Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piosenka nie zna granic

Dariusz Szreter, szef magazynu Rejsy
Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Trzysta lat temu niemiecki kompozytor Jerzy Fryderyk Haendel, nieusatysfakcjonowany sławą, uznaniem i pieniędzmi, jakie zdobył na dworze elektora hanowerskiego Jerzego Filipa, przeniósł się do Londynu, gdzie w krótkim czasie stał się ulubieńcem królowej oraz miejscowej arystokracji.

Wprawdzie niebawem na tronie angielskim, pod imieniem Jerzego I, zasiadł, były pracodawca Haendla z Hanoweru, któremu ten dopiero co się sprzeniewierzył, ale monarcha łaskawie puścił to w niepamięć. Wielką moc ma bowiem siła i piękno muzyki.

Irma German, matka Anny, późniejszej piosenkarki, w 1942 roku poślubiła żołnierza armii Berlinga, żeby móc wraz z kilkuletnią córką wyrwać się z ZSRR, gdzie prześladowano je jako menonitki, do Polski. Wprawdzie ta też znalazła się wkrótce pod komunistycznym jarzmem, ale w latach 60. reżim okazał się na tyle liberalny, że dorosła już Anna mogła podjąć próbę zrobienia kariery we Włoszech. Niestety, poważny wypadek samochodowy pokrzyżował te plany, ale kiedy po długiej rehabilitacji German udało się wrócić na estradę, mogła liczyć na rzesze wdzięcznych słuchaczy w dawnym Związku Radzieckim. O niezwykłej skali popularności, jaką cieszyła się tam ta, zmarła przed ponad 30 laty artystka, dowiadujemy się dopiero teraz, kiedy TVP prezentuje 10-odcinkowy (sic!) rosyjski serial o jej życiu.

Opowieści o koncertach w ZSRR to barwny element wspomnień wszystkich niemal gwiazd estrady PRL. Z jednej strony wiadomo było, że liczy się tylko kariera na Zachodzie, z drugiej można się było dowartościować: dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy rozentuzjazmowanych widzów, długie trasy przy pełnych salach, poczucie wyższości w kontaktach ze społeczeństwem ewidentnie zapóźnionym cywilizacyjnie, przynajmniej w dziedzinie kultury popularnej. No i legendarne już możliwości zarobku, głównie dzięki pokątnemu handlowi złotem i precjozami.

Ale z Anną German było inaczej. Dla Rosjan i mieszkańców innych byłych republik sowieckich ona nie była namiastką Zachodu. Była "swoja" i w pewnym sensie u siebie. Nazywali ją Białym Aniołem. Dość powiedzieć, że w jej rodzinnym mieście Urgencz w Uzbekistanie (nie taka znów dziura, bo ze 120 tys. mieszkańców, czyli więcej niż w Słupsku) jej imieniem nazwano główną ulicę.

Polska telewizyjna premiera serialu o Annie German zbiega się w czasie z wejściem na ekrany naszych kin nagrodzonego w tym roku Oscarem dla najlepszego dokumentu filmu "Sugar Man". Opowiada on o kompletnie zapomnianym amerykańskim wokaliście i autorze piosenek, Sixto Rodriguezie. Choć producenci jego fonograficznego debiutu z 1970 myśleli, że udało im się odkryć nowego Boba Dylana, słuchacze jakoś nie podzielili ich entuzjazmu i po nagraniu drugiej płyty wytwórnia podziękowała niedoszłej gwieździe. Pan Sixto, z zawodu murarz, grzecznie wrócił na budowę. Tymczasem jego płyty wydane, nie do końca legalnie, w Republice Południowej Afryki, zdobyły status kultowy wśród tamtejszej zbuntowanej młodzieży. Ponieważ jednak RPA była w owym czasie izolowana od świata bardziej niż ZSRR, nikt w USA, włącznie z zainteresowanym, nie miał o tym pojęcia. A południowoafrykańscy fani snuli fantastyczne domysły na temat dalszych losów największego, ich zdaniem, obok Beatlesów i Hendriksa, geniusza rocka, który zamilkł po wydaniu jedynie dwóch płyt. Dopiero w drugiej połowie lat 90. dociekliwemu dziennikarzowi udało się ustalić, że Rodriguez wbrew plotkom żyje, nieświadom swojej "pośmiertnej" sławy.

Rejestracja fragmentów koncertu Rodrigueza z 1998 roku w Kapsztadzie to najbardziej przejmujący fragment filmu. Nie tyle ze względu na samego artystę, który zachowuje filozoficzny dystans do zupełnie niespodziewanych przezeń przejawów masowego uwielbienia, ale jego wielbicieli.

Tamta trasa po RPA to było najprawdopodobniej pięć najbardziej wyczekiwanych koncertów w dziejach rocka w ogóle. To dużo więcej, niż gdyby w ostatnią sobotę w Ergo Arenie zamiast podróbki pojawiła się prawdziwa ABBA. To jakby Elvis (który - zgodnie z popularną teorią spiskową - nie umarł w 1977, tylko cały czas ukrywa się gdzieś na odludnej wyspie) niespodziewanie zaśpiewał w jednym z kasyn Las Vegas. Albo Anna German przespacerowała się główną ulicą swojego rodzinnego Urgenczu, piękna niczym biały anioł.

Czy projekcja rosyjskiego serialu może wywołać w Polsce falę germanomanii? Wątpliwe. Jej piosenki są chyba zbyt niedzisiejsze i w jakimś stopniu "nienasze". Warto jednak odkurzyć ten nieznany fragment dziejów polskiej muzyki rozrywkowej, nawet jeśli historia Białego Anioła, jest tu i tam przesłodzona, niczym czytanka w podręczniku do rosyjskiego z lat 70.

Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki