Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Paweł Huelle: Nie należę do tych pisarzy, którzy prowadzą dzienniki, zbierają listy... Ja to wszystko po dwóch przeprowadzkach wyrzuciłem

Grażyna Antoniewicz
Paweł Huelle w Parku Oliwskim w obiektywie Tadeusza Dąbrowskiego
Paweł Huelle w Parku Oliwskim w obiektywie Tadeusza Dąbrowskiego Archiwum prywatne
Z sentymentem wspominam dzieciństwo. Pamiętam gazowe latarnie. Co wieczór pojawiał się pan w mundurze gazownika pchający rower. Miał długi klucz, żeby wysoko sięgać do góry i kiedy poruszał dźwignię, pod kloszem zapalał się gaz. Zwłaszcza jesienią to było piękne, pamiętam te lampy jakby w kokonach mgły - mówi pisarz, Paweł Huelle.

Właśnie ukazała się „Talita” - długo wyczekiwana książka Pawła Huelle, entuzjastycznie przyjęta przez czytelników i krytykę. Rozmawiamy w słonecznym mieszkaniu pisarza, we Wrzeszczu, zaglądam do jego pracowni, to tu przy dużym orzechowym biurku powstają sztuki, opowiadania, powieści. Podziwiam piękne meble dziadków z Mościc. Ale rozmawiamy w maleńkiej, urokliwej kuchni. Gospodarz parzy wyśmienitą kawę i niespiesznie opowiada...

***

- Nie należę do tych pisarzy, którzy prowadzą dzienniki, zbierają listy, recenzje na swój temat. Ja to wszystko po dwóch przeprowadzkach wyrzuciłem, nie mam swojego, tak zwanego archiwum - opowiada. - Takie archiwum mam na tych dwóch małych ściankach mojej kuchni. Tutaj wiszą miniatury plakatów teatralnych do moich sztuk i zdjęcia okładek moich książek, nie wszystkie oczywiście. Tu jest „Kastorp” i „Opowiadania na czas przeprowadzki”, a tu zdjęcie ze spotkania autorskiego, promującego „Weisera Dawidka” na Węgrzech. Za plecami masz „Żółtą łódź podwodną”, „Kursk”, „Idąc rakiem”, a tutaj „Śpiewaj ogrody”.

- Dlaczego na tym zdjęciu przykładasz dłoń do płyty nagrobnej - pytam.

- Ta fotografia ma bardzo ciekawą historię. Wyobraź sobie, że trzy lata temu, nie snobistycznie tylko literacko poleciałem do Paryża na kilka dni, bo był tani bilet - wylot w piątek, w poniedziałek powrót. Poleciałem, ponieważ w Paryżu mam przyjaciół, u których mogę mieszkać. Z księdzem Markiem, moim przyjacielem i Arturem Majką polskim malarzem, który od lat mieszka i pracuje w Paryżu, pojechaliśmy na grób Josepha Rotha, mojego ukochanego pisarza. Położyłem kamyki, zapaliliśmy świeczkę, Arthur pstryknął mi zdjęcie, jak przykładam dłoń do tej płyty. I nagle, Marek mówi: Słuchajcie, dwa rzędy stąd jest grób Paula Celana. Jakiś płatek kwiatka mi został, więc poszliśmy i położyliśmy kamień i płatek na jego grobie. Przypomniałem sobie, stojąc nad grobem Celana fragment „Fugi śmierci”, jednego z jego najbardziej wstrząsających wierszy: „Albowiem śmierć jest mistrzem z Niemiec” - to o Holokauście, chociaż niedosłownie, to jest opis życia, taka esencja tego, co się stało. Takie były te moje paryskie przygody.

***

Na jednej z fotografii widnieje Günter Grass siedzący na widowni Teatru Miejskiego w Gdyni.

- To jest zdjęcie, myślę, że bardzo ważne nie tylko dla mnie, ale też dla mojego teatru. Zostało zrobione na „Darze Pomorza”. „Idąc rakiem” (adaptacja powieści Grassa) to moja pierwsza sztuka napisana specjalnie na „Dar”. To była karkołomna praca. Wydawało się, że ta powieść jest nieadaptowalna. Krzysztof Babicki, mój dyrektor i przyjaciel, zachęcał mnie, więc nieopatrznie się zgodziłem. Oczywiście, znałem tę powieść, ale znałem ją sprzed lat. Jak zacząłem czytać, stwierdziłem, rany boskie, przecież tu dwóch facetów siedzi w sieci, czatują między sobą i obrzucają obelgami. Potem jeden strzela... Właściwie, nie ma tego jak ugryźć. Pracowałem nad tym parę miesięcy, ale udało się.

Na jedno z przedstawień „Idąc rakiem” przyjechał Günter Grass, który napisał wtedy jakiś antyizraelski wiersz w poczuciu solidarności z Palestyńczykami. Zrobił się szum, nagabywali go dziennikarze. Powiedział, że dobrze, przyjedzie, ale nie będzie żadnych wywiadów i rozmów, że tylko wejdzie na statek i zaraz po przedstawieniu schodzi, jedzie do hotelu. Ale tak rozczulił się spektaklem, grą aktorów, także muzyka bardzo mu się podobała i jak aktorzy wyszli do oklasków, to do każdego podszedł, podał dłoń, rozmawiał, dziękował. Trwało to pół godziny. To było bardzo, bardzo miłe. Na tym zdjęciu siedzę obok Grassa, a to jego żona, a ta pani z kokiem to córka, a to jest jego wnuk . Tę fotkę dostałem i postanowiłem zachować.

***

Za plecami masz plakacik do „Żółtej łodzi podwodnej”. To też było trudne doświadczenie, bo jak tu napisać historię o Beatlesach, kiedy wszyscy wszystko niby wiedzą. To był najsłynniejszy zespół świata. Wtedy wymyśliłem, że osią tej opowieści będą dwie fanki, czyli tak zwane groopies już na emeryturze. Są stare, mieszkają w przytułku, nie mają pieniędzy, bo przechlastały swoją młodość, ale mają coś więcej niż inne, bo pamiętają czasy Beatlesów, kiedy jako groopies jeździły za nimi. Od tego zaczyna się ta historia, potem one się kłócą, która spała z Lenonem, a która nie spała. Zawsze musi być jakaś metoda, jakiś chwyt, żeby ta opowieść zainteresowała widza. Obok „Żółtej łodzi” wisi plakacik „Kurska”, bardzo zgrabnie zrobiony. Zobacz, czcionka jest nasza europejska, a pod spodem napis bukwą - jakby zwierciadlane odbicie - słowo Kursk napisane po rosyjsku.

***

- W mieszkaniu, do którego cię zaprosiłem, spędziłem prawie 30 lat mojego życia. Rodzice wprowadzili się tutaj w 1951 roku. Naokoło były jeszcze gruzy. Mój ojciec pracował w Polskim Rejestrze Statków i to było służbowe mieszkanie, na tak zwanym wygwizdowie, bo tutaj kończyło się miasto, a zaczynał las. Z sentymentem wspominam dzieciństwo. Pamiętam gazowe latarnie. Co wieczór pojawiał się pan w mundurze gazownika pchający rower. Miał długi klucz, żeby sięgać wysoko do góry i kiedy poruszał dźwignię, pod kloszem zapalał się gaz. Zwłaszcza jesienią to było piękne, pamiętam te lampy jakby w kokonach mgły.

Ulica Chrzanowskiego była jednopasmowa, z kocimi łbami. W każdy czwartek z Firogi, z Banina, ze Słowackiego na targ w Oliwie w dół zjeżdżały chłopskie furmanki, straszny był hałas. Czuć było zapach końskiego potu i łajna. To były tak zwane rustykalne przedmieścia, bo żyło się tutaj jak na wsi, nawet krowy pasły się naprzeciwko mojego domu. Ale wystarczyło podejść do ulicy Sychty na przystanek tramwajowy - ten tramwaj kursował, oczywiście, od czasów przedwojennych - i jechało się do Wrzeszcza, który był wielkomiejski, jak na nasze ówczesne warunki, było kino, jakieś dwie kawiarnie restauracje i sklepy.

***

- Zimy były mroźne - wspomina. - Często z ojcem jeździliśmy na nartach, głównie na Niedźwiedniku, bo tam były wysokie stoki i długie trasy. Można było z Niedźwiednika przez Brętowo zjechać starym przekopem kolejowym aż do ulicy Ludowej, potem Rolną na Chrzanowskiego. Deski odpinało się dosłownie przed samym domem. Pamiętam zapach smaru do nart i wełniane rękawice, które babcia Maria robiła nam na drutach. Niedaleko, przy ulicy Słowackiego, są koszary, to dzisiaj jest już prehistoria, ale całe moje dzieciństwo było w cieniu tych koszar. Sumą tego, co się działo latem tutaj, jest „Weiser Dawidek”. Myśmy byli raczej niezamożni. Letnie wakacje to trzy tygodnie na Kaszubach. Latem rano jadłem szybkie śniadanie i zwykle pędziliśmy na rowerach do Jelitkowa. Wszyscy pływaliśmy świetnie. Rekord świata to było przepłynięcie z Jelitkowa do mola w Sopocie. Jak nie było pogody czysto plażowej albo było za gorąco, wyruszaliśmy w lasy Oliwy. Brzozowa aleja, Dolina Samborowa to były przepastne krainy. To moje dzieciństwo, bardzo spokojne. Rytm dnia i nocy, miesięcy i pór roku był niezmienny. Ojciec wychodził przed siódmą rano do pracy, wracał po trzeciej, był obiad na stole, w niedzielę trochę lepszy z deserem i ten rytm wydawał się wieczny.

***

- Jan Kott napisał pisał o twojej prozie, że pokazuje niezwykłą, uwodzicielską moc opowieści i pozwala na nowo uwierzyć w oczyszczającą moc literatury - mówię.

- Część opowiadań ze zbioru "Talita" była pisana wcześniej i publikowana w pismach literackich. Natomiast większość napisałem, w ciągu ostatnich dwóch lat. Tytuł jest ważny. Słowo Talita odnosi się do biblijnej opowieści o wskrzeszeniu z martwych córki Jairato. „Talitha kum”, „Dziewczynko, mówię ci, wstań”. To zdanie Jezus wypowiada, wskrzeszając dziewczynkę z grobu. To słynne zdanie mówi po aramejsku, tak cytuje ewangelista, co bardzo jest ciekawe, bo ewangelie są spisane po grecku. Natomiast oni mówili na co dzień w języku aramejskim.

- Twoje opowiadanie rozgrywa się w domu przygotowanym na nocne czuwanie przy zwłokach dziewczynki. Jej ciotka, Maryjka, wpuszcza do domu nieznajomego. Mówiąc: „Gdyby nie pusta noc przed pogrzebem, pewnie by go odesłała, częstując czymkolwiek na drogę. Ale pusta noc ma swoje prawa”. Jak narodził się pomysł napisania tego opowiadania?

- W roku 1971 może 72 byłem z rodzicami na Kaszubach. Mieszkaliśmy w drewnianej checzy. Nie było radia, bo nie było prądu, były lampy naftowe, inny świat. I przyszli ludzie ze wsi, bo my mieszkaliśmy trochę za wsią, przyszli prosić na „pustą noc”. Moi rodzice nie bardzo chcieli, bo to ani krewni, ani znajomi, mieli poczucie, że może nie wypada, ale my, chłopcy polecieliśmy natychmiast. Zapamiętałem tę noc jako jedno z najważniejszych przeżyć w moim życiu, jako taki archaiczny rytuał, z tą mantryczną modlitwą, z tym różańcem, który jak mantra się powtarza, z tymi śpiewami, które tekstami sięgają nawet siedemnastego wieku, z zapachem świec i lamp naftowych, z tymi przerwami, bo mężczyźni wychodzili na zewnątrz, żeby niby sobie zakurzyć, a tak naprawdę, żeby golnąć kielicha za stodołą, wtedy oczywiście mieli lepsze głosy do tych śpiewów - śmieje się pisarz. - Wódka była na stole, ale w ilościach symbolicznych. Myśmy tam siedzieli może nie do końca, bo obrzęd się kończy nad ranem, kiedy wynosi się trumnę z domu i jedzie na cmentarz, ale gdzieś do drugiej w nocy. Pusta noc należy do tak zwanych obrzędów przejścia, które we wszystkich religiach świata miały wielkie znaczenie, czyli pożegnania osoby zmarłej przez całonocne modlitwy. To jest niesłychanie archaiczny obrzęd, mający swój majestat, powagę.

Po wielu latach przypomniała mi się tamta noc. Usłyszałem znowu te modlitwy, śpiewy o duszach czyśćcowych, różaniec. To wszystko zobaczyłem w zapachach, gestach, cieniach. I nagle człowiek siada i pisze. To jest tajemnicze, dlaczego akurat to zdarzenie, a nie inne.

***

Pochodzisz z rodziny wielonarodowościowej i wielowyznaniowej - to materiał na wspaniałą powieść - mówię.

- Rzeczywiście, parę języków, parę wyznań i kultur się zderzyło ze sobą w tej rodzinie. Jest wiele materiału, anegdot, bardzo dużo opowiedziała mi moja babcia Maria, która pochodziła ze Lwowa też z wielonarodowościowej rodziny Fidlerów i Shegivich. Ten duży portret, który widziałaś w mojej maleńkiej pracowni, to jest Tadeusz Fidler, rektor Politechniki Lwowskiej w latach 1901 -1902, profesor fizyki i teorii maszyn cieplnych. Fidlerowie przyjechali do Lwowa ze Szwecji na początku osiemnastego wieku. To była rodzina żydowska, która przeszła na luteranizm. Wiemy, że ten pierwszy Fidler był lekarzem. Jak przyjechał do Lwowa, przeszedł na katolicyzm. Ale są też Huellowie, widziałaś tutaj portret Jakuba, który był podoficerem armii cesarskiej. Huellowie dużo wcześniej to byli chłopi, którzy mieszkali w wioseczce pod Wiedniem i byli drwalami. Jednak któryś z nich był sprytny i zamiast do śmierci rąbać drzewa, założył przedsiębiorstwo. Dostarczał drewno do Wiednia, dorobił się. Potem ta gałąź rodu przeniosła się do Małopolski Wschodniej i Huellowie pożenili z Polkami, bo Polki były najpiękniejsze na świecie. Itak się spolonizowali.

Rodzice taty, Maria i Karol, pochodzili ze Lwowa. Przed wojną przenieśli się do Mościc. Dziadek, inżynier chemik, tworzył Zakłady Azotowe i został ich wicedyrektorem. W czasie I wojny służył w armii austriackiej. W 1920 r. został szefem artylerii podczas wojny z bolszewikami. Pokazywałem ci akwarelę z portretem mojego dziadka Karola Huellego z 1920 roku, jest też jego zdjęcie, z Auschwitz, gdzie trafił z drugim transporcie z Tarnowa, był jednym z pierwszych więźniów. Przeżył, ale wrócił cień człowieka

***

- Zabawna anegdota wiąże się z powieścią „Mercedes Benz” - dodaje Paweł Huelle. - Jerzy Illg, redaktor naczelny wydawnictwa Znak, zdybał mnie kiedyś w barze irlandzkim, który był moim ulubionym pubem na rogu Jaśkowej Doliny i Grunwaldzkiej, mieszkałem niedaleko, przy ulicy Sobótki. Umowy żadnej na mnie nie wymusił, jedynie obietnicę, dałem słowo oficerskie, że następną powieść, wydam w Znaku. Ale czekaj tatka latka, mija rok, mija drugi rok, mija trzeci. Wreszcie dzwoni do mnie rozsierdzony: Trzy lata temu obiecałeś powieść napisać. Już właśnie kończę, skłamałem. Pomysł oczywiście miałem, ale od pomysłu do ostatniej kropki to jeszcze daleka droga. Wreszcie przysiadłem kantów, jak to się mówi i napisałem tę powieść w trzy miesiące. Mija jeden miesiąc, mija drugi, więc dzwonię do niego i mówię: Jurek, bardzo cię przepraszam, molestowałeś mnie, więc w końcu wysłałem ci tę powieść i co? Na co zapadła cisza, taki moment aktorsko wytrzymany i on mówi: Co? Taką bździnę nazywasz powieścią? Bo napisałem tekst mniejszą trzcinką, mało świateł dawałem, więc wyszło 88 stron, ale czytałeś? Nie? To przeczytaj. Po paru dniach oddzwonił i powiedział: Tak, całkiem bździna to to nie jest.

- Książka odniosła sukces i narobiła dużo szumu - przypominam.

- A ja przez krótki czas byłem znany dzięki programowi drugiemu, bo tekst przez miesiąc był czytany w radio, w krótkich odcinkach.

***

W młodości Paweł Huelle chciał być malarzem.

- To było moje pierwsze marzenie, jeżeli chodzi o sztukę no i zawód, bo to przecież jest zawód - zauważa. - Tym malarzem nie zostałem. Rodzice, mimo że byliśmy dość niezamożni, zdobyli jakieś pieniądze i wysłali mnie do prywatnego nauczyciela, żeby zaczął moją edukację. To był bardzo uczciwy człowiek, po pierwszej lekcji czy dwóch lekcjach, już nie pamiętam, powiedział, żebym nie przychodził. Drastyczny brak talentu. Trudno, musiałem się z tym pogodzić. Ale dzisiaj nadal rysuję, bo... lubię.

- Kiedyś mówiłeś, że pomysły przychodzą do ciebie podczas spaceru - pytam.

- Gdybym miał archiwum i zapisywał swoje pomysły na fiszkach, to byłaby całkiem spora biblioteka. Oczywiście, nie wszystko jest warte zapisania, ale wiesz, zawsze mnie bawili koledzy po piórze, którzy siedzieli w pubie i mówili: Cholera jasna, o czym tu pisać? Powiedziałbym, że to nie ja szukam tematów, tylko tematy chodzą za mną i mnie dopadają. W pewnym momencie, jak cię dopadną, siadasz i zaczynasz pisać, po prostu. Piszę ręcznie, dopiero potem przepisuję na klawiaturze. Mam taką biegłość w palcach jak maszynistka, ale to jest dla mnie za szybko, jeżeli chodzi o literaturę piękną. Bardzo lubię pisać ołówkiem. Wiesz dlaczego? Bo kiedy piszesz ołówkiem, dosyć szybko go wypisujesz, więc musi nadejść ten moment, kiedy wkładasz go do temperówki, czujesz jego zapach, bo ołówki pachną, on zgrzyta w tej temperówce, strużyny opadają i to jest ten moment namysłu.

Paweł Huelle w Parku Oliwskim w obiektywie Tadeusza Dąbrowskiego

Paweł Huelle: Nie należę do tych pisarzy, którzy prowadzą dz...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki