Zaparkowali między kikutami akacji. Mężczyzna wyłączył silnik i jeszcze przez chwilę obserwował drobiny kurzu, które unosiły się nad pustynią. W promieniach zachodu jej czerwonawa powierzchnia sprawiała wrażenie marsjańskiej. Zresztą wszystko na swój sposób było tutaj odrealnione – i ta przeraźliwa cisza, i te pozbawione okien domy, i te dziwaczne ni to drzewa, ni to krzewy. Nawet wielbłądy, zbite w niemal jednolitą, brązowawą masę, sprawiały wrażenie kosmicznego, wielogłowego mutanta.
Przyglądając się ich liszajowatym ciałom, doktor Baumann wyobraził sobie smród, jakim muszą wionąć. A zaraz potem ogarnęło go jakieś ogólne obrzydzenie, wstręt i pogarda dla świata, w którym możliwe było istnienie takich jak on lekarzy i takich, jak siedząca obok niego kobieta, urzędników państwowych. Przez moment zastanawiał się, co by się stało, gdyby wypchnął ją z samochodu, zabrał te kilkadziesiąt tysięcy euro i uciekł do Libii, albo do Algierii? Zaraz jednak przypomniał sobie los doktora Kneipa – monachijskiego lekarza, którego ciało dwa lata temu żołnierze znaleźli, na samym środku pustyni, kilkaset metrów od cmentarzyska libijskich czołgów.
Doktor Baumann doskonale pamiętał jego wyschniętą, zmumifikowaną przez wiatr i piasek twarz. Pamiętał każdy szczegół tej pergaminowej maski, pokrytej resztkami żółtawych, przypominających królicze futerko, włosów. Pamiętał także krzykliwe prasowe tytuły, pod którymi ukazywały się zdjęcia Manfreda: „Ofiara libijskich terrorystów”, „Krwawy odwet”, „Niemiecki lekarz zamordowany przez siepaczy el-Kadafiego”… Nie mógł zrozumieć, czemu nikt nie zwrócił wtedy uwagi na ślady kół, które w miejscu zabójstwa zawracały na południe, zamiast prowadzić na północ, w kierunku libijskiej granicy. Nie mógł także znaleźć wytłumaczenia, dlaczego nie skojarzono porzuconych kilka kilometrów dalej zwłok sześcioletniego chłopca ze śmiercią lekarza. Przecież wiadomo było, że w Nigrze, w nadgranicznych wioskach odbywa się handel niewolnikami, że porywane są tutaj dzieci i kobiety, i że to lekarze z Europy i USA wspólnie z miejscowymi urzędnikami zajmują się ich selekcją i przemytem.
Doktor Baumann wyjął ze schowka butelkę whisky i pociągnął kilka łyków. Czuł, że ma już wszystkiego dosyć, że opuszczają go resztki sił, że napada go melancholia, przed którą nie uda mu się uciec inaczej niż w alkoholowy trans.
– Jak wy wytrzymujecie w takim upale? – zapytał głosem ochrypłym od papierosów i pitej bez rozcieńczenia whisky.
– W tym kraju upały to najmniejszy problem. Zresztą do wszystkiego można się przyzwyczaić – czarna najwyżej dwudziestopięcioletnia kobieta uśmiechnęła się do niego. – Dochodzi siódma, chyba już ją przygotowali do drogi.
– Tak, chodźmy – powiedział doktor Baumann.
Wysiedli z samochodu niemal jednocześnie. Mężczyzna dopiero teraz poczuł zaduch, jakim otulona była ta nieludzka ziemia. Przez moment miał wrażenie, że powietrzna zawiesina zaklei mu płuca, serce i mózg, że jeśli stąd natychmiast nie ucieknie, utknie w tym oleistym piekle raz na zawsze, jak komar w bryle bursztynu.
– Co jej powiedzieliście? Że gdzie z nami pojedzie? – zapytał.
– A co mieliśmy jej powiedzieć? To co zwykle, że zabierzemy ją na wycieczkę do miasta – kobieta zatrzymała się na moment i spojrzała na doktora Baumanna. – Coś pan dzisiaj kiepsko wygląda, doktorze.
– A matka? Ojciec…?
– Ojciec wie wszystko. Matka myśli, że dziecko idzie do adopcji.
Doktor Baumann selekcjonował afrykańskie dzieci od trzech lat. Na ich przemycie zarobił pięćset, może sześćset tysięcy euro… A jednak za każdym razem dziwił się, że rodzice godzą się na taką transakcję. Może dlatego, że zwykle kiedy odbierał im synów i córki, był już kompletnie pijany. A może dlatego, że do końca nie wierzył w to, co się potem z tymi dziećmi dzieje. Nie chciał wierzyć. Zresztą to nie były jego sprawy. On miał jedynie potwierdzić, że przejmowany chłopak, albo dziewczynka odpowiada zamówieniu, które złożył jeden z niemieckich, belgijskich albo holenderskich szpitali. A potem musiał jeszcze tylko towarzyszyć dziecku w drodze na lotnisko.
– On naprawdę zgodził się, żeby jego córka została poćwiartowana? Żeby serce, płuca, nerki… żeby wątroba jego dziecka używana była do transplantacji? On naprawdę o tym wszystkim wie i mimo to się zgadza? – doktor Baumann szukał w mroku oczu kobiety, szukał śladów odrazy, albo chociaż zwątpienia. Ale ich nie znalazł, więc tylko pokiwał głową i powiedział – To nie moja sprawa… Nie moja.
– Doktorze, co dzisiaj jest z panem? – kobieta, zapalając mężczyźnie jointa zobaczyła niebieskie, nieprzytomne oczy. – Przecież pan wie, że te dzieci statystycznie i tak nie dożywają tutaj piętnastego roku życia. A nawet jeśli im się to udaje, to do dwudziestki połowa zaraża się wirusem HIV i w parę lat później umiera. A tak, za te pieniądze, rodzice tego dziecka kupią na południu dom i żadna z ich córek nie będzie już musiała pracować na ulicy. To jest jak ofiara, poświęca się życie jednego dziecka, aby reszta rodziny mogła żyć, rozumie pan?
– Nie rozumiem… – mężczyzna prawie krzyknął, a potem zaciągnął się głęboko haszyszowym dymem i trzymał go w płucach dopóki nie poczuł w ciele rozluźniającego wszystkie mięśnie mrowienia.
– Matka tej dziewczynki ma siedemnaście lat, jest prostytutką. Sypia z turystami. Z facetami z Paryża, Berlina, Londynu, z najprzeróżniejszymi zboczeńcami, którzy robią z nią, co tylko zechcą. Któryś z nich jest ojcem tej małej. Doszliśmy do tego podczas badań… Organy tego dziecka uratują życie kilkorgu dzieciom w Europie.
Doktor otworzył torbę z pieniędzmi. Wyjął plik banderolowanych banknotów i przez chwilę oświetlał je płomieniem zapalniczki. Dziewczyna patrzyła jak języki ognia ślizgają się niemal po powierzchni papieru. Przez moment myślała nawet, że Niemiec zwariował i chce spalić pieniądze. Sięgnęła na wszelki wypadek po pistolet, ale w tej samej chwili doktor Baumann wrzucił banknoty do torby.
– To tu – kobieta wskazała ręką najobszerniejsze obejście.
– Niech pani idzie sama, proszę… Zbadam ją w samochodzie.
Spojrzała na niego z pogardą, a może z litością… Potem odebrała torbę i zanurzyła się w mrocznym wnętrzu lepianki.
Doktor Baumann oparł się o ścianę i pił; czuł jak lodowaty pot oblewa mu czoło, szyję i plecy, jak w uszach huczy mu teraz gigantyczny wodospad… Whisky była ciepła, ale nie czuł już ani jej mocy ani jej silnego aromatu. Wsłuchiwał się w rozmowę tamtych ludzi, w ich śmiech i pochlipywanie. I nie wiedział czy jest to rozpacz, czy szczęście. A potem, kiedy butelka była już prawie pusta, zajrzał do wnętrza lepianki.
Na środku niskiego, zadymionego pomieszczenia stała młoda kobieta. Do jej nóg tuliła się dwuletnia półnaga dziewczynka. Dziecko płakało i mówiło coś do niej, coś co brzmiało jak „mama”… Ale matka i ojciec zajęci już byli wyłącznie swoimi rojeniami, swoim domem gdzieś na południu Nigru, kolorowymi strojami, tańcem i samochodem, którym w niedzielne poranki będą jeździć do miasta.
Doktor Baumann pociągnął ostatni łyk whisky, a potem odwrócił się i ruszył na północ, w głąb pustyni… Biegł przed siebie i było mu wszystko jedno dokąd biegnie, chciał tylko znaleźć się jak najdalej od tego domu. Wiedział, że aby dotrzeć do najbliższego libijskiego miasteczka, musiałby biec tydzień. I wiedział też, że jeśli nawet jakimś cudem przez ten czas nie umrze z pragnienia, na pewno zginie od ukąszeń żmij albo skorpionów…
Zanim upadł w piach wydawało mu się jeszcze, że słyszy wołanie tamtej kobiety, że echo powtarza w nieskończoność jego nazwisko. Domyślał się jednak, że to nie może być echo, że na pustyni tylko diabeł potrafił je imitować… A jednak nie zawrócił. To czy będzie żył czy umrze, nie miało już dla niego żadnego znaczenia. Cena życia i cena śmierci wydawały mu się zbyt wygórowane.
Uwaga na Instagram - nowe oszustwo
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?