Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści nie tylko o śmierci. Miłość miasta [OPOWIADANIE]

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
123rf
Wielkie miasta są jak stare cmentarze: piękne, choć zaniedbane, pełne półprzezroczystych zjaw, tych wszystkich autystycznych bytów, które tak naprawdę nigdy nie istniały.

W wielkich miastach można żyć tysiąc lat; można tysiąc lat poruszać się labiryntem komunikacyjnych arterii - liniami metra, tramwajami, autobusami, można jeździć nimi tam i z powrotem, pozostając do końca anonimowym, bezimiennym, niewidzialnym. W takich miastach można również niezauważenie umrzeć; albo zabić kogokolwiek, nie zostawiając po sobie najmniejszego śladu. Wielkie miasta mają bowiem to do siebie, że podobnie jak ich mieszkańcy wsłuchane są jedynie w swój własny puls. Cała reszta ich nie interesuje.

Zeynep Habib pokochała to miasto od pierwszego wejrzenia, od chwili, kiedy po raz pierwszy stanęła na jednym z kilkunastu szerokich peronów największego i najbardziej hałaśliwego dworca kolejowego, jaki kiedykolwiek widziała. Kochała to miasto tak samo mocno na początku, sprzątając ten dworzec, jak i później, próbując malować wielkomiejskie pejzaże: koronkowe mosty nad ołowianą rzeką, stare, nierestaurowane od wieków domy, sine mgły w parkach i na skwerach, cztery kominy nieczynnej elektrowni, umierający port i rodzące się na jego gruzach nowe miasto. Kochała to miasto, kiedy była głodna i kiedy była pijana. Wtedy kiedy poznała Olafa i kiedy ten chłopak zniknął z jej życia w równie tajemniczy i błyskawiczny sposób, w jaki się pojawił. Kochała to miasto nawet wtedy, gdy stara Ruth Holzmann, którą uważała za drugą matkę, wyrzuciła ją z wynajmowanej sutereny na ulicę… I być może właśnie wtedy pokochała to miasto na śmierć i życie; i może również wówczas zrozumiała, że jej los i los tego miasta są jednym i tym samym losem… Tamtej nocy, śpiąc pod mostem, poprzysięgła sobie, że kiedyś zabije starą wiedźmę.

Benedikt Staedler pracował w departamencie mniejszości narodowych krajowego ministerstwa spraw wewnętrznych. Mieszkał sam, bo parę miesięcy wcześniej zostawiła go żona. Pił na umór i zupełnie nie przypominał ministerialnego urzędnika. Jego cuchnąca brudem szara marynarka i poplamiona winem koszula wyglądały raczej na ubranie kloszarda. Nieogolona i wymazana resztkami jedzenia twarz upodobniała go do neandertalczyka - prawdziwą pozycję zdradzała jedynie zawartość portfela i szacunek, z jakim barman zwracał się do niego, podając kolejną podwójną whisky.

Benedikt mógł być ojcem Zeynep - kiedy się poznali, miał już dobrze ponad pięćdziesiątkę.

Dziewczynie wydawało się, że ją kocha. Gdy wracali pijani do hotelu, już w windzie wtulał głowę w jej obfite piersi. A ona wsuwała mu rękę pod koszulę i głaskała jego galaretowate, przeraźliwie zimne ciało.

Zeynep tolerowała wszystkie jego zachcianki, wszystkie nawet najbardziej wyuzdane fantazje… Benedikt nie potrafił jednak czegoś zapomnieć, i to coś spalało go od środka. Kiedy nad ranem zsuwał się z jej śniadego ciała, najpierw płakał, a potem zaczynał ją bić. Ale Zeynep nawet to potrafiła zaakceptować. Domyślała się, że gdyby go odepchnęła, znowu znalazłaby się na ulicy. A wówczas już wiedziała, jak okrutne potrafią być wielkie miasta; wiedziała, w jaki sposób pożerają bezdomnych, starych i chorych, wszystkich tych ludzi znikąd. I zdawała sobie sprawę, że to miasto może kiedyś pożreć również ją. Tego właśnie bała się najbardziej.

Benedikt oprzytomniał po trzech miesiącach; przestał pić, wrócił do pracy i zabrał Zeynep do swojego domu za miastem. Odtąd nie musiała już się o nic martwić. Miała swojego ogrodnika, sprzątaczkę i kucharkę. Kiedy Benedikt był w pracy, Zeynep spacerowała po ogrodzie albo objeżdżała okolicę na górskim rowerze. Latem latali na wyspy Bahama, gdzie Benedikt miał dom letni. Zimą, gapiąc się w rozpalony na kominku ogień, opróżniali kolejne butelki brandy… Pijąc, rozmyślała o przemijaniu, o tym, że nawet nie zauważyła, kiedy minęło dziesięć lat, odkąd znalazła się w tym mieście; i że przez cały ten czas tak naprawdę nic się działo. Nic… Jakby czas stał w miejscu, a tylko jej ciało ulegało powolnemu rozkładowi. Wtedy przypomniała sobie o starej Ruth Holzmann.

Poznała ją z daleka. Staruszka miała na sobie tę samą co zwykle, czarną, falbaniastą suknię i wełniany blezer. Zeynep patrzyła na jej zaokrąglone plecy, zmiętą twarz i woskowe dłonie; patrzyła na nią tak, jak się patrzy na starą fotografię - porównywała ją z obrazem, który zapamiętała i nie widząc między nimi różnic, jeszcze głębiej utwierdziła się w przekonaniu, że czas już dawno przestał posuwać się do przodu.

Staruszka zaprosiła Zeynep do domu. Usiadły przy wysokim, okrągłym stole i chwilę patrzyły sobie w oczy. A potem Ruth wyszła do kuchni zaparzyć kawę.

Zeynep dotknęła palcami blatu, przy którym kiedyś liczyły razem pieniądze za czynsz, prąd i wodę. I przypomniała sobie, jak stara doliczała jej opłaty za niezużyty gaz i ogrzewanie. Jak obcinała jej i tak nieprzyzwoicie niską pensję za sprzątanie klatki schodowej i mieszkań niektórych lokatorów… Ten stół kiedyś lśnił jak lustro, teraz zmatowiał, a na jego powierzchni bieliły się kręgi od porozlewanej wódki. Grudniowe słońce z trudem przebijało się przez ciężkie zasłony.

Uderzyła ją w kark butelką do podlewania kwiatów. Staruszka upadła, ale nie straciła przytomności… Zeynep poczuła, że powietrze cuchnie teraz odchodami i pomyślała, że kobieta się wypróżniła. W pierwszej chwili dostała ataku torsji, chciała uciekać i zostawić Ruth w kałuży moczu. Potem jednak opanowała strach i jej palce zaczęły bardzo sprawnie wiązać pętlę wokół sękatych nadgarstków staruszki.

Biła ją butelką po głowie, ramionach, karku, biła po całym ciele… Biła, nie czując już ani strachu, ani obrzydzenia, nie czując niczego oprócz słodkawego zapachu krwi, która zachlapała jej twarz i ręce… A kiedy butelka pękła, Zeynep uderzała Ruth szyjką na sztorc, jak nożem, w piersi, w brzuch, w szyję. Przestała bić dopiero, kiedy miazga mózgowa zaczęła wydobywać się z pękniętej czaszki.

Policja odkryła ciało staruszki dopiero dwa lata później. Lekarz sądowy doliczył się w czaszce ogryzionego przez szczury szkieletu sześćdziesięciu trzech dziur.

Zeynep przeczytała o tym w lokalnej gazecie. Czytając, płakała…

„Znowu zmarła cząstka tego miasta. Znowu umarła cząstka mnie samej”, pomyślała.

Parę miesięcy później zabiła również Benedikta…

Kiedy została aresztowana, nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego to zrobiła. Tak samo jak nie wiedziała, czemu zamordowała w metrze jakiegoś przygodnego chłopaka, którego podczas śledztwa nazywała Olafem… Mówiła tylko, że nie chciała być sama, a ludzie, których zabijała, byli winni jej samotności… Podczas badań psychiatrycznych dodała jeszcze, że nikt i tak nie zrozumie, co to znaczy być obcym w takim wielkim mieście jak to.

- Nikt tego nie zrozumie, bo kochać to miasto potrafi tylko ten, kto został przez nie odtrącony.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki