Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Od Berlina do Seulu

Dariusz Szreter, szef magazynu Rejsy
Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Trochę się zmartwiłem informacją o kłopotach finansowych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, bo choć w ostatnich latach docierały stamtąd niepokojące wieści oraz ambarasujące listy otwarte i oświadczenia niektórych pracowników naukowych - jest to, było nie było, moja Alma Mater i pewien sentyment pozostał. Choć KUL z czasów PRL i KUL współczesny to w pewnym sensie dwie zupełnie inne uczelnie.

I to nie tylko dlatego że do starego gmachu po carskich koszarach, z kameralnym, ukwieconym dziedzińcem, kilkanaście lat temu dostawiono pionowy klocek Instytutu im. Jana Pawła II, a liczba studentów wzrosła bodaj dziesięciokrotnie. Przede wszystkim "stary" KUL to była uczelnia w kontrze do systemu, przyciągająca tych, którzy na państwowych uczelniach nie mogli, bądź nie chcieli, się zmieścić. Co często oznaczało, że kierowała nimi całkowicie pozareligijna motywacja. Pamiętam, bodaj już pierwszego dnia, na uniwersytecie w stołówce zagadnął mnie nowo poznany kolega z roku. - Wiesz, na czym polega podstawowa różnica między Bogiem a Kościołem? - spytał i widząc, że niespecjalnie palę się do podjęcia tej dyskusji, odpowiedział sam sobie: - Kościół istnieje, Bóg - nie.

Formalnie nie było obowiązku bycia wierzącym katolikiem, by zostać przyjętym, chociaż wymagano maturalnego świadectwa z religii i opinii z parafii. Ale były wyjątki - wielka nadzieja Wydziału Filozoficznego, Jasiu Hartman, został przyjęty, mimo iż nie był nawet ochrzczony. - Czy wolno nam przyjmować takich kandydatów? - dzielił się kiedyś w prywatnej rozmowie wątpliwościami mój gdyński krajan, werbista Andrzej Brok. - Przecież uniwersytet utrzymuje się z datków wiernych, którzy mogą nie życzyć sobie sponsorowania niewierzących studentów.

Zresztą świadomość społeczna, czym w istocie jest ta uczelnia, była bardzo ograniczona. Sam niejednokrotnie musiałem tłumaczyć, że fakt, iż studiuję na KUL, nie oznacza, że mam zamiar zostać księdzem. KUL otoczony był też swoistym kultem na głębokiej prowincji. - Jak już chcesz synu/córko studiować, to idź na uniwersytet katolicki - mówił niejeden pobożny rodzic. W efekcie na kulowskich korytarzach i dziedzińcu mieszały się kompletnie różne światy: wielkomiejska anarchizująca bohema, konserwatywni korporacjoniści, na ogół zaangażowani w działalność antykomunistyczną, oraz małomiasteczkowa czy wręcz wiejska młodzież z bardzo religijnych rodzin.

"Od Berlina do Seulu - filozofia tylko w KUL-u" - lubili powtarzać nasi wykładowcy, podkreślając, że tylko w Lublinie panuje swoboda nauczania i dyskusji filozoficznych, a gdzie indziej to nic, tylko marksizm. Może było to aktualne w latach 50. Trzydzieści lat później było z tym już coraz gorzej, za to na wydziałach filozoficznych co lepszych państwowych uczelni marksistowski gorset dawno rozszedł się w szwach. Pojął to Janusz Palikot, który po trzech semestrach przeniósł się na Uniwersytet Warszawski. Tymczasem na KUL zaczął rządzić dogmat neotomistyczny, a zainteresowanie innymi prądami, o ile nie sprowadzało się do ich krytyki z punktu widzenia odnowionej doktryny św. Tomasza, było niemile widziane. Opisał to wszystko jeden z moich kolegów w wydziałowej gazetce ściennej. Mimo iż miała ona tylko jeden egzemplarz nakładu, wywieszony na korkowej tablicy koło toalet - redaktor został natychmiast wezwany do prodziekana, który zasugerował mu przenosiny na uniwersytet państwowy, "jak mu się tu nie podoba".

W tym czasie czuło się już wyraźnie syndrom oblężonej twierdzy. Obsesją stało się wypatrywanie esbeckich donosicieli. Przyznaję, że sam dałem się parę razy wciągnąć w dywagacje, kto też w naszym otoczeniu jest tajnym współpracownikiem. Ale do głowy by mi nie przyszło, że może nim być nasz wykładowca historii filozofii żydowskiej, ksiądz Stanisław Wielgus.
W nowej Polsce KUL dostał państwowe dofinansowanie, jak wszystkie inne uczelnie, dzięki czemu rozrósł się niepomiernie. Kiedy kilka lat temu, po 20 latach nieobecności, odwiedziłem Lublin, zarówno samo miasto, jak i sama uczelnia cieszyły oko schludnością, o jakiej za komuny nie można było nawet marzyć. W filozoficznym "kanale", niedaleko toalet, tam, gdzie niegdyś wisiała wspomniana gazetka ścienna, trafiłem na wystawę poświęconą byłemu rektorowi uczelni i twórcy lubelskiej szkoły filozoficznej, pt. "Śp. ojciec Mieczysław Albert Krąpiec na rysunkach dzieci". Czyli bardziej Pjongjangiem niż Seulem zapachniało.

Treści, za które warto zapłacić! REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI

Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki