Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Od pięciu lat nie mówi, jest sparaliżowany, ale spełnia marzenie. Pisze książkę

Gabriela Pewińska
Gabriela Pewińska
Od pięciu lat Włodek choruje na SLA, nie mówi, jest sparaliżowany, dziś funkcjonuje już tylko palec prawej dłoni. Tym jednym palcem, przy pomocy myszki i klawiatury na monitorze, Włodek kontaktuje się  ze światem. Mimo to spełnia marzenie. Pisze książkę. To „Historia chodu sportowego w Polsce od 1904 roku do dziś”. Wyznaje: - Staram się pracować nad nią każdego dnia, po kilka godzin. Gdy słabnę, myślę o astrofizyku Stevenie Hawkingu, który przeżył z SLA ponad 50 lat i dokonał wielkich rzeczy.
Od pięciu lat Włodek choruje na SLA, nie mówi, jest sparaliżowany, dziś funkcjonuje już tylko palec prawej dłoni. Tym jednym palcem, przy pomocy myszki i klawiatury na monitorze, Włodek kontaktuje się ze światem. Mimo to spełnia marzenie. Pisze książkę. To „Historia chodu sportowego w Polsce od 1904 roku do dziś”. Wyznaje: - Staram się pracować nad nią każdego dnia, po kilka godzin. Gdy słabnę, myślę o astrofizyku Stevenie Hawkingu, który przeżył z SLA ponad 50 lat i dokonał wielkich rzeczy. Karol Makurat
Od pięciu lat Włodek choruje na SLA, nie mówi, jest sparaliżowany, dziś funkcjonuje już tylko palec prawej dłoni. Tym jednym palcem, przy pomocy myszki i klawiatury na monitorze, Włodek kontaktuje się ze światem. Mimo to spełnia marzenie. Pisze książkę. To „Historia chodu sportowego w Polsce od 1904 roku do dziś”. Wyznaje: - Staram się pracować nad nią każdego dnia, po kilka godzin. Gdy słabnę, myślę o astrofizyku Stevenie Hawkingu, który przeżył z SLA ponad 50 lat i dokonał wielkich rzeczy.

Rozmowę z Włodkiem Szymańskim, naszym redakcyjnym kolegą, przeprowadziłam mailowo. Od pięciu lat Włodek choruje na SLA, nie mówi, jest sparaliżowany, dziś funkcjonuje już tylko palec prawej dłoni. Tym jednym palcem, przy pomocy myszki i klawiatury na monitorze, Włodek kontaktuje się ze światem. Mimo to spełnia marzenie. Pisze książkę. To „Historia chodu sportowego w Polsce od 1904 roku do dziś”. Wyznaje: - Staram się pracować nad nią każdego dnia, po kilka godzin. Gdy słabnę, myślę o astrofizyku Stevenie Hawkingu, który przeżył z SLA ponad 50 lat i dokonał wielkich rzeczy.

To pisanie to dla ciebie wysiłek ekstremalny. Coś jak wyczyn sportowy? A może to ucieczka od choroby? Sens? Dar?

Zbieranie danych, głównie statystycznych do książki o chodzie sportowym, rozpocząłem ponad 40 lat temu. Mijały lata, a ja z robotą nie posuwałem się do przodu, ciągle brakowało czasu. Owszem, ukazało się drukiem kilkanaście innych moich dzieł, ale tu chodziło o kompleksową monografię, czyli „Historię chodu od roku 1904 do dziś”. I nagle… zachorowałem. W marcu 2015 zapadła diagnoza: SLA, czyli Stwardnienie Zanikowe Boczne. To choroba postępująca, prowadząca do paraliżu wszystkich mięśni, również tych odpowiedzialnych za połykanie, mówienie, oddychanie. Z miesiąca na miesiąc byłem coraz słabszy. Myślałem, że marzenia o wielotomowej monografii stały się nierealne. Dlatego całe swoje archiwum - kilkadziesiąt tomów materiałów - postanowiłem przekazać Krzysztofowi Kisielowi, trenerowi kadry narodowej chodziarzy, który wraz z synem Jarkiem zaczął wydawać książki o chodzie. Panowie przyjechali po nie aż z Kalisza, zabrali kilka ogromnych kartonów. A ja, choć oddychałem już przy pomocy respiratora, miałem zamontowanego pega, którym karmi się dojelitowo i mnóstwo innych ograniczeń, myślałem wyłącznie ...o tej książce. Śniło mi się, że ją piszę, a gdy się budziłem, sen trwał nadal. W sierpniu 2016 roku - ku zaskoczeniu najbliższych - podjąłem decyzję.

Że?

Nie odpuszczę, napiszę ją. Krzysztof Kisiel zaczął, na moją prośbę, przysyłać skany niektórych materiałów, a ja natychmiast wziąłem się do roboty. Od początku wiedziałem, że muszę zorganizować grupę wsparcia, czyli kilku kolegów - dawnych chodziarzy, którym tak jak mnie zależy na powstaniu tej książki. I gotowi są mi pomóc, całkiem bezinteresownie. Oczywiście ich udział, bezcenna pomoc, będzie odnotowana w książce. Pierwszy zgłosił akces Roman Gromada. Zajął się m.in. elektronicznym opracowaniem dawnych tabel i setek danych z moich pożółkłych ze starości kajetów. Dołączył Bogusław Barbużyński, dawniej chodziarz, dziś po prostu dobry człowiek. Gdy zapytałem go mailowo, czy mógłby pomóc, odpowiedział: „Jestem zaszczycony, czekam na dyspozycje”. Jeszcze Tadeusz Chmielewski, który, wyposażony w przygotowane przeze mnie pytania, spotykał się ze znanymi zawodnikami. Ja po tracheotomii przestałem mówić, nie mogłem dzwonić, a panowie starszej daty maili nie odbierali. Także Mirek Łuniewski, który przesyła mi wyniki chodziarzy z różnych imprez, obaj Kisielowie, no i Mirek Wójcik, który przepisuje niektóre moje stare teksty. Bo ja ręce mam już niesprawne, w tej chwili funkcjonuje już tylko jeden palec prawej dłoni. Muszę mieć wszystko w wersji elektronicznej. Jestem sparaliżowany, leżę w łóżku, ale staram się pracować każdego dnia, po kilka godzin.

Jak sobie radzisz?

Mam zwyczajny stary laptop, pod rękami poduszeczki małe i duże, najlepsze są takie do wanny ze sklepu z kawą. Odpowiednie ich ułożenie to połowa sukcesu. Jeśli łokieć znajdzie się za wysoko, nie mogę ustawić kursora tak jak chcę, nie mogę popchnąć go ani do góry, ani w bok. Dłoń jest bezwładna. Ale jeden w miarę sprawny palec pozwala klikać myszką w wirtualną klawiaturę na monitorze. Gdy słabnę, myślę o astrofizyku Stevenie Hawkingu, który przeżył z SLA ponad 50 lat i dokonał wielkich rzeczy. W ostatnim okresie życia sprawny miał już tylko jeden mięsień policzka, a pisał książki i artykuły, bo jakiś mądry człowiek zamontował mu na oprawce okularów czujnik podczerwieni, który reagował na grymas twarzy. Ja nie mam takiego sprzętu, ale mam dużo zapału. Często myślę: oby tylko moja osłabiona ręka to wytrzymała. Całkiem prywatnie liczę na to, że Pan Bóg lubi chodziarzy i - kto wie - może kibicuje mojej pracy. A ja nie mogę go zawieść…

Czym zatem jest dla ciebie ta praca?

Na pewno nie jest wyczynem sportowym ani ucieczką od choroby. Raczej spełnieniem marzeń. Szczęściem jest Irena, moja żona, która w dniu diagnozy zostawiła całe swoje aktywne życie, by zająć się wyłącznie mną. Dzięki niej żyję i jestem szczęśliwy. Niektórzy przyjaciele zastanawiali się, dlaczego akurat mnie to spotkało? Ja się nie zastanawiałem, ja po prostu wierzę, że wyroki Boskie są sprawiedliwe i wszystko ma swój sens. Także choroby, ból i cierpienie. A moja żona dopowiada: bo ktoś inny by tego nie dźwignął.

Jak wygląda twój dzień?

Żyję jak w młynie, ciągle coś mnie absorbuje. Dopiero od południa zajmuję się tym, co lubię. Wcześniej trwa walka z moim niesprawnym ciałem. Nie będę opisywać różnych uciążliwych zabiegów, które moja żona musi wykonywać już od świtu. Jest tego mnóstwo, trzeba mnie na przykład… powiesić, przy pomocy specjalnego podnośnika, by umyć, przebrać, oklepać. Potem - odessać ślinę i wydzielinę z rurki tracheo, nakarmić, ogolić, opatrzeć chore miejsca. Co godzinę dostaję leki, wciąż muszę być odsysany i muszę mieć masowane dłonie. Każdego dnia są wizyty rehabilitanta, dwa razy w tygodniu przychodzi pielęgniarka, czasami lekarz. Ledwie wyjdą, wracam do laptopa i swojej pracy. Często znajomi pytają mnie, co z książką, kiedy ją skończę?

Co im odpowiadasz?

Trudno to określić, bo ja pracuję jednocześnie nad kilkoma rozdziałami, głównie „cyferkowymi”. Rytm mojej pracy wyznacza często bogata... korespondencja mailowa. Zajmuję się m. in. sylwetkami czołowych polskich chodziarzy (51 kobiet i 80 mężczyzn). Zdobyłem już e-maile do prawie setki chodziarzy. Ścigam ich po całym świecie. Wczoraj wysłałem maile do znanych mi trzech chodziarek mieszkających obecnie za granicą (Norwegia, Szwecja i Kanada). Dwie odpowiedziały natychmiast, nawet tego samego dnia! Dzisiaj biorę na „tapetę” chodziarza z USA. Jutro uderzę do zawodniczki z Irlandii, potem Wlk. Brytania, Hiszpania, znowu USA… Ostatnio odezwała się do mnie pewna znajoma chodziarka, której długo poszukiwałem. Poprosiła o numer telefonu, chciała pogadać. Odpisałem: Niestety, nie mogę podać numeru telefonu. Nie porozmawiamy, chociaż bardzo bym chciał. Komórka od ponad dwóch lat leży przy mnie na półce, a ja nie mogę z niej korzystać. Bo ja nie mówię i prawdopodobnie nigdy już nie będę mówił. Z powodu niesprawnych rąk, wykorzystuję obecnie wyłącznie materiały, które mam w komputerze w postaci elektronicznej. Bo ja nie odwrócę kartki, nawet nie utrzymam jej w dłoni. Oznacza to, że wszelkie niezbędne dla pracy nad monografią chodu dokumenty, fragmenty wydawnictw czy książek trzeba mi zeskanować. A napływające od współpracowników i zaprzyjaźnionych chodziarzy materiały i zdjęcia związane z historią chodu, i tak archiwizuję w komputerze. Otrzymuję po kilkanaście maili dziennie, obrobienie tego samo w sobie jest wielką robotą. Zdarza się, że w ciągu dnia jestem w stanie napisać tylko kilkanaście zdań. Moje niesprawne ciało wciąż stawia przede mną jakieś wyzwania. Problemy stara się zawsze rozwiązywać Irena.

Jak się porozumiewacie, skoro nie mówisz?

Żona potrafi mnie „czytać”. Przeważnie wystarczy jej moja mimika, znak przekazany oczami, lekki ruch dłoni. Albo wylicza części ciała czy problemy, którymi trzeba się zająć, a ja w odpowiednim momencie daję znak. Ale nie zawsze jest tak łatwo. Kiedyś przez godzinę nie umiałem jej „wytłumaczyć”, że przykleił mi się jakiś włosek z lewej strony nosa, tej niewidocznej, od ściany. I że bardzo mnie to drażni. W końcu zamontowała laptop (a to przecież cała procedura!), żebym parę słów napisał. Gdy sprawa jest poważniejsza, również do żony, nie tylko do kolegów z drugiego końca Polski, pisuję maile. Czasami jest to mail miłosny, w stylu: „Tak wiele chciałbym Ci powiedzieć, ale jestem sparaliżowanym niemową. Wystukuję więc na mojej wirtualnej klawiaturze, że jesteś dla mnie najważniejsza na świecie i kocham Cię”. Ale bywają też maile techniczne, jak choćby ten w sprawie odpowiedniego (to się zmienia) ułożenia rąk przy laptopie. Ostatnio, gdy nie mogłem pracować nad książką, alarmowałem: „50 proc. sukcesu to ustawienie prawego łokcia, stabilnie na środku poduszki, na odpowiedniej, ustalonej ze mną wysokości. Jak łokieć jest ustawiony za wysoko, to jakbym miał skrępowaną rękę, nie mogę ustawić kursora gdzie chcę, tzn. mam go wyłącznie gdzieś na środku monitora, nie mogę nim sięgnąć ani do góry, ani na lewo, ani na prawo. A jak jest za nisko to nie mam siły, żeby podnieść dłoń i poruszać myszką. Bardzo ważne: przy ustawianiu prawego łokcia proszę go lekko „popchnąć” do góry, aby dłoń z myszką nie była na samym dole stolika. Bo ja nie mam siły ciągle pchać jej do góry. I proszę dokładnie układać moją prawą dłoń na myszce. A lewą - na skraju klawiatury, dla zachowania równowagi ciała”. Tych życzeń jest cała litania, nie sposób wszystkich przytaczać. Bo czy ktoś sprawny wie, jak niepełnosprawnemu przy komputerze zakładać okulary, żeby widział? Albo jak myć zęby?

Skąd zainteresowanie chodem sportowym? Uprawiałeś kiedyś tę dyscyplinę?

Tak, przez sześć lat. Chodziarzem zostałem przypadkowo, za sprawą kolegi ze szkoły średniej. Andrzej był zapalonym tenisistą, marzył o występach na kortach Wimbledonu, ale jego sportowa kariera potoczyła się zupełnie inaczej. Jego ojciec, major Wojska Polskiego, miał w pracy znajomego - Andrzeja Czaplińskiego, mistrza i rekordzistę Polski w chodzie sportowym. I to on chciał za wszelką cenę wyszkolić sprawnego chłopaka na dobrego chodziarza. Po wielu rozmowach Andrzej (byliśmy w drugiej klasie Technikum Mechaniczno - Elektrycznego w Gdańsku) zgodził się na kilka treningów marszem, ale w obawie przed nudą poprosił, bym mu towarzyszył. Tak oto 5 kwietnia 1970 roku odbyłem pierwszy trening z udziałem zawodników kadry narodowej. Startowałem w chodzie do końca sezonu 1975. Nie osiągnąłem wielkich sukcesów, ale dwukrotnie byłem czwarty na mistrzostwach Polski juniorów. Podczas kariery sportowej pokonałem czołowych polskich chodziarzy, m.in. olimpijczyków Jana Ornocha, Bogusława Dudę i Bohdana Bułakowskiego. Później wiele lat działałem społecznie w Polskim Związku Lekkiej Atletyki, a statystyką chodu sportowego zajmuję się od 42 lat, od 1977 r. Rok wcześniej zacząłem współpracę z „Przeglądem Sportowym”.

Przez długi czas uchodziłeś wśród dziennikarzy za najlepszego w Polsce specjalistę od chodu sportowego.
Ostatnio zdarzyła się zabawna historia: Siedzę przy laptopie, opracowując kolejne rozdziały monografii i jednocześnie słucham TV (ja bardziej słucham niż oglądam). Jest włączony Eurosport, bo trwa właśnie we Francji słynny wyścig kolarski Tour de France. I nagle słyszę swoje imię i nazwisko. Tomek Jaroński, który ten wyścig relacjonuje, wspomina, że przed laty pracował w „Przeglądzie Sportowym” w jednym pokoju z ...Włodkiem Szymańskim, znanym sportowym statystykiem, propagatorem chodu sportowego, m. in. sprawozdawcą z uwielbianego we Francji chodziarskiego maratonu na trasie Paryż - Colmar (521 km), które to miasto w pobliżu z granicą szwajcarską właśnie kolarze mijali. Zatkało mnie. Ja tu sobie leżę, prawie nieruchomo, ledwo klikam myszką, a mówią o mnie w telewizji! W studiu byli bowiem jeszcze dwaj inni sprawozdawcy „starej daty”, Stasiu Brzóska i Krzysztof Wyrzykowski, którzy też mnie znali.

Dusza sportowca wciąż w tobie jest.

Pomaga przetrwać niedogodności dnia, różne zabiegi. Karmienie pegiem wprost do żołądka (kiedyś żona robiła to przy pomocy strzykawek, teraz mamy pompę żywieniową, ale picie, leki i tak podaje się po dawnemu), nieustające odsysanie śliny i wydzieliny z rurki tracheotomijnej. Przyjemność sprawiają odwiedziny znajomych. Ostatnio mamy też wizyty kandydatek na opiekunki. O tym też można książkę napisać. Ludzie boją się osób pod respiratorem, boją się odsysania, cewników, mego sparaliżowanego ciała. Jedna pani zemdlała, druga się rozpłakała, trzecia się umówiła na dyżur, ale nie przyszła i nawet telefonu nie odbierała. A przecież Irena wszystko robi sama, potrzebuje tylko czasami kogoś na popołudniowy czas, gdy wychodzi. Oczywiście ta osoba musiałaby się pewnych czynności nauczyć, tak na wszelki wypadek. Ukrainki Luba i Natasza nauczyły się wszystkiego w parę dni, ale teraz musiały wyjechać. Ja podobno nie jestem uciążliwy.

I, mimo wszystko, wciąż uśmiechnięty.

Zawsze, bez względu na wszystko znajduję czas na monografię o historii chodu, martwią mnie tylko osłabione ręce, dłonie i palce. To one powodują, że prace nad książką postępują tak wolno. Ale poświęcam jej czas każdego dnia, ile tylko mam sił. Ostatnio najbardziej absorbowały mnie prace nad wklepaniem z różnych dokumentów i moich kajetów (40 lat!) wyników imprez w chodzie rozegranych w okresie 1945 - 1968. Wyszło tego, maczkiem, ok. 120 stron. To niezbędne dla opracowania szczegółowych tabeli rocznych z tego okresu. Przez kilka osób, w tym Romana, zostałem też wprost zasypany setkami zdjęć z lat 1973 - 2015 różnej jakości, archiwizacja tego wszystkiego to wielka robota. A dwa lata temu, gdy po raz pierwszy w historii zawodów lekkoatletycznych Diamentowej Ligi rozegrany został, z udziałem dwóch Polaków, chód na 1 milę, kolega z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki zapytał mnie mailowo, czy polscy chodziarze startowali kiedykolwiek na tym bardzo nietypowym dystansie. Odpowiedziałem mu, a na drugi dzień - zaskoczony - zobaczyłem swoją pisaninę w internecie na stronie PZLA! Informację w „Aktualnościach” zatytułowano „DL Londyn. Polacy w chodzie na 1 milę”. Przyznam, że moja żona początkowo czytała tę wiadomość z pewnym zdziwieniem, ale na koniec skomentowała: Wielki Świat jeszcze o Tobie pamięta.

Czy teraz, gdy jesteś unieruchomiony, wracasz jeszcze myślami na te swoje dawne trasy? „Chodzisz“ razem z zawodnikami?

Czynnym chodziarzem byłem prawie pół wieku temu, co oznacza, że wszelkie emocje, marzenia i dramaty częściowo zatarły się w mojej pamięci. Ale niekiedy „wspinam się” na Śnieżkę, na którą wbiegałem jako siedemnastolatek, przy dwudziestostopniowym mrozie, w trampkach i w podszytych wiatrem dresach, bo takie były wtedy siermiężne czasy. Jednego z treningów na obozie omal nie przypłaciłem życiem, bo zabłądziłem w górach w śnieżnej zadymce, a koledzy zbiegli na dół i moją nieobecność spostrzegli dopiero wieczorem. Wracałem sam, po ciemku, do Jeleniej Góry, a gdy dotarłem do pokoju, to zdjąłem trampki razem ze skórą. Potem po Karkonoszach chodziłem z żoną. I tamten czas częściej wspominam. Owszem, w bezsenne noce nadal „chodzę”, po górach i po plaży. Tak jak „jem”, choć od niemal pięciu lat nie miałem w ustach normalnego jedzenia. Wiesz, jak może prześladować człowieka karmionego przez rurkę przemysłową dietą, smak śledzia w śmietanie czy kawałek zwyczajnej suchej bułki?

POLECAMY w SERWISIE DZIENNIKBALTYCKI.PL:

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki