Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Odnaleziony brat

Barbara Szczepuła
Miał 30 lat, kiedy dowiedział się, kto jest jego ojcem, 60 - kiedy poznał przyrodniego brata. Oto niezwykła historia Manfreda-Mariana.

Ojcu nigdy matka Manfredowi nie opowiadała. Gdy już był dorosły i próbował pytać - zaraz płakała, łzy same jej z oczu leciały, więc zaniechał dociekań, no mamo, przestań, uspokój się, nie mówmy o tym… Dopiero wiele lat później jedna z ciotek wyjawiła mu skrywaną w rodzinie prawdę. Jego matka jako szesnastoletnia dziewczyna miała romans z niejakim Hermannem Herrenem i on, Manfred jest właśnie owocem tej miłości. Ciotka, patrząc na niego, skonstatowała z przekonaniem: cały Herren. Tak oficjalnie, po nazwisku.

***

Ojciec był Szwajcarem. Skąd się wziął Szwajcar w Kończewicach, a właściwie w Kuntzendorf, bo tak nazywała się ta wieś przed drugą wojną światową? Leżała na Żuławach, włączonych w obręb Wolnego Miasta Gdańska, między polskim Tczewem a Malborkiem należącym wtedy do Prus Wschodnich. - Zaraz za Wisłą była Polska - powtarza za dziadkiem Manfred, dziś Marian, bo takie polskie imię teraz nosi. Mówiąc o czasach przedwojennych, cytuje mamę i dziadków, bo sam ich nie pamięta, wojnę też słabo, bo urodził się przed samym Bożym Narodzeniem w 1941 roku.

Boże, cóż to był za skandal w całej wsi, a nawet w całej okolicy, bo Hermann Herren mieszkał w Kalthof, czyli w Kałdowie pod Malborkiem, tam postawił piękny dom i ożenił się z tamtejszą dziewczyną, która urodziła mu dwóch chłopców: Fritza oraz Engelhardta. A w Kuntzendorf Herren miał mleczarnię i robił sery. Pyszne szwajcarskie sery. Jego gruyere był po prostu znakomity! Herren był przystojnym i silnym młodym mężczyzną - wspominały po latach ciotki.

- Mógł dwa kręgi tego swojego gruyere'a wziąć pod pachy i na wóz wrzucić. Każdy ważył około pięćdziesięciu kilogramów! Dlaczego młody Szwajcar założył mleczarnię na Żuławach? Ciasno mu widać było w górzystej Szwajcarii, a że był - jak byśmy dziś powiedzieli - rzutkim biznesmenem i miał głowę do interesów, osiadł tam, gdzie ziemia tak piękna, trawa zielona, a krowy dają tłuste mleko. Junkier Katzfuss miał w Kuntzendorf wielki majątek ziemski, pewnie ze trzysta hektarów, a w oborze kilkadziesiąt mlecznych krów, więc Herren tu właśnie swój zakład zbudował, żeby mleka nie wozić. Czasem było tyle roboty, że mleczarnia pracowała na trzy zmiany i wtedy właściciel na noc zostawał, bo miał tu małe mieszkanko, i tak się zaczął romans z młodą Hedwig, która u niego pracowała…

***

Gdy ojciec Hedwig, Teodor Mayer zobaczył córkę z brzuchem, pomstował i płakał na zmianę.

- Grzech, wielki grzech, grzech śmiertelny, i to ukochana, najmłodsza córeczka mu to zrobiła, a taka pieszczona była, rozpaskudzona, no, wstyd, powiedz, kto jest ojcem - nalegał, aż Hedwig wyznała prawdę, choć to nie była taka znów tajemnica, bo wszyscy widzieli, jak Herren na nią patrzy, jak ją po jasnych włosach głaszcze, gdy myśli, że nikt nie widzi. Herren się dziecka nie wyparł, powiedział Mayerowi, że zakochał się w jego córce, ale oficjalnie nie mógł uznać dziecka. Hedwig, wraz z całym Freie Stadt Danzig w 1939 roku została wcielona do Reichu i miała niemieckie obywatelstwo, więc Herrenowi, który był obcokrajowcem i "zhańbił" niemiecką dziewczynę, groził obóz. A że dziecko musi mieć ojca, trzeba było znaleźć Niemca, który by uznał je za swoje, za odpowiednią opłatą oczywiście. Płacił ma się rozumieć Herren. To on znalazł marynarza z Kriegsmarine, który w okolicy bawił na urlopie u krewnych, i zaproponował mu transakcję. Marynarz się zgodził i razem z Mayerem pojechał do swoich rodziców do Królewca załatwić sprawę. Wszystko szło dobrze dopóki nie poruszono kwestii wyznaniowych.
- Ślub oczywiście w katolickim kościele - oznajmił ojciec Hedwig tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Niemożliwe - odpowiedzieli rodzice marynarza. - Jesteśmy ewangelikami od pokoleń.
- Moja córka wiary ojców nie zmieni - walnął pięścią w stół Teodor Mayer i wyszedł.

Lisa Mayer, która w Sopocie prowadziła dom bogatemu lekarzowi, namawiała siostrę, by usunęła ciążę. Obiecywała wszystko dyskretnie załatwić, ale Hedwig się zaparła, nigdy tego nie zrobię, powtarzała, widać kochała swojego Hermanna, a i on ją kochał i obiecał, że będzie się nią opiekował i dawał pieniądze na utrzymanie dziecka. Gdy urodziła Manfreda, przywiózł jej wózek, a w nim całą wyprawkę dla małego, zaś dla niej futro, buty, sukienki i tyle różnych rzeczy, jak dla jakiejś królowej. I przyrzekł, że gdy wojna się skończy, zabierze ją do Szwajcarii.

***

Pod koniec 1944 roku, gdy zaczęły do Kuntzendorf dochodzić wieści o tym, że Niemcy przegrywają wojnę, a Armia Czerwona jest coraz bliżej, Herren zapakował swoje dwie kobiety, trzech synów, żywność i kosztowności na wielki wóz, którym woził sery, i ruszył na północ, w kierunku morza, by jakimś statkiem wydostać się z matni. Kochanka obok legalnej żony na jednym wozie - to się nie mogło udać. Gdy dojechali do Zoppot, Hedwig zabrała Manfreda i uciekła do Lisy. Siostra mieszkała teraz sama w pięknej willi podarowanej jej przez doktora, który zawczasu opuścił miasto. Herren wraz z żoną i dwoma synami przedostał się kutrem rybackim na Hel, stamtąd łodzią podwodną do Danii i dalej w świat. Hedwig wkrótce wróciła na wieś.

Armia Czerwona była coraz bliżej i niebawem na nabrzeżu w Neufahrwasser także Theodor Mayer z żoną oraz Hedwig z Manfredem czekali na barkę, która miała ich wieźć na Hel, skąd wielki statek "Goya" odpływał z uciekinierami do Niemiec. Gdy tak stali z tobołkami w tłumie ludzi przerażonych jak oni i widzieli, że barka nadpływa, babcia Maria, kobieta spokojna i całkowicie podporządkowana mężowi, krzyknęła nagle:

- Nigdzie nie płynę! Tu się urodziłam i tu umrę! Nie było sposobu, by ją przekonać, więc został i Theodor Mayer, a z nim także Hedwig i mały Manfred. Trafili do obozu dla Niemców w Miłobądzu. Głód panował tam tak straszny, że nie da się opisać. Mały Manfred wymykał się z obozu z pustym kubkiem i żebrał o odrobinę mleka. Żaden Polak mu nic nie dał, jeśli przeżył, to dlatego, że czasem litowali się nad nim Ruscy i czymś ten jego kubek napełniali. Wtedy nie zastanawiał się oczywiście nad tym, czy jest Niemcem, czy Polakiem, dziadek i babka mówili zawsze:

- My jesteśmy hiesige, tutejsi, z Żuław, z tego miejsca nad Wisłą, między Tczewem a Malborkiem. Mówili po niemiecku i trochę po polsku, pracowali ciężko u dziedzica Katzfussa, mieszkali w czworakach z czerwonej cegły, modlili się w tutejszym kościele i tak toczyło się życie. A teraz nagle musieli się opowiedzieć, kim są.

- To Niemcy, Szwaby - mówiono o nich, a inni oponowali: - Przecie to katolicy…

W końcu uznano, że mogą wrócić do Kuntzendorfu, a właściwie do Kończewic, bo tak się teraz wieś nazywała. A statek "Goya", którym mieli płynąć, zatonął od sowieckiej torpedy. Upór babki Marii i jej przywiązanie do Heimatu uratowały im życie.
W tym samym czasie Lisa i Truda, córki Theodora i Marii Mayerów, uciekały z Sopotu przed Armią Czerwoną. Jedna pchała wózek z małą Moniką, której ojciec, marynarz Kriegsmarine zginął tuż przed jej urodzeniem, druga - wózek wypełniony osobistymi rzeczami. Porzuciły piękną willę doktora, jego antyki i porcelanę, i szły na Zachód, byle dalej od Ruskich…

Widziały rzeczy straszne. Wózki, takie jak wózeczek Moniki rozerwane wraz z niemowlętami na strzępy, widziały matki leżące we krwi na drodze i obok wyjące ze zgrozy ich dzieci, które widziały to, czego nigdy człowiek nie powinien oglądać…

- Nie ma Boga, nie ma Boga - powtarzały, idąc w kierunku Berlina, do cioci Johanny, siostry mamy. - Nigdy by na to nie pozwolił… - Nie modliły się już nigdy więcej, do końca życia nie weszły do żadnego kościoła, choć wcześniej były bardzo pobożne. Boga zostawiły już na zawsze na tej drodze między Zoppot a Berlinem.

Z kolei ciocię Hildegardę jej mąż, żołnierz Wehrmachtu, zostawił z sześciorgiem dzieci. Prosto z wojny pojechał na Zachód i już się nie odezwał. Wujek Bernard natomiast wyszedł z sowieckiego łagru dopiero w 1953 roku. Nie miał zębów i wyglądał jak stuletni starzec. Pojechał do Zachodnich Niemiec.

***

Manfred, a właściwie już Marian, mieszkał z mamą i dziadkami w Kończewicach. Hermann Herren zaraz po wojnie przysłał kogoś do dziadka Teodora. Człowiek ten przywiózł dużo pieniędzy i miał przemycić Hedwig z synem na Zachód. Teodor Mayer nie chciał w ogóle z nim rozmawiać i przegonił go z domu. Marian pamięta, że mama częściej płakała po nocach.

Na wsi tymczasem zaszły duże zmiany. Po pierwsze, zniknął dziedzic Katzfuss, a jego majątek zamieniono w Państwowe Gospodarstwo Rolne. Mayerowie jak dawniej mieszkali w ceglanych czworakach i pracowali na roli. Teraz państwowej. W PGR żyło się dobrze, nowa władza troszczyła się o ludzi tak samo jak dziedzic Katzfuss, a może nawet bardziej, bo dbała, by dzieci chodziły do szkoły.

Gdy Marian miał osiem lat, mama wyszła za mąż za syna bogatego gospodarza z sąsiedniej wsi. Nie było to stadło dobrane. On nie był zbyt atrakcyjny, gdyż jako dziecko spadł z wozu i kulał, a na dodatek jego rodzice nie chcieli, by poślubił Jadwigę, bo wiadomo - panna z dzieckiem! Marian zyskał jednak w końcu ojczyma i jego nazwisko. Odetchnął, bo bez ojca czuł się gorszy, a inne dzieci wytykały go palcami. Ojczym jednak w ogóle się nim nie interesował. Wymagał tylko, żeby pasierb mu nie przeszkadzał, gdy wracał do domu. Podobny stosunek miał zresztą i do czworga własnych dzieci, które miał z Hedwig, a właściwie teraz już z Jadwigą.

Z czasem rodzina przeprowadziła się do miasta. I to nie do Nowego Stawu, nie do Tczewa, ale do samego Gdańska. Zamieszkali na Dolnym Mieście. Ojczym jako zegarmistrz łatwo znalazł pracę, bo wtedy ludzie naprawiali zegarki. Zegarki na rękę, uratowane jakimś cudem przed Ruskimi, poniemieckie wielkie zegary stojące i wiszące, a także stare budziki, które miały donośnym terkotem zawiadamiać, że w socjalistycznej ojczyźnie nastał nowy dzień i trzeba śpieszyć do pracy, do odbudowy, do stoczni i fabryk.
Z czasem zegarmistrzem został także Marian. To była naturalna kolej rzeczy, bo od małego pomagał ojczymowi naprawiać mechanizmy i bardzo szybko osiągnął sporą sprawność w tym fachu. Szkołę zawodową skończył śpiewająco.

***

Brygidę poznał na tańcach. Pochodziła z Warlubia. Wychowywała ją ciotka. Wujostwo nie mieli dzieci, a powodziło im się całkiem nieźle, bo wujek Wacek był działaczem partyjnym. Zrobił piękną karierę, doszedł aż do stanowiska sekretarza komitetu wojewódzkiego PZPR do spraw rolnych. Brygida pamięta tłumy interesantów stale molestujących wujka, żeby załatwił - a to mieszkanie, a to węgiel, pracę, paszport czy przyjęcie dziecka do szkoły…

Pomagał ludziom, bo dobry był człowiek, a gdy kiedyś towarzysze radzieccy zażądali nagle wielu tysięcy ton kartofli w sierpniu, jeszcze przed wykopkami, już, zaraz, natychmiast, to się sprzeciwił i kazał im do jesieni czekać.

O ojcu Brygidy, który był w Organisation Todt i w Norwegii budował kolej, a potem został wywieziony przez Sowietów do łagru koło Czelabińska i tam zmarł, w ogóle się w domu wujostwa nie wspominało. Także o dziadku, ojcu mamy, który brał udział w wojnie bolszewickiej. Nie można było mówić też o ciotce Agnieszce, którą Sowieci wywieźli po 1945 roku gdzieś daleko do łagru i tam zmarła z wycieńczenia. Gdy Brygida przeczytała potem, co Sowieci robili z młodymi kobietami, pomyślała, że to może dla niej lepiej.

Można było za to wspominać wujka Feliksa, który walczył w kampanii wrześniowej w polskim wojsku, dostał się do niewoli niemieckiej i tam zmarł z głodu.

Mama Brygidy, po śmierci męża, który - jak już mówiliśmy - zmarł w łagrze koło Czelabińska, wyszła za mąż za wdowca z sześciorgiem dzieci, szpetnego strasznie, ale co było robić, po wojnie mężczyzn było niewielu. Wtedy właśnie oddała Brygidę ciotce Ance. Brygida poszła do szkoły poligraficznej, bo chciała jak najszybciej się usamodzielnić. No i któregoś dnia na tańcach spotkała Mariana. On miał dość ojczyma, ona - awantur między ciocią Anką a wujkiem Wackiem. Stale się o coś kłócili. Kiedyś na przykład ciotka poszła na procesję w Boże Ciało, a wujek, sekretarz partii jak by nie było, gdy się o tym dowiedział, mało zawału ze złości nie dostał…

Mieli po dziewiętnaście lat, oboje pracowali, zarabiali na siebie i marzyli o własnym domu. Oboje czekali niecierpliwie na tę miłość, otworzyli się na nią natychmiast, cieszyli się tym uczuciem… Teraz trzeba szybko stworzyć szczęśliwą rodzinę, bo że będzie szczęśliwa, nie mieli wątpliwości, i zapomnieć o wojnie, o biedzie, o przeszłości… Żyć zupełnie inaczej, lepiej, radośniej, bez rozstań i łez, co nie wydawało się trudne w socjalistycznej ojczyźnie.

***

Zamieszkali najpierw u cioci przy ulicy Batorego, w jednym pokoju, ale szybko przenieśli się na Orunię, a po latach dostali mieszkanie na Przymorzu. Ona drukowała pocztówki w Foto-Ruchu, on w Sopocie naprawiał zegarki. Powodziło im się coraz lepiej. Urodziła się córka, potem syn.

W 1971 roku pojechali do Berlina Zachodniego do cioci Lisy, tej, która z małą Moniką w wózku uciekała pieszo z Sopotu. Teraz Monika pokazała Marianowi zdjęcie swojego ojca w mundurze Kriegsmarine. - A ja nie znam swojego ojca - powiedział Marian. Wtedy właśnie od cioci Elisabeth usłyszał: On nazywa się Hermann Herren i jest Szwajcarem… Po powrocie Marian spróbował go szukać przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, ale że nie znał dokładnej daty jego urodzin, imion rodziców ani żadnego adresu, więc nic nie wskórał.

***

Marian z Brygidą przeprowadzają się do domku w Oliwie, który Brygida odziedziczyła po ciotce Ance i wujku Wacku. Marian już nie naprawia zegarków, bo teraz modne są zegarki elektroniczne. Brygida już nie jest zecerem, bo komputery całkiem zmieniły technikę druku. Ich zawody przeszły do historii. Ale ciągle są razem, kochają się tak jak kiedyś, może nawet bardziej.
W 2001 roku telefonuje kuzynka z Kończewic. Mówi, że ktoś ze Szwajcarii szuka Mariana.

- Ze Szwajcarii Kaszubskiej? - pyta Basia, córka Mariana, która podniosła słuchawkę.
- Nie, z prawdziwej. Mówi, że jest bratem Mariana i że nazywa się Herren.
- Podobny do Mariana? - dopytuje się Brygida, której Basia oddaje słuchawkę.
- Bardzo.
- Jezus Maria - denerwuje się Brygida. - Zaraz do was jedziemy.
- Weźcie mojego lanosa, nie wypada jechać starym polonezem - radzi Basia.

***

I tak po pięćdziesięciu siedmiu latach Marian, czyli Manfred spotkał w Kończewicach swojego przyrodniego brata Fritza Herrena. Uściskali się i popłakali.

Fritz od lat, spełniając prośbę ojca, szukał Manfreda. Nie pamiętał jednak dokładnie, jak nazywała się wieś, w której ojciec dawno temu miał mleczarnię, no i oczywiście nie znał jej polskiej nazwy. Hermann Herren nie żyje już od lat, jego drugi syn Engelhardt także nie, zginął w wypadku samochodowym. Fritz opowiedział Manfredowi, że ich matka opuściła rodzinę w latach czterdziestych, wkrótce po przyjeździe do Szwajcarii. Hermann wychowywał synów sam. I stale im przypominał, że mają w Polsce brata.

- Obaj bardzo przypominają ojca - twierdzi żona Fritza.
Jakie to dziwne, myśli Marian, że choć nigdy przedtem się nie widzieli, mają podobne ruchy, tak samo na przykład drapią się w zamyśleniu w głowę, poprawiają okulary.

- Ty jesteś Szwajcar - powtarza Fritz.
- Nie, jestem Polakiem - mówi Marian.

Wreszcie zgadzają się, że to teraz nie ma żadnego znaczenia. Jeden syn Fritza na przykład ożenił się ze Słowaczką, drugi z Holenderką, córka wyszła za mąż za Włocha. Tak się to wszystko teraz miesza.

Marian z żoną jeździ co roku do Szwajcarii, do Fritza, który po ojcu ma głowę do interesów i jest zamożnym człowiekiem. Fritz i jego żona rewizytują ich w Gdańsku. Szwajcaria jest piękna, góry są wspaniałe, widoki cudowne, a takich zegarków jak u zegarmistrzów w Zurichu to Marian w życiu nie widział. Proszę sobie wyobrazić: Patek za dwieście tysięcy franków szwajcarskich!
Myśli sobie, że jakoś podświadomie zawsze do tej Szwajcarii musiał tęsknić. W domu ma na przykład reprodukcję jakiegoś dziewiętnastowiecznego obrazu, która spodobała mu się kiedyś w Empiku w Sopocie.

- Landschaft - jak by powiedział jego brat. - Ośnieżone góry, strumyk, mostek…

- To przecież Watterhorn! - wykrzyknął Fritz, gdy pierwszy raz wszedł do mieszkania Mariana. I wyjaśnił, że dokładnie taki właśnie ma widok z okna swego domu w Interlaken.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki