądzie do kajaka, który będzie ciągnąć ze sobą na specjalnym trójkołowym wózku i - popłynie. W kajakowych planach miał Śniardwy, Tag, Missisipi, jezioro Bajkał. Niewiele brakowało, a zakończyłby eskapadę od razu na początku.

- Na Śniardwach złapała mnie burza, resztką sił dotarłem do najbliższego brzegu - opowiada. - Ratownicy powitali mnie słowami: Widzieliśmy cię z wieży, dobrze sobie radziłeś, więc nie przeszkadzaliśmy.

Biegł dalej, na zachód, dziennie pokonywał 70-100 kilometrów, nie zatrzymywał się nawet na posiłki. Dopiero wieczorem rozkładał sprzęt, podklejał podeszwy butów kawałkami gumy i układał się w tym swoim kajaku, który służył mu za łóżko.
- Dzięki szewskim umiejętnościom w ciągu roku zdarłem tylko piętnaście par butów - wyjawia. - Gdy zabrakło materiału, wycinałem fragmenty karimaty.
Psuł się wózek, rozpadały się opony, schodziły paznokcie, puchły nogi, wysiadał żołądek, dokuczał krwotok, bolały stawy. Latem przykładał do tych bolących stawów po- krzywy, a zimą - kawałki lodu.

Spotykał dobrych i złych ludzi, groźne i mniej groźne zwierzęta. W Hiszpanii ktoś poszczuł go psem, w Pirenejach natknął się na wilka, w Stanach Zjednoczonych wdarły się mu do namiotu kojoty, a na Syberii uciekał od niedźwiedzi.
- Ten wilk patrzył na mnie czerwonymi ślepiami i pewnie się zastanawiał, po co mi tak wysoko w górach kajak - dziś sobie z tego żartuje.

Z kajakiem niebawem się rozstał. To było w Hiszpanii, gdy chciał przepłynąć 80 kilometrów rzeką Tag. Okazało się, że na mapie, którą dysponował, były zaznaczone duże zapory, ale nikt nie ujął wodospadów i starych młynów wodnych.
- Kajak wywrócił się, a mnie, choć miałem kamizelkę ratunkową, wir wciągnął głęboko pod wodę - relacjonuje Piotr Kuryło. - Pojawiła się taka szalona myśl, że jeśli zginąć, to teraz, na początku wyprawy, a nie za pół roku, gdy po wielkich trudach dotrę gdzieś bliżej domu. Ale natychmiast pojawiła się inna myśl, o moich córkach, tak jakby szatan mocował się z aniołem. Nadludzkim wysiłkiem wydostałem się na stromy brzeg, bo już miałem wodę w płucach.

Czytaj także: Igor Tracz mistrzem świata w wyścigach psich zaprzęgów!

Stracił kajak, telefon, większość rzeczy. To, co odzyskał, zmieściło się w małym plecaku. Potem jeszcze wyciągnął z wody śpiwór. Gdy słońce zaczęło niemiłosiernie prażyć, a Piotr bez powodzenia usiłował wspiąć się na skały, wyciskał wodę z tego śpiwora, żeby chociaż trochę zwilżyć usta. To go uratowało po raz kolejny.

Wyglądał wtedy jak włóczęga, był brudny, zarośnięty, bez sprzętu i pieniędzy. Ale - żył. W kieszonce kamizelki znalazł karteczkę, którą dała mu żona, zanim wyszedł z domu. To była modlitwa.
- Bardzo długa, nie miałem czasu czytać - wyznaje. - Ale na drugiej stronie znalazłem takie słowa: "Ten, co będzie nosił tę modlitwę, nie utonie". Zrozumiałem, że to ktoś wyżej rozdaje karty, a ja jestem po prostu słabym człowieczkiem. Musiałem pokonać długą drogę, żeby to sobie uświadomić.

No speak English

Gdy doleciał do Nowego Jorku okazało się, że nikt na niego nie czeka. Miał 19 dolarów, nie znał angielskiego, nie bardzo wiedział, gdzie dalej biec. Dwie noce spędził na ławce w Central Parku. Przedstawiciele Kongresu Polonii Amerykańskiej, do których dotarł, początkowo radzili, by wracał do domu. Gotowi byli nawet kupić mu bilet do Polski. Odmówił.
Biegł przez 13 stanów, m. in. New Jersey, Pensylwanię, Zachodnią Wirginię, Ohio, Indianę, Illinois, Oklahomę, Nowy Meksyk, Arizonę do Kalifornii. W lutym, po pięciu ciężkich miesiącach, przebiegając przez słynny Golden Gate Bridge w San Francisco, zakończył amerykański etap podróży. Dzięki pomocy tamtejszych Polaków, a zwłaszcza Polish American Sports Association, radził sobie całkiem nieźle. Miał nowy wózek, buty, jedzenie. Pędził przez bezdroża i pustynie, a także autostradami, gładkimi jak stół.

- Czasami zatrzymywali mnie policjanci - opowiada. - Coś tam na mnie krzyczeli, trzymając - jak w filmach - dłoń na pistolecie. Gdy robili przerwę, bo zaczynało im brakować tchu, wygłaszałem: Sorry, no speak English. Niektórzy kreślili kółko na czole i mówili: Crazy!
Pamięta, że w parku Marka Twaina w stanie Missouri, gdy chciał rozbić namiot, pojawił się strażnik i zakuł go w kajdanki. Zaprowadził w miejsce, gdzie stały maszyny do odśnieżania dróg. Tam mógł spać.
- Myślę, że takie zachowania wynikały z lęku przed nieznanym - uważa. - Byłem obcy i trudny do zrozumienia.

Bezinteresowne gesty pomocy też się zdarzały. Kiedyś biegł podczas strasznej ulewy, miał serdecznie dość. I nagle z jakiegoś domu wyszła Amerykanka, podała mu kubek gorącej herbaty. Pewnie ta kobieta widziała go wcześniej, gdy jechała samochodem, czekała, aż będzie mijać jej dom.

Z braku kajaka po Missisipi nie spłynął. Z San Francisco poleciał do Pekinu, a potem do Władywostoku. Mieszkająca tam Polka zorganizowała konferencję prasową, wieczorem pojawił się na ekranach telewizorów w całej Rosji. Dlatego początkowo, gdy biegł, wywoływał ciepłe uczucia. Dalej była jednak tajga i został sam.

Czytaj także: Euro 2012. Futbol nie dla kobiet?
- Żeby nie spotkać niedźwiedzia, wieczorem szukałem mostu nad rzeką i tam się układałem do snu - wspomina. - Gorsza jednak od niedźwiedzia była samotność i tęsknota za domem. Najbardziej odczuwałem to u schyłku dnia. Ponieważ biegłem ze wschodu na zachód, w kierunku słońca, przed wieczorem wiedziałem, że mój dom jest właśnie tam. Z żoną rozmawiałem raz w tygodniu, nigdy nie powiedziała: Daj sobie spokój, wracaj. To Iza dodawała mi sił.
Prawda jest bowiem taka, że czasami miał dość. Rozważał, czy nie zrezygnować. Ale taki kryzys dopadał go przeważnie tam, gdzie nie było zasięgu i nie mógł zadzwonić, żeby wezwać pomoc. Albo nie było lotniska, na którym można wsiąść w najbliższy samolot.

- Gdybym wiedział przed startem, jak będzie ciężko, to bym pewnie nie pobiegł - wyznaje.

Do bani z nim

Rosję przebiegł w 120 dni. Po drodze zahaczył o Kazachstan.
- Uważam, że opatrzność nade mną czuwała - podkreśla. - Różne rzeczy mi się bowiem po drodze przytrafiały. Kiedyś przez trzy tygodnie byłem bez kąpieli i prania. Do miasta Czita na Syberii zostało pięć kilometrów. Nagle na drogę wybiegł młodzieniec w dresie. Zapytałem go o nocleg. Kazał szukać na obrzeżach miasta i pobiegł dalej. Ale po chwili wrócił i zabrał mnie do swego domu. Przy kolacji powiedziałem do niego: Chyba Bóg mi cię zesłał. A młodzieniec na to: Chyba tak, bo ja nigdy nie biegam tą niebezpieczną drogą, wśród samochodów, a dziś coś kazało mi na nią skręcić.

Innym razem przebiegał przez taką malutką rosyjską wieś. Zatrzymało się auto, wysiadły dwie dziewczyny. Powiedziały: - Musiałyśmy wziąć stopa, żeby cię dogonić. Chodź z nami, już czeka na ciebie bania.

- Ja tam specjalnie szkolony nie jestem, nie bardzo wiedziałem, co to ta bania - opowiada Piotr. - Myślałem, że coś do jedzenia. Wróciłem. I widzę taką szopę. Z rury leci dym, a przez drzwi wydobywa się para. Pomyślałem, że zima była ciężka i ci Rosjanie przerzucili się na ludzi. Już chciałem uciekać, ale jakiś człowiek otworzył drzwi i okazało się, że to ruska sauna. Oficjalnie mogę powiedzieć tylko tyle, że było tam bardzo gorąco…

Rosjanie to dobrzy ludzie. Tylko wódkę wciskali niepotrzebnie. Gdy mówiłem, że nie będę pić, i tak kazali brać. - Będziesz się smarować - podpowiadali.

Z małej wioski

W ostatni weekend Piotr Kuryło pojawił się w Gdyni, na 14. Ogólnopolskich Spotkaniach Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów Kolosy, by o swoim biegu opowiedzieć. Miał dużą konkurencję, ale to on dostał Kolosa za wyczyn roku, nagrodę dziennikarzy i nagrodę publiczności za najlepszą prezentację. Publiczność na jego punkcie oszalała, a ta damska, często wytatuowana i z dredami - gdy tak sobie zwyczajnie o swoich niezwyczajnych przygodach opowiadał - miała łzy w oczach. I choć filigranowy

Piotr Kuryło nie przypomina macho, wciąż ciągnął za sobą sznur fanek.
- Czy ja mogę pana dotknąć? - pytały poruszone. - Czy mogę sobie zrobić z panem zdjęcie?
Tak jest za każdym razem. Gdziekolwiek się pojawia, natychmiast otacza go tłum ciekawskich.
- Pan jest jak Forrest Gump - słyszy.
- Intelektualnie pewnie tak - odpowiada z kamienną twarzą.
- I tak jak on ma pan dobre serce - kontynuują niezrażeni wielbiciele filmu Roberta Zemeckisa. - Taki Boży szaleniec.
- Gump biegł przez Stany Zjednoczone trzy lata, mnie okrążenie całego globu zajęło rok - zauważa Piotr Kuryło.
- No to jest pan lepszy! - niektórzy klepią go po ramieniu. - Powinien pan napisać o tym biegu książkę!
- Napisałem, leży w szufladzie - informuje Kuryło - Bo ja nie bardzo wiem, co się z napisanymi książkami robi, gdzie szukać wydawnictwa.

Czytaj także: Michał Kochańczyk - kim jest człowiek, który skrytykował kitesurfera z Gdańska?

Uczciwie przyznaje że o tych gdyńskich Kolosach nigdy wcześniej nie słyszał. Pochodzi z małej wioski, która do takiej hali widowiskowo-sportowej weszłaby w całości, razem ze wszystkimi budynkami. Ale skoro organizatorzy poprosili, to się stawił, bo on rzadko ludziom odmawia. Nie przybiegł jednak z tej swojej Pruski Wielkiej pod Augusto- wem do Gdyni, jak niektórzy liczyli, tylko przyjechał samochodem.
- Obiecałem rodzinie, że koniec z bieganiem, a człowiek jest wart tyle, ile jego słowo - przypomina. - Zwłaszcza że po weekendzie trzeba szybko wrócić do pracy.

Co to za praca? Można powiedzieć, że zgodna z wykształceniem, bo… w składzie opałowym. Dawno temu, gdy pojechał do starszego brata na Śląsk, skończył szkołę górniczą i nawet zamierzał iść do kopalni. Ale wrócił do Pruski, zbudował dom, bo poprzedni się spalił, założył rodzinę. Przez jakiś czas był rolnikiem i sołtysem, potem jednak, przez to bieganie, życie się mu pokomplikowało.

- Dopiero ten bieg dookoła świata przestawił wszystko na właściwe tory - twierdzi. - Wróciłem mądrzejszy i odmieniony. Zrozumiałem, co jest naprawdę ważne. Wiem też, że każda praca, którą się wykonuje sumiennie, przynosi profity, a na pewno żadna praca nie hańbi.

Dlatego teraz, skoro już nie biega - przerzuca węgiel drzewny. A w wolnych chwilach rozdaje autografy i poucza: Zawsze biegnijcie za swoimi marzeniami. Nie dla rekordów i sławy, ale dla siebie samych. Na moim przykładzie widać, że nie ma ludzi z małych wiosek, są ludzie z małymi marzeniami.

Irena Łaszyn
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki