Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Pan Jacek" w kuchni zmywa naczynia [REPORTAŻ]

Barbara Szczepuła
Bogdan Lis (drugi z lewej) z Szymonem Pawlickim i Aliną Pienkowską, marzec 1981. Strajk ostrzegawczy w związku z pobiciem działaczy „S” w Bydgoszczy.
Bogdan Lis (drugi z lewej) z Szymonem Pawlickim i Aliną Pienkowską, marzec 1981. Strajk ostrzegawczy w związku z pobiciem działaczy „S” w Bydgoszczy. Stefan Kraszewski / Zbiory Europejskiego Centrum Solidarności
Kiedy „pan Jacek” pojawił się w domu przy Polankach? Dziś trudno już dokładnie zlokalizować to wydarzenie w czasie. Gospodarze wyrazili chęć „przechowania” kogoś z solidarnościowej opozycji, ale długo nie wiedzieli, że ukrywają u siebie samego Bogdana Lisa.

Rok 1982? 1983? W każdym razie trwał stan wojenny. - Mogła to być wczesna jesień, bo padał deszcz i „pan Jacek” miał na sobie kurtkę - przypomina sobie Alina Twardowska. - Przyprowadził go pewnego wieczoru doktor Wyszomirski.

Dom położony jest przy prestiżowej ulicy Polanki w Oliwie, nieopodal rezydencji Lecha Wałęsy. Wtedy jednak obywatel z wąsami, którego nazwisko nie przechodziło przez gardło Jerzemu Urbanowi, rzecznikowi rządu generała Jaruzelskiego, mieszkał jeszcze w bloku na Zaspie. Hubert Twardowski odziedziczył dom po babci Janinie Korolec, którą wiatr historii przywiał tu w 1946 roku z Druskiennik. Dziadek, prezes firmy ubezpieczeniowej Prudential w Wilnie, po przejściu na emeryturę kupił w uzdrowisku w Druskiennikach pensjonat i willę o nazwie Jasna. Willa była tak piękna, że znalazła się na pocztówkach reklamujących uzdrowisko, a w pensjonacie bywał sam Julian Tuwim, o czym babcia opowiadała z ukontentowaniem.

- Dziadek zmarł przed wojną, a po wojnie babcia osiadła w Gdańsku - kontynuuje pan Hubert historyczną dygresję, a ja słucham z zainteresowaniem, bo lubię rodzinne opowieści. Jej starsza córka Halina Bujakowska uparła się, że musi zamieszkać nad morzem. Uznała, że dzięki temu łatwiej odnajdzie zaginionego w wojennej zawierusze męża. Liczyła, że jakąś wiadomość może przywieźć marynarz, który dotrze do Gdańska z Dalekiego Wschodu. Z Chin? Właśnie. W roku 1934 Halina z mężem pojechała motocyklem na wielką wyprawę do Chin i słała korespondencje z tej eskapady do polskich gazet i tygodników. Gdy małżonkowie po dwóch latach dotarli do Szanghaju, Chiny najechali Japończycy. W roku 1938 okazało się, że Hala jest w ciąży, więc mąż wysłał ją do Polski w nadziei, że niebawem do niej dołączy. Tymczasem w Europie wybuchła wojna.

***

Wracamy do Oliwy lat osiemdziesiątych.

Piękny ogród otaczający dom wychodzi na las. W razie nalotu esbecji można było wymknąć się drzwiami od podwórza, dać nura między krzaki róż i agrestu i zniknąć z oczu. Doktor Wyszomirski - nim skierował do Twardowskich „pana Jacka” - obejrzał dokładnie całą willę i skonstatował, że się nadaje. Nie powiedział oczywiście, kogo tu przyśle, a gospodarze nie pytali. Konspiracja to konspiracja, to rozumiało się samo przez się.

Gdy powstała Solidarność, Twardowscy, jak znaczna część polskiej inteligencji, poczuli się jak w siódmym niebie. Pani Twardowska pokazuje mi zdjęcie Wałęsy z autografem przewodniczącego, który zdobyła podczas zjazdu w hali Olivia i dała synowi na imieniny. Michał był zachwycony. Oboje, doktor Alina Twardowska, radiolog w szpitalu dziecięcym przy Polankach, i Hubert Twardowski, lekarz weterynarii w zakładach mięsnych, zapisali się do Solidarności. Stan wojenny zakończył euforię, zima z osiemdziesiątego pierwszego na osiemdziesiąty drugi była beznadziejna i przygnębiająca. W kopalni Wujek zginęli górnicy i wiadomo już było, że władza nie cofnie się przed niczym. Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Radio Wolna Europa podawało nazwiska ukrywających się działaczy Solidarności, sympatycy panny „S” trzymali za nich kciuki, ale pani Alina pomyślała, że należy jakoś włączyć się w ruch oporu przeciw komunie. Powiedziała swojej koleżance ze szpitala wojewódzkiego, doktor Ewie Śmigielskiej, że jeśli będzie trzeba, może kogoś przechować.

I po jakimś czasie pojawił się właśnie doktor Ryszard Wyszomirski. Był ważną osobą w gdańskiej Solidarności. Ten kardiolog ze szpitala wojewódzkiego w sierpniu roku 1980 był delegatem jego załogi do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w stoczni, a potem działaczem związku. W stanie wojennym został współpracownikiem ogólnopolskiej struktury organizacyjnej „S”, czyli podziemnej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej. Pełnił funkcję łącznika Bogdana Borusewicza i Bogdana Lisa, między innymi zajmował się organizowaniem spotkań ukrywających się działaczy Solidarności, a także szukał im konspiracyjnych mieszkań.

***

- Oczywiście nie znałem wcześniej państwa Twardowskich - mówi mi Bogdan Lis. - Okazali się sympatycznymi ludźmi, dobrze mi się u nich mieszkało. Pamiętam, że mieli córki nastolatki… Nie, przepraszam, chyba jednak synów, to już tyle lat, adresy się mylą, często musiałem ze względów bezpieczeństwa zmieniać lokale… Ale jedno wiem na pewno: mieli dwa fajne jamniki.

„Pan Jacek” mieszkał w pokoju na parterze z oknem wychodzącym na ulicę. Prowadził nasłuch milicyjnych radiostacji, dużo czytał. Przede wszystkim wydawnictwa emigracyjne, paryską „Kulturę” i prasę podziemną, choć czytał też - z obrzydzeniem - tygodniki i dzienniki reżymowe. Wieczorami znikał. W książce Łopińskiego, Wilka i Gacha „Konspira” Lis mówi: „Jeśli człowiek ukrywa się tylko po to, by go nie złapali, to czasu ma w bród, ale gdy tkwi w podziemiu, mając na celu konkretną robotę, chwil mu brakuje. Mnie na rozrywki pozostaje niewiele wolnego czasu. Latem 1982 roku byłem kilka razy na plaży. Poszedłem się poopalać, bo ganiałem po Trójmieście blady jak ściana, a tu sezon, słońce, morze. W majtkach wszyscy są podobni, więc nawet nie musiałem myśleć o charakteryzacji. (…) Później i na ryby jeździłem i grzyby zbierałem. W 1983 roku omal nie wlazłem w lesie na Wałęsę; spotkałem jego dzieci i musiałem wiać, bo w pobliżu na pewno zbierała grzyby bezpieka”.

Bliźniaków, Michała i Marcina Twardowskich, wtedy uczniów drugiej klasy liceum, oczywiście bardzo ciekawiło, kim jest „pan Jacek” i nie chcieli wierzyć rodzicom, że nie znają nazwiska lokatora. Wreszcie w jakiejś podziemnej gazetce, którą notabene dostali od „pana Jacka”, trafili na zdjęcie Bogdana Lisa. Może zrobił to celowo? Tak czy owak od tej chwili rozpierała ich duma, że w domu ukrywa się człowiek, którego szuka cała gdańska esbecja i MO.

- Dowiedzieliśmy się od synów, kogo ukrywamy - śmieje się pani Alina. - Czy się baliśmy? - zastanawia się. - Nie bardzo, choć pewien niepokój czasem się pojawiał. Uważaliśmy jednak to za naszą inteligencką powinność.

- Kilka razy przyszedł do „pana Jacka” Bogdan Borusewicz. Nie rozpoznaliśmy go, bo miał fryzurę typu „afro”, ale oczywiście zastanawialiśmy się, kto to może być - dodaje Hubert Twardowski. - Pojawił się także Aleksander Hall. To musiały być narady na najwyższym szczeblu.

- Zgadza się. Chyba ze dwa razy przy Polankach odbywały się spotkania Regionalnej Komisji Koordynacyjnej - potwierdza Bogdan Borusewicz. - Pamiętam miłych i gościnnych gospodarzy.

- Zawsze razem jedliśmy obiady, dostawałem też śniadania i kolacje, od czasu do czasu dokładałem prowiant z paczek, które do mnie trafiały - przypomina sobie Bogdan Lis. - I zawsze pomagałem zmywać naczynia.

- W stanie wojennym hodowałem kury w piwnicy, więc z aprowizacją nie było źle - opowiada gospodarz. - Na co dzień jajka i od czasu do czasu rosół. Poza tym jako weterynarz badałem mięso. Czasem mogłem więc w pracy kupić coś poza przydziałem kartkowym. Jakoś sobie radziliśmy.

Gdy do Twardowskich przychodzili przyjaciele na brydża, „pan Jacek” nie wychodził ze swojego pokoju. Choć w innych konspiracyjnych lokalach - jak dziś wspomina - zdarzało mu się brać udział w życiu towarzyskim. Lekko ucharakteryzowany, w jakichś okularkach, modnej marynarce brylował, psioczył na komunę. Kiedyś nieźle się ubawił, gdy jeden z gości zaklinał się, że na ulicy rozpoznał Bogdana Lisa, który udawał kulawego. Szedł, podpierając się laską.

***

Rozmawiamy na piętrze, pokój „pana Jacka” został przebudowany, zajmuje go dziś Adam, najstarszy syn państwa Twardowskich. Jedząc znakomite bezy pani Aliny, zachęcam gospodarzy, by opowiedzieli mi swoją historię. Gdzie się poznali? - W Teatrze Wybrzeże na „Poskromieniu złośnicy” - odpowiadają razem, śmiejąc się. Ona była z mamą, on także. - W młodości moja mama była najpiękniejszą panną w Wilnie - podkreśla pan Hubert, wskazując portret wiszący nad stołem.

W Gdańsku mama dorabiała, dziergając swetry na drutach, a mama Aliny zamówiła właśnie u niej sweterek dla córki, potem przypadkowo spotkały się w teatrze. Cóż to za czasy były, gdy dorosłe dzieci chodziły z matkami do teatru! Niedługo potem Hubert zawiózł Alinę motocyklem na orłowski klif i tam się oświadczył.

***

Po raz drugi „Pan Jacek” wprowadził się do domu na Polankach zimą. Hubert zapamiętał to dokładnie, bo akurat złamał nogę. I to w jakich okolicznościach! Poślizgnął się, wysiadając z malucha przed sklepem monopolowym. Nie to, że Pan Bóg ukarał pijaka. Sytuacja była inna: sprzedawaną na kartki wódkę można było wymienić na inne atrakcyjne towary. Tymczasem ważność kartki właśnie się kończyła, a pan Hubert leżał na ulicy, czekając na pogotowie…

***

W latach osiemdziesiątych Bogdan Lis na pytanie, co go utwierdza w działaniu, odpowiadał tak:

„To jest tak, jak z człowiekiem wchodzącym na wysokie skały. Z początku idzie raźno, by osiągnąć szczyt, potem odczuwa zmęczenie, ale dalej gryzie ścianę, bo właściwie nie ma innego wyjścia. W krótkim czasie okazało się, że podziemie musi istnieć, bo jest potrzebne. Oczywiście konspiracja męczy, wspinaczka też, ale człowiek chce osiągnąć szczyt, dojść do końca. Zresztą odwrót jest w najlepszym razie równie uciążliwy, co dalszy marsz. Tutaj odwrót przekreśliłby dwa lata pracy oraz ideały, w imię których tę pracę podjąłem”.

- Spotkaliśmy kiedyś „pana Jacka” w kolejce po mięso, zapraszaliśmy, żeby wpadł kiedyś do nas na Polanki, ale nigdy już się nie pojawił - wspomina pani Alina.

A ja przypominam sobie własną przygodę z esbecją, w dzień po moich imieninach, nieomal dokładnie w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Wyrzuceni z pracy z warszawskich redakcji mieszkaliśmy w domu mojej siostry w Chwaszczynie. Przed świtem, tuż po wizycie przyjaciół ze stolicy, wpadli do mieszkania tajniacy w asyście umundurowanego milicjanta. Budynki otoczyli ludzie z psami i z bronią - jak to się mówi - gotową do strzału. Tajniacy zrobili rewizję, na szczęście niedokładną, bo gazetki przywiezione przez znajomych leżały niemal na wierzchu, i wściekli odjechali.

Z czasem dowiedzieliśmy się, że szukali u nas Bogdana Lisa. Mieli jednak niezbyt dokładne informacje. Lis ukrywał się tuż obok. W kurniku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki