Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opór i strach w kolebce Solidarności po 13 grudnia

Barbara Madajczyk-Krasowska
Spodziewali się wprowadzenia stanu wyjątkowego, nie wojennego. Nie znali jednak terminu. Tego strajku nie planowali. Przywódcy, którzy uniknęli internowania zebrali się spontanicznie i, jak nakazywał statut i uchwały, wezwali do strajku generalnego. Mieli dwa postulaty: uwolnić internowanych i odwołać stan wojenny.

W Stoczni Gdańskiej, kolebce Solidarności powstały dwa komitety strajkowe: zakładowy, regionalny. Komitet Krajowy najpierw utworzono
w gdańskim porcie.

Dziś nic nie wymyślimy

Po 30 latach z przywódcami strajków odtwarzamy tamte wydarzenia.

W przeddzień 12 grudnia w sobotę liderzy Solidarności obradowali do późnych godzin wieczornych w sali BHP.

Tomasz Moszczak, wiceprzewodniczący "KZ S Stoczni Gdańskiej" i jej rzecznik prasowy, także był na obradach Komisji Krajowej. Donosił teleksy na salę obrad, które przychodziły z regionów (wtedy była to najpowszechniejsza forma komunikacji).

- Około godziny 22.00 urwała się łączność. Ostatnie teleksy przyszły z rejonu Sandomierza; informowały o przesuwaniu się jednostek wojskowych w kierunku miast. Przekazano te informacje Lechowi Wałęsie. Odbyła się krótka dyskusja, mówiono, że trzeba coś robić, padały propozycje, by zostać na terenie stoczni. Dyskusję podsumował Wałęsa, który powiedział: "Dzisiaj już nic więcej nie wymyślimy, jesteśmy wszyscy zmęczeni. Są późne godziny nocne. Proponuję, żebyśmy udali się do hoteli i ze świeżą głową jutro rano przystąpili do ponownych obrad" - przytacza słowa przywódcy Solidarności pan Tomasz.

I rozeszli się, wśród nich Alojzy Szablewski, przewodniczący Komisji Zakładowej "S" Stoczni Gdańskiej i Mirosław Krupiński, wiceprzewodniczący Komisji.

Alojzego Szablewskiego o wprowadzeniu stanu wojennego zaalarmowała żona lekarka, która tej nocy miała dyżur. Przyjechała karetką i chciała go ukryć. Jednak pan Alojzy powiedział zrozpaczonej żonie, że byłaby to dezercja i kazał jej odjechać. A on ubrał się i pojechał do stoczni.

ZOMO w Solidarności

Stanisław Fudakowski, członek prezydium Zarządu Regionu Gdańskiego, o stanie wojennym dowiedział się rano o 7.30 od kolegi sąsiada. Pojechał najpierw do Zarządu Regionu. Siedzibę władz krajowych i regionalnych związku we Wrzeszczu w Hotelu Morskim (obecnie siedziba Banku Alianz) w nocy z 12 na 13 grudnia rozwaliło ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej). Patrole ZOMO pilnowały, by na ulicy nie gromadzili się ludzie.

- Przyszło sporo osób z zarządu m.in. Andrzej Jarmakowski, Marysia Grubba. Powiedziałem im, żeby wszystko, co jeszcze zostało w budynku, wywieźli i schowali, a ja jadę do stoczni - opowiada Fudakowski.

Kiedy Szablewski około 9.00 rano pojawił się w stoczni zastał tam Alicję Kowalczyk (z prezydium stoczniowej "S"). Ale ludzi było niewielu, bo to była niedziela.

- Stasiu Fudakowski na dachu stróżówki, przy drugiej bramie przemawiał do mieszkańców Gdańska. Dołączyłem do niego i wspólnie powiedzieliśmy, że to jest zamach na Solidarność. My się nie poddamy. Będzie strajk - relacjonuje szef stoczniowej "S".

W sali BHP Fudakowski powołał regionalny komitet strajkowy z udziałem m.in.: Reginy Jung, Krzysztofa Dowgiałły, Mariana Miąskowskiego, Szymona Pawlickiego. On został przewodniczącym. Mówił też o konsekwencjach za udział w strajku, a te były drakońskie: od wieloletniego więzienia po karę śmierci.

Na czele stoczniowego Komitetu Strajkowego stanął Szablewski.
- Poleciłem nie wpuszczać nikogo do stoczni bez przepustek, bo bałem się, żeby nie weszli prowokatorzy. Przepustki w portierni wypisywała Alicja Kowalczyk - opowiada Szablewski.

Bierny opór

Do stoczni zaczęli przychodzić stoczniowcy z pobliskich stoczni oraz związkowcy z innych zakładów.

W niedzielę przywódcy strajków wydawali oświadczenia protestujące przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego i internowaniu związkowych działaczy. Fudakowski podtrzymywał kontakt z mieszkańcami Gdańska; kilkakrotnie przemawiał na bramie nr 2, czytał listę internowanych. Drogą radiową krótkofalówkami ze statków, bo telefony były zablokowane, nadali informację o strajku w stoczni, by kraj i świat wiedział, że stocznia stanęła.

Po południu na bramie nr 2 przemawiali m.in. ks. Henryk Jankowski, Danuta Wałęsa. Mówiła, że telefonicznie rozmawiała z internowanym mężem: "Prosił o rozwagę" (Edmund Szczesiak: "Okno na wolność").

Krajówka odpływa do portu

Mirosław Krupiński, wiceprzewodniczący Komisji Krajowej, obudził się w hotelu Monopol (obecnie Scandic). Usłyszał dochodzący z leżącego naprzeciwko dworca hałas.

"Po zebraniu kilku niedobitków, [osób, które uniknęły internowania - przyp. red] pojechałem, korzystając ze służbowego fiata i kierowcy, na teren Stoczni Gdańskiej, wstępując po drodze do zdemolowanej już siedziby Komisji Krajowej na Grunwaldzkiej, a stamtąd do mieszkania Wałęsów, gdzie od Wałęsowej dowiedzieliśmy się o "aresztowaniu" [cudzysłów zamieścił Krupiński - przyp. red] Wałęsy. Stamtąd udaliśmy się do Stoczni, a po stwierdzeniu, że panuje tam względny porządek i są oraz dochodzą nie aresztowani - udaliśmy się do Portu Północnego, gdzie utworzyliśmy Komitet Strajkowy, którego niejako z urzędu (jako wiceprzewodniczący prezydium KK) zostałem przewodniczącym i napisałem szereg podpisanych własnym nazwiskiem komunikatów i deklaracji" - napisał Krupiński w przysłanym mailu. Mieszka w Australii, gdzie wyemigrował w 1987 r.

Antoni Filipkowski, uczestnik strajku w Porcie Gdańskim zaświadcza, że to on przywiózł motorówką władze Krajówki ze stoczni do portu. Przekonał Krupińskiego, Andrzeja Konarskiego, Jana Waszkiewicza, Eugeniusza Szumiejkę oraz Reginę Jung z Zarządu Regionu, że w porcie będzie bezpieczniej. Przypłynęli około 8.30 i w stołówce spotkali się z portowcami.

- Około południa Krupiński, Szumiejko wraz ze mną przenieśli się do budynku dyspozytora portu na Rejonie I. Tam powstał pierwszy komunikat Krajowego Komitetu Strajkowego, w którym ogłoszono strajk generalny - opowiada Czesław Nowak.

Warunkiem zakończenia strajku miało być uwolnienie wszystkich aresztowanych i odwołanie stanu wojennego. Ten pierwszy komunikat podpisali: Krupiński, Andrzej Konarski, Szumiejko, Jan Waszkiewicz, członkowie prezydium oraz Aleksander Przygodziński, członek KK. Późnym wieczorem Krajowy Komitet Strajkowy przeniósł się na holownik na terenie zatoki.

- Spodziewaliśmy się desantu - wspomina Filipkowski.

Część osób, które przywiózł Filipkowski, wróciła do stoczni m.in. Krystyna Jung, a część jak Konarski powróciła do swoich regionów.

W nocy istotnie był desant i Filipkowski z kolegami zostali zatrzymani. Po dwóch dniach ich uwolniono.

Pierwsze wejście ZOMO

W stoczni noc z niedzieli na poniedziałek była względnie spokojna. Wprawdzie około północy przez II bramę weszła grupa funkcjonariuszy ZOMO, ale wycofali się.

Tomasz Moszczak, wiceprzewodniczący KS Stoczni Gdańskiej był w tym czasie na wydziale S; obserwował przez okno na 4 piętrze grupę około 150 zomowców, którzy weszli na teren wydziału.

- Rozbili narzędziownię, próbując dostać się do dalszych pomieszczeń. Ale klatki schodowe były ochronione potężnymi, stalowymi kratami. To były wcześniejsze zabezpieczenia przed kradzieżami. Jedyną drogą była winda, ale my ją zablokowaliśmy krzesłem i nie mogli jej ściągnąć, więc się wycofali - relacjonuje. Jest przekonany, że była to grupa funkcjonariuszy, która ukrywała się wewnątrz stoczni
w bunkrze atomowym na wydziale K2.

Nie jesteście zdrajcami

- Nasza taktyka polegała na tym, żeby ludzie widzieli, że trwa bierny opór i że legalne władze, które uniknęły internowania próbują zapanować nad sytuacją. Mogą nas aresztować, ale z naszej strony nie będzie żadnej agresji - tłumaczy Fudakowski.
Szablewski, gospodarz stoczni, chciał sprawdzić, czy strajk popiera siedemnastotysięczna wówczas załoga.

W poniedziałek na sali wydziału W5, w stolarni odbyło się zebranie, w którym uczestniczyli przedstawiciele wydziałów, regionu i Krajówki. (Krupiński opuścił holownik i od poniedziałku do końca był w stoczni).

- Przedstawiciele wszystkich wydziałów byli za strajkiem, wstrzymała się jedna osoba
z wydziału rehabilitacyjnego, na którym pracowali chorzy stoczniowcy - relacjonuje Szablewski.

Ostrzegał, że to jest strajk protestacyjny bez użycia przemocy. A gdy tak przemawiał przyszedł stoczniowiec z wydziału silnikowego i powiedział:

- Panie przewodniczący, my tniemy dwumetrowe pręty, stalowe i w kuźni na gorąco zagrzewamy na ostrze, żeby każdy stoczniowiec dostał taką lancę.

- Absolutnie nie pozwalam! Proszę powiedzieć, by wyrzucili te pręty, a jeśli ktoś nie posłucha to wyrzucę go ze stoczni - przytacza Szablewski swoją reakcję na bojowe nastroje części stoczniowców.

W miarę upływu godzin zaczęły słabnąć bojowe nastroje. Około 14.00 część załogi postanowiła opuścić stocznię i przy II bramie doszło do szamotaniny.

Interweniował Fudakowski, apelował, że Solidarność nie może być pod przymusem i zarządził otwarcie II bramy.

"Nikt do was nie ma pretensji, nie jesteście żadnymi zdrajcami, ci, którzy czują się na siłach, mogą zostać, ale nie muszą" - przytacza swoje słowa.

Przez tę bramę wyszło od 2 do 3 tys. stoczniowców.

W poniedziałek Fudakowski pojechał na Politechnikę Gdańską, gdzie strajkujący studenci otrzymali od władz ultimatum: zawieszenie strajku albo pacyfikacja. Po perswazji Fudakowskiego przewodniczący i Komitet Strajkowy w głosowaniu opowiedzieli się za zawieszeniem strajku. A studentów, którzy chcieli dalej strajkować Fudakowski zaprosił do stoczni.

Przywódcy do aresztu

Tej nocy przywódcy ukryli się na wydziałach. Szablewski był blisko II bramy w pomieszczeniu kierownika stołówki. O jego kryjówce wiedziało tylko kilka osób. Kierownik był partyjny, więc Szablewski sądził, że do tego pokoju nie wejdą. Ale wtargnęli i zatrzymali go. Wywieźli do Pruszcza, a wieczorem do aresztu na ul. Okopową (siedziba SB). Fudakowski razem ze Stanisławem Gołaszewskim działaczem stoczniowej "S") czekali na atak na Wydziale MY.

- Około północy przez okno zobaczyliśmy pełno zomowców z pałami. Przez megafony wykrzykiwali: "Jesteście pokonani, nie macie szans, musicie wyjść, nikomu nic się nie stanie, chcemy tylko dostać przywódców strajku". Nawoływali do otwarcia wydziałów i opuszczenia stoczni. Ludzie zaczęli wychodzić i szli w kierunku bramy nr 2. Zomowcy stali w dwóch szeregach. W bramie przez megafony nadawali, że będą wypuszczać tylko ze stoczniowymi przepustkami - relacjonuje Fudakowski.

On także nierozpoznany wyszedł. Miał stoczniową przepustkę. Dał mu, jeszcze na wydziale, jeden ze stoczniowców. Część strajkujących ukryła się skutecznie wewnątrz stoczni. A część, która wyszła, wróciła następnego dnia rano. Wrócili Fudakowski i Moszczak. I stoczniowcy ponownie zamknęli bramy.

Pręty w dłoń

Około 15.00 do stoczni przybył Bogdan Borusewicz, który uciekł jeszcze 12 grudnia z obławy esbeków do sopockiego lasu, gdzie za nim strzelano. Wprawdzie jako tzw. element korowski i skonfliktowany z Wałęsą był poza kierownictwem związku, ale w trudnych sytuacjach "Borsuk" okazywał się niezawodny.

- Staszek, już swoje zrobiłeś, schowaj się - przytacza Fudakowski słowa Borusewicza i dodaje, że wywiózł go ze stoczni samochodem jeden z kierowców.

A Borusewicz zaczął przygotowywać stocznię do obrony.
- Moja taktyka polegała na tym, żeby pokazywać, że będzie opór i utrudnić decyzję
o ataku - objaśnia Borusewicz.

- Bogdan Borusewicz wykazał się wspaniałym zmysłem organizacyjnym. To był generał. Zebraliśmy się wszyscy, którzy zostali z komitetu strajkowego, z wydziałów. Bogdan nie pytał, co robimy, on wyznaczał mówił: "Tomek i Walentynowicz, obstawiacie bramę numer dwa, wy bramę numer trzy". Bardzo mi zaimponował - wspomina pan Tomasz.

Bramę nr 1, od strony gazowni, obstawili studenci.
- Była to najlepiej pilnowana brama - ocenia Borusewicz.
Borusewicz chciał przeciągnąć strajk do obchodów rocznicy Grudnia '70, która miała się odbyć przed Pomnikiem Poległych Stoczniowców 16 grudnia o godzinie 10.00 i wówczas zamierzał wpuścić ludzi do stoczni.

Bramy nr 3 pilnował m.in. Krzysztof Dowgiałło.
- Ściągaliśmy ciężki sprzęt, butle acetylenowe, puste oczywiście - opowiada Dowgiałło.

Symboliczna brama nr 2, przy pomniku, została zabarykadowana olbrzymią lorą z elementami betonowymi.

Strajkujących było jednak mało, a atmosferę strachu podsycały nadawane przez radiowęzeł komunikaty dyrekcji wzywające do opuszczenia stoczni i stojące na zewnątrz czołgi. Załogi pierwszych czołgów oswoili mieszkańcy. Wkładali kwiaty w lufy, oklejali maszyny plakatami z logo "S", a stoczniowcy zziębniętych żołnierzy częstowali ciepłą zupą w stołówce. Teraz były inne czołgi i inna obstawa.

- Wieczorem w stołówce ksiądz Sroka, który w 1979 r. prowadził modlitwy pod stocznią w rocznicę Grudnia, udzielił nam absolucji in articulo mortis (rozgrzeszenia w obliczu śmierci). Była tam Ania Walentynowicz - wspomina Dowgiałło.

Moszczak pojechał po maszynę drukarską, ale zepsuł się samochód i z powodu godziny milicyjnej do stoczni nie wrócił.

W nocy nie doszło do ataku.

Tak, będziemy strzelać

- Nad ranem 16 grudnia dokonaliśmy szarży na czołg - opowiada Dowgiałło.
"Uzbrojeni" w metalowe pręty pobiegli w kierunku bramy kolejowej od strony Stoczni Północnej, gdzie stały czołgi.

- Jeden czołg już wjechał na teren stoczni, dwa z tyłu stały i grzały silniki. Podszedłem, zobaczyłem dwóch czołgistów, chciałem z nimi rozmawiać; raptem zza czołgu wyłonił się dowódca. Zapytałem, czy będą do nas strzelać? "Tak, będziemy strzelać". "Jak to, przecież jesteśmy bezbronni". A on wskazał na pręty metalowe w naszych rękach. "Przecież to tylko są pręty". Uznałem, że nie ma sensu z nim rozmawiać. Powiedziałem, żeby nie wjeżdżał do stoczni, bo rozkładamy butle acetylenowe i wyleci w powietrze - relacjonuje Borusewicz.

Z tymi butlami to był blef, ale skuteczny, bo czołgi zatrzymały się. A oni wracając blokowali trasę czym się dało. W odległości 200, 100 metrów od bramy nr 3 zobaczyli światła samochodów.

- Wiedziałem, że już są w środku. Zobaczyłem jakąś grupę i usłyszałem okrzyk: "dowódcę grupy proszę na rozmowy". Cofamy się, z tyłu też była tyraliera ZOMO. Wtedy Kazimierz Kiżewski, który był szefem 3 bramy, zawołał: "Bogdan, widziałem drabinę przy murze". Zaczęliśmy biec bokiem i faktycznie stała drabina do 3/4 muru. On był wyższy, złapał się i podał mi rękę. Mur był wysoki - 4 metry, skoczyliśmy. Musieliśmy przejść przez olbrzymie rury ciepłownicze. Był dzień, kiedy przebiegaliśmy przez tory - relacjonuje Borusewicz.

Izba zatrzymań w symbolicznej BHP

Dowgiałło z kolegami poszli w kierunku II bramy. Symboliczną bramę rozwalił czołg.
Zomowcy spędzili strajkujących do sali BHP, gdzie półtora roku temu podpisano Porozumienia Sierpniowe. Został tam brutalnie pobity Zenon Kwoka, działacz "S" w pekaesach. Wypuszczono stoczniowców w roboczych ubraniach, pozostałych zatrzymano.

- Jak siedzieliśmy w suce z Szymonem Pawlickim, wepchnęli do nas Kwokę skutego kajdankami. W tej samej budzie milicyjnej za przegródką, siedział już Antoni Macierewicz - opowiada Dowgiałło.

W innej "suce", w takich samych warunkach przetrzymywany był Mirosław Krupiński.
- Trzymali nas parę godzin na terenie stoczni, bez możliwości wyjścia do toalety. Musieliśmy sikać na podłogę - opowiada Dowgiałło.

Okrężną drogą, by uniknąć tysięcy zgromadzonych, którzy zebrali się, by uczcić rocznicę Grudnia '70 pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców, wywieźli ich do aresztu na esbecję.

Barbara Madajczyk-Krasowska

PS

Przywódcy strajku, członkowie komitetów w Stoczni Gdańskiej zostali skazani na kary więzienia od trzech i pół do czterech lat (Szablewski otrzymał wyrok w zawieszeniu).

W całym województwie strajkowało ponad 40 zakładów, najdłużej rafineria, port gdański, FCTO, Hydroster, Elektromontaż, Unimor, Zakłady Przetwórcze, Zakłady Naprawcze Mechanizacji Rolnictwa
w Tczewie.

Organizatorzy strajków w innych zakładach zostali surowiej potraktowani niż przywódcy ze Stoczni Gdańskiej, wymierzono im kary od 4 do 10 lat więzienia. Najwyższe wyroki ferował Sąd Marynarki Wojennej. Za strajk w Wyższej Szkole Morskiej np. Ewa Kubasiewicz została skazana na 10 lat więzienia, Jerzy Kowalczyk na 9 lat. Za druk komunikatów Krajowego Komitetu Strajkowego, Władysławowi Trzcińskiemu wymierzono 9 lat, Cezaremu Godziukowi - 6 lat.

Za strajk w gdańskim porcie najwyższy wyrok - siedem lat i pięć miesięcy otrzymał Antoni Grabarczyk (nieżyjący), Rudolf Zając - sześć i pół roku; Marian Świtek - sześć lat, Czesław Nowak - cztery lata i pięć miesięcy.

Ten sam sąd surowe wyroki wymierzył organizatorom strajku w Stoczni Remontowej. Wojciech Sychowski (przewodniczący) dostał 7 lat, a Lech Chmielewski, Janusz Kucharski i Lech Sobczak po 5 lat. SMW skazał Mariusza Hinza na 7 lat za kierowanie strajkiem w Hartwigu, a po 6 lat otrzymali: Aleksander Ciszewski i Ryszard Potaśniczak za strajk w ZNTK.

Strajki w wielu zakładach brutalnie pacyfikowało ZOMO np. w małym Przedsiębiorstwie Robót Kolejowych w Gdańsku nr 12 strajkujący zostali dotkliwie pobici.

Barbara Madajczyk-Krasowska
oprac. na podstawie informacji zebranych przez Arkadiusza Kazańskiego z gdańskiego IPN.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki