Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Ojcze Józefie" - książka trochę gdańska i bardzo biblijna. ROZMOWA z Tomaszem Małkowskim

rozm. Marek Adamkowicz
Tomasz Małkowski
Tomasz Małkowski Przemek Świderski
Z Tomaszem Małkowskim, gdańszczaninem, autorem powieści "Ojcze Józefie", rozmawia Marek Adamkowicz.

Tomasz Małkowski, autor, którego książki czytają tysiące. Brzmi nieźle, prawda?
Prawda. Można nawet powiedzieć: setki tysięcy. Tyle że mówimy o podręcznikach szkolnych, a konkretnie o podręcznikach do historii dla szkół podstawowych i gimnazjów. Zacząłem je pisać przypadkiem, jak to często bywa z ważnymi wydarzeniami w życiu. Koleżanka z pracy zapytała, czy znam kogoś, kto napisałby bajkę dla wydawnictwa edukacyjnego. Powiedziałem, że znam - siebie. Tak się zaczęła moja przygoda z Gdańskim Wydawnictwem Oświatowym, która trwa do dziś. A co do moich młodych czytelników, to nie mają oni wyboru. Decydują za nich nauczyciele. Chciałbym jednak, by żaden z uczniów nie powiedział o mojej książce, że jest nudna. I mam nadzieję, że tak jest naprawdę. A jeśli tak, to jest to efekt ciężkiej pracy i literackiego skrzywienia, które mi dokucza.

Jednak nie samymi podręcznikiem Pan żyje...

Z pewnością nie, zresztą samymi książkami też nie. Świat jest zbyt ciekawy, by odgrodzić się od niego zadrukowanymi kartkami. Z drugiej jednak strony w książkach są też światy, które można znaleźć tylko między okładkami - i nigdzie indziej. A ja od dziecka lubiłem tworzyć takie światy. W świetlicy w podstawówce pani sadzała mnie na krześle i kazała opowiadać bajki innym dzieciom. Miała spokój na jakieś pół godziny. Pamiętam, że czasem wymyślałem własne historie. W podręczniku niewiele można wymyślić, trzeba opisywać fakty. To męczy, choćby dlatego, że historycy często podają odmienne dane, np. co do liczebności armii. I co ja mam wybrać? Jakkolwiek zrobię, zawsze ktoś powie, że źle. Dlatego pisanie książki "niepodręcznikowej" jest wytchnieniem. Tam wszystko staje się możliwe, byle było spójne. Napisałem dwie powieści przygodowe dla dzieci i dwie, może nieco mniej przygodowe, dla dorosłych. Ta druga, "Ojcze Józefie", właśnie wyszła z drukarni.

Dodajmy, że jest to powieść szczególna. Została nagrodzona w Konkursie Literackim Miasta Gdańska im. Bolesława Faca.
Ta nagroda jest dla mnie niezwykła z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że książkę ukończyłem około 2006 roku i od tego czasu bezskutecznie próbowałem znaleźć dla niej wydawcę. Wydawnictwa robiły nadzieje, redaktorzy chwalili, a potem odsyłali z kwitkiem. Wreszcie w ubiegłym roku znalazłem informację o poprzedniej edycji Konkursu Literackiego Miasta Gdańska. Wzięło w nim udział 15 autorów, jury nie przyznało nagrody. Pomyślałem: "skoro tak mało, to może mam szansę?". I zgłosiłem swoją książkę do tegorocznej edycji. Wygrałem, choć tym razem startowało ponad stu autorów. Nagrodą było wydanie książki na koszt miasta. Już nie musiałem kołatać do wydawnictw. Drugi powód to ten, że moja osobista historia jakoś zatoczyła koło. Pierwszy raz uczestniczyłem w gdańskim konkursie przed osiemnastu laty. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat; pisywałem opowiadania, dostałem za nie dwie nagrody. Gdy się dowiedziałem o konkursie, zebrałem wszystkie opowiadania w jeden tom i zgłosiłem jako książkę. Wraz z trzema innymi autorami otrzymałem wyróżnienie. A potem nadszedł czas pracy nad podręcznikami, skończyły się nagrody… Aż do teraz.

Zastanawiałem się, jak najkrócej można by określić powieść "Ojcze Józefie". Najbliższe prawdy wydaje mi się stwierdzenie, że jest to książka "trochę gdańska i bardzo biblijna". Nieprzypadkowo Pański bohater nosi boskie nazwisko: Teofil Deus.
Boskie imię i nazwisko Teofil Deus rzeczywiście były przemyślane, ale to akurat nic nadzwyczajnego. Wystarczy wspomnieć Fredrę, który stworzył rejenta Milczka i cześnika Raptusiewicza. No cóż, książka jest biblijna w tym sensie, że Bóg jest w niej stale... nieobecny. Teofil pisze list do dominikanina, którego zna raptem z telewizji. Jednak z niewiadomego powodu postanawia opisać mu swoje życie. To raczej psychoterapia niż spowiedź. Adresatem jest zakonnik, toteż z natury rzeczy Bóg pojawia się w liście. Bóg, dodam, w którego Teofil nie wierzy, co często i dobitnie podkreśla. Natomiast książka jest faktycznie trochę gdańska, gdyż większość akcji toczy się właśnie w Gdańsku. Mogłaby co prawda rozgrywać się w każdym innym polskim mieście, ale… Sam nie chciałbym się wyprowadzić z Trójmiasta, dlaczego zatem miałbym osiedlić moich bohaterów gdzie indziej?

Wspomniany Teofil przywołuje skojarzenia z Adasiem Miauczyńskim z "Dnia świra" Koterskiego. To "42-letni nauczyciel historii w jednym z gdańskich gimnazjów, człowiek inteligentny, wykształcony w Polsce i w Niemczech, lecz zgryźliwy i nadmiernie sarkastyczny. Męczy go kompleks kariery, której nie zrobił, a we własnym przekonaniu mógłby".
Oczywiście, każdy może mieć własne skojarzenia i nie mam nic przeciwko temu. "Dzień świra" nie należy jednak, mówiąc delikatnie, do moich ulubionych filmów. Deus to przede wszystkim człowiek wewnętrznie zakłamany. Kreśli swój obraz jako osoby ze wszech miar szlachetnej. Mało tego: przedstawia się jako ofiara ludzkiej niegodziwości i podłego losu. Dopiero z czasem zaczyna podawać prawdziwą wersję wydarzeń (choć też nie zawsze). To jego dojrzewanie do stawienia czoła prawdzie o sobie jest dla mnie najważniejszym z wątków książki. Chociaż można ją też czytać inaczej, skupiając się np. na obrazie polskiego piekiełka, w którym ludzie nieustannie intrygują jedni przeciw drugim.

Żywot Teofila Deusa wydaje się koszmarem - niekochana żona, śmierć córki. Paradoksalnie, za sprawą cudownego leku, roztacza Pan przed nim perspektywę długowieczności. Życia, które może trwać nawet pół tysiąca lat...
Kiedy przed Deusem pojawia się perspektywa długowieczności, jego życie jest jeszcze w miarę poukładane. To taki pan lekko po czterdziestce, który zadaje sobie pytania znane wielu z nas: I to wszystko? Tylko na tym polega życie? Nie może się też pogodzić z własnym przemijaniem. Zaczyna więc szukać nieśmiertelności - tu, na ziemi, a "nie w zaświatach, gdzie różowe obłoczki, chóry pulchnych aniołków i Najświętsza Panienka z macierzyńskim uśmiechem, gdzie, żeby żyć, trzeba najpierw umrzeć". Dzięki preparatowi genialnego mikrobiologa otrzymuje szansę na kilkaset lat życia. Tego pragnął. Teraz - myśli - ziszczą się wszystkie moje marzenia. Staje się dla siebie bogiem. Czuje się lepszy od zwykłych śmiertelników. Nie dotyczą go już ich prawa moralne. Zaczyna urządzać swoje wydłużone życie, lecz w krótkim czasie ponosi całkowitą klęskę. Nie potrafi zrozumieć jej przyczyn. Jak mogło do niej dojść? Przecież wszystko zrobił, jak trzeba… Nie chce już żyć pięciuset lat, wolałby nie dożyć nawet tej statystycznie oczekiwanej osiemdziesiątki. Sięga po pióro, by napisać list do ojca Józefa. Będzie w nim kłamał, wybielał samego siebie, oczerniał innych... Do czasu.

W "Ojcze Józefie" warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Jest to wprawdzie powieść współczesna, ale akcja jest umiejscowiona w czasie poprzedzającym śmierć Jana Pawła II. Wydaje się, że to świadomy wybór.
Tak, to był niezwykły czas, który został bardzo słabo opisany. A przecież pamiętamy tamtą atmosferę wyciszenia, setki, jeśli nie tysiące zniczy płonących choćby przed katedrą oliwską i postanowienia czynione wtedy przez ludzi. Inna rzecz, ile z tych postanowień przetrwało dłużej niż kilka tygodni, ale one były i niejedno zmieniły. Także w wymyślonym przeze mnie życiu Teofila Deusa.

Pana literacki ogląd rzeczywistości jest pesymistyczny - jątrzymy, spiskujemy, szukamy dla siebie korzyści. Prywatnie też tak Pan widzi współczesną Polskę?
Nie, to tylko Polska widziana oczyma Teofila Deusa. Albo inaczej: tak też jest, ale nie można się skupiać na złu, bo przegapi się dobro. Tak się składa, że na studiach miałem do czynienia z Fundacją "Rodzina Nadziei", potem pracowałem z dziećmi z upośledzeniem umysłowym, jeszcze później byłem wolontariuszem w hospicjum, co prawda tylko kilka miesięcy. We wszystkich tych miejscach spotkałem dziesiątki wspaniałych ludzi. A przecież oni są nie tylko tam. Nawet w kolejce do lekarza można poznać cudownego człowieka, co mi się zresztą zdarzyło. Widzę młodych ludzi, którzy mają ideały, np. poświęcają swój czas dla niepełnosprawnych. To też jest Polska i ta Polska bardzo mi się podoba.

W książce dostało się też mediom, które nawet ze zbrodni potrafią zrobić show.

Bo media podobają mi się znacznie mniej. Znowu: używam tu pewnego uogólnienia. Nie chciałbym dotknąć nikogo, kto robi rzeczy wartościowe, a takich ludzi jest przecież sporo. Ale media w swej masie kierują się zyskiem. Zysk dają masy, oglądalność, słuchalność. Co by tu jeszcze wymyślić, żeby zaszokować, przebić konkurencję. Czy tak naprawdę musi być? Ostatnio pisałem dzieciom, jaki był program pierwszej w dziejach audycji Polskiego Radia, w 1926 roku. Taki: występ pieśniarki, fragment książki "Popioły" Stefana Żeromskiego oraz odczyt o Fryderyku Chopinie. Daleko odeszliśmy od tamtych czasów.

Powieść "Ojcze Józefie" została dostrzeżona w Gdańsku. Czas, żeby podbiła Polskę.
No, wsiadł pan na wysokiego konia. Powiem tak: pewnie, że chciałbym być czytany nie tylko w Trójmieście. Ale życie uczy pokory. Siedem lat czekałem na publikację książki i osiemnaście lat na nagrodę. Cieszę się tym, co udało mi się osiągnąć. Jeżeli będzie coś więcej - świetnie. Jeśli nie - słońce wstanie jak co dzień, a ptaki będą dalej śpiewać, także dla mnie.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki