Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pet Shop Boys w Ergo Arenie. Neil Tennant: To będzie bardzo spektakularny koncert [ROZMOWA]

rozm. Marcin Mindykowski
materiały prasowe
O tym, jak powstała nowa płyta Pet Shop Boys, czego możemy spodziewać się na ich wrześniowym koncercie w Ergo Arenie, czemu na początku kariery określali się jako zespół antyrockowy, jak podchodzą do cudzych piosenek i dlaczego bycie gejem już niedługo wyjdzie z mody - mówi wokalista Neil Tennant w rozmowie z Marcinem Mindykowskim

Właśnie ukazała się wasza nowa płyta pt. "Electric". Nazwałeś ją dance'ową odpowiedzią na refleksyjny nastrój poprzedniego albumu, "Elysium". Co miałeś na myśli?
Kiedy przystępowaliśmy do nagrania poprzedniej płyty, mieliśmy ponad 20 piosenek. Zdecydowaliśmy, że chcemy zrobić bardzo refleksyjny album - i właśnie takie utwory na niego wybraliśmy. Zostało nam jednak kilka bardziej dynamicznych, eksperymentalnych kawałków. Postanowiliśmy więc, że kiedy skończymy "Elysium", zrobimy album taneczny. Po premierze "Elysium" napisaliśmy więcej utworów - i tak powstała właściwa płyta, na której są same piosenki dance. "Electric" to więc kompletny kontrast wobec poprzedniego albumu.

4 września na waszym koncercie w trójmiejskiej Ergo Arenie usłyszymy raczej nowe utwory czy największe hity?
Zagramy materiał z całej naszej kariery - od "West End Girls" do nowych piosenek. To będzie bardzo spektakularny koncert. Pracujemy przy nim z reżyserem, projektantami światła. W efekcie powstaje multimedialny show z filmami, laserami i stroboskopami.

Zanim jednak zaczęliście dawać wielkie koncerty, wzbogacane elementami kostiumowej opery, baletu i filmu, na początku waszej kariery w ogóle odmawialiście grania koncertów. Dlaczego?

To nie do końca prawda, że odmawialiśmy grania koncertów. Od początku chcieliśmy jednak dawać teatralny show. Zabukowaliśmy nawet trasę w 1986 i 1987 roku, ale za każdym razem, kiedy dochodziło do planowania budżetu, okazywało się, że nie jesteśmy w stanie zrealizować naszych pomysłów. Zdecydowaliśmy się więc poczekać, aż nasze możliwości się zwiększą, aż będziemy grać w na tyle dużych miejscach, żeby osiągnąć taki rodzaj show, na jakim nam zależało. I udało się to w 1989 roku. Wcześniej nie chcieliśmy iść na kompromisy. Myślę, że to był właściwy wybór.

Myślałeś kiedyś, co by było, gdybyś w 1983 roku nie poleciał, jako dziennikarz muzyczny, do Nowego Jorku na wywiad z The Police i nie umówił się tam na spotkanie z producentem Bobbym Orlando?
(śmiech) Rzeczywiście, to był moment, w którym nasza kariera naprawdę się zaczęła. Pamiętaj jednak, że to ja zadzwoniłem do Bobby'ego Orlando, to ja zaaranżowałem tę sytuację. To nie wydarzyło się więc przypadkowo. Kto wie, co by było, gdybyśmy nie spotkali Bobby'ego... Z drugiej strony Chris [Lowe, klawiszowiec Pet Shop Boys - red.] i ja mieliśmy już wtedy gotowe takie utwory jak "West End Girls", "It's a Sin" i "Opportunities" - wszystkie je napisaliśmy, zanim spotkaliśmy Bobby'ego. Być może więc zmieniłby się tylko nasz punkt startu. Trudno powiedzieć.

Jaki był pomysł na Pet Shop Boys na samym początku? Co chcieliście osiągnąć? Grać wysokiej klasy pop, zdobyć światową sławę?
Na początku naszym celem było wydanie 12-calowej płyty winylowej z muzyką dance. I to wydawało nam się wielką górą, na którą musimy się wspiąć, dotrzeć na jej szczyt. Pamiętam ten moment, kiedy dostałem paczkę z pierwszymi wytłoczonymi kopiami "West End Girls", z wersją wyprodukowaną już przez Bobby'ego Orlando. Szedłem na autobus z zapakowanymi 12-calowymi płytami Pet Shop Boys. To było bardzo ekscytujące. Osiągnęliśmy to, co zamierzaliśmy. Ale kiedy osiągasz jedną rzecz i nagrywasz płytę, potem chcesz odnieść sukces. A kiedy trafia ci się jedno popularne nagranie, chcesz mieć następne. Widzisz, jak pojawiają się nowe możliwości... To dzieje się jednak krok po kroku. My nigdy nie patrzeliśmy daleko do przodu, nie mieliśmy planu, który musimy zrealizować. Nigdy nie myśleliśmy, że osiągniemy taki sukces, jaki mamy. Choć jednocześnie myślę, że od początku byliśmy bardzo dobrymi, interesującymi kompozytorami. Robiliśmy więc swoje. I dziś mamy tę samą przyjemność i satysfakcję z pisania piosenek, co 30 lat temu.

Na początku waszej kariery Pet Shop Boys był czasem określany jako zespół antyrockowy. Odpowiadało to waszym intencjom?
Na początku, czyli w połowie lat 80. - tak. Rock był wtedy bardzo pompatyczny, napuszony, nieustannie podkreślał swoją wagę. Mam tu na myśli choćby koncerty Live Aid. I ja i Chris wypowiedzieliśmy się przeciwko temu. Myślę jednak, że dziś rock nie ma tego problemu. Przeciwnie: jest wiele interesujących grup rockowych. Zresztą zawsze lubiłem dobrą muzykę rockową - czwartą płytę Led Zeppelin, "Gimme Shelter" The Rolling Stones...

Pet Shop Boys to od początku duet - Twój i Chrisa Lowe'a. Na czym polega jego sukces? Dobrze się uzupełniacie?
Tak, to bazuje na uzupełnianiu się. Jesteśmy dobrzy w różnych rzeczach. Chris jest bardzo dobrym klawiszowcem. Ja nie potrafię grać na klawiszach, choć się uczę - ćwiczę akordy na fortepianie, na keyboardzie. Obaj wymyślamy melodie. Ja piszę teksty. Piosenki tworzymy więc wspólnie. Myślę, że razem tworzymy jedną muzyczną osobowość.

Niektórzy uważają, że muzyka z lat 80., taka jak wasza - elektroniczna, synthpopowa, grana na klawiszach - po latach brzmi sentymentalnie, może nawet kiczowato...
Wszystkie realizowane współcześnie nagrania - niezależnie od gatunku - są pełne brzmień syntezatorów. Myślę więc, że to głupia opinia.

Robicie jednak coś, żeby zachować świeżość waszych utworów? Przearanżowujecie je na potrzeby koncertów?
Tak. Utrzymujemy brzmienie klawiszowe, ale utwory zmieniamy, przearanżowujemy. Czasami sprawiamy, żeby brzmiały potężniej, czasami je przyspieszamy. Na koncertach przede wszystkim staramy się, żeby piosenki - niezależnie od tego, skąd pochodzą - brzmiały tak, jakby wszystkie powstały w tym samym okresie.

I tymi granymi od 30 lat nie jesteście czasem zmęczeni?
Nie. Kiedy widzisz reakcję ludzi na nie, to nawet jeśli byłeś nimi przejedzony, znowu zaczynasz je lubić (śmiech).

Oprócz autorskich utworów zawsze wykonywaliście też własne przeróbki znanych przebojów: "Always on My Mind" Elvisa Presleya, "Where the Streets Have No Name" U2, "Go West" Village People... Na nowej płycie sięgnęliście z kolei po "The Last to Die" Bruce'a Springsteena. Co musi mieć w sobie utwór, żeby Pet Shop Boys zechcieli go zreinterpretować?
Musi mieć dobrą tonację, oczywiście dobrą melodię i musi pasować do mojego głosu. No i powinniśmy go lubić - to zawsze pomaga w nagrywaniu coverów (śmiech). Pet Shop Boys mogliby np. przerobić utwór bluesowy, ale myślę, że to by nie wyszło dobrze.

Jaki jest więc klucz doboru?
W "The Last to Die" Bruce'a Springsteena jest np. świetny gitarowy riff [Neil nuci go pod nosem]. Pomyśleliśmy, żeby przerobić go na riff klawiszowy, dodać wokal... Zwykle zmieniamy też gatunek muzyczny. "Always on My Mind" to w oryginale właściwie utwór country, "Where the Streets Have No Name" i "The Last to Die" - piosenki rockowe, a "Go West" - okrojone, proste nagranie disco rodem z lat 70., któremu nadaliśmy bardziej klasyczne brzmienie. W nagrywaniu coverów najważniejsze jest dla nas jednak to, żeby one brzmiały tak, jakbyśmy to my je napisali. Nie kopiujemy oryginalnych wersji, tylko czynimy te piosenki naszymi.

Istnieje stereotyp, że teksty popowych piosenek są naiwne i banalne. Tymczasem wy nie baliście się śpiewać o polityczno-społecznych problemach: życiu z AIDS, imigracji, wojnie... Uważasz, że muzyka pop to dobre medium dla zaangażowanych treści?
Myślę, że muzyka pop jest bardzo dobrym medium do zastanawiania się nad tym, co dzieje się na świecie. To bardzo dobre medium do tego, żeby się wyrazić, do pisania o tym, co widzisz dookoła - także na tematy, które wymieniłeś. Myślę, że nie ma tematu, na który nie możesz napisać popowej piosenki. Nie trzeba ograniczać się do konwencjonalnych frazesów i banałów, jakie zwykle słyszymy w popowych utworach. Uważam jedynie, że pop nie jest dobrym medium do politycznej aktywności.

Nagrałeś jednak piosenkę, w której skrytykowałeś George'a Busha i Tony'ego Blaira.
Nie był to jednak polityczny aktywizm, tylko piosenka satyryczna (śmiech). Myślę, że satyra to najlepszy sposób na skomentowanie pewnych rzeczy.

W 1994 roku zdecydowałeś się na coming-out. Publiczne przyznanie, że jesteś homoseksualistą, pozwoliło Ci się ze sobą pogodzić, poczuć bardziej komfortowo? Doradzałbyś to osobom publicznym?
Uważam, że to tak naprawdę indywidualny wybór. Społeczne podejście do homoseksualizmu bardzo się zmieniło. Myślę, że częścią tego procesu były publiczne coming-outy. One były ważne, bo przez lata homoseksualiści byli prześladowani. Ale to jedyny powód. Dziś uważam, że publiczne deklarowanie się homoseksualistów nie jest tak istotne, a przynajmniej ani mniej, ani bardziej ważne od życia seksualnego jakiejkolwiek innej osoby. A bycie definiowanym przez swoją seksualność wydaje mi się czymś niewłaściwym. Jestem przeciwko temu, żeby ludzie byli prześladowani za swoją seksualność, rasę, religię, cokolwiek. Myślę, że każdy powinien być traktowany tak samo. I uważam, że w miarę akceptacji homoseksualizmu przez społeczeństwo zaniknie zjawisko "bycia gejem". Bycie gejem wydaje mi się bowiem zjawiskiem bardziej kulturowym, polegającym na noszeniu określonych ubrań, słuchaniu określonej muzyki. Myślę, że idea "bycia gejem" już wychodzi z mody. I naprawdę uważam, że nie powinniśmy dzielić ludzi pod kątem seksualności. Powinniśmy po prostu zgodzić się - co jest sednem sprawy - że ludzie mają różny seksualny smak i różne preferencje seksualne. I przejść nad tym do porządku dziennego.

Chcesz powiedzieć, że ruch gejowski raczej szkodzi dziś homoseksualistom?
Myślę, że ruch gejowski pojawia się jako odpowiedź na prześladowania. Jeżeli więc w Polsce homoseksualiści są prześladowani - np. przez Kościół - wciąż jest potrzeba ruchu gejowskiego. Podobnie w Rosji, gdzie ciągle jest dużo homofobii - w Moskwie i Sankt Petersburgu wydano np. zakaz zorganizowania parady Gay Pride. I tam jest potrzeba ruchu gejowskiego - ruchu, który będzie bronił tych ludzi.

Sam czujesz się rzecznikiem ruchów LGBT? Masz poczucie, że po Twoim coming-oucie część homoseksualistów postrzega Cię jako uosobienie ich postulatów?
Nie, nie myślę o sobie jako o rzeczniku, tylko jako o jednostce. Nie czuję się komfortowo w roli rzecznika. Gdybym chciał nim być, zostałbym politykiem i brał udział w wyborach. Owszem, graliśmy w Wielkiej Brytanii koncerty popierające postulaty ruchów LGBT, ale robiłbym to nawet, gdybym był heteroseksualny. Generalnie nie lubię jednak tej dzisiejszej tendencji do dzielenia się: mówienia o społeczności gejowskiej, muzułmańskiej. Myślę, że powinniśmy zaakceptować to, że jesteśmy częścią jednego społeczeństwa, a nie dzielić się, rozpadać na różne społeczności.

Waszą masową popularność z lat 80. nazwałeś kiedyś "fazą imperialną". Jak porównałbyś ją z tą dzisiejszą?
Właśnie wyszedł nasz nowy album i wciąż śledzę jego pozycję w rankingach iTunesa. W Wielkiej Brytanii i Argentynie jest numerem jeden, w Brazylii i Rosji jest na drugim miejscu. Wysokie lokaty ma też w Hiszpanii czy Szwecji. Na całym świecie cieszymy się więc czymś w rodzaju wielkiego kultu. Nie jesteśmy może jak Justin Timberlake, ale istniejemy już od dłuższego czasu i myślę, że ludzie szanują fakt, że Pet Shop Boys wciąż robią muzykę, która jest interesująca, aktualna. Tym bardziej że artystów o długim stażu i nadal aktywnych twórczo wcale nie ma wielu. My jesteśmy jednymi z nich. I myślę, że nawet ludzie, którzy nas nie lubią, mają do tego szacunek.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki