Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O hipokryzji, nie tylko przy żałobie

Dariusz Szreter, szef magazynu
Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Jeżeli nawet w głowie któregoś z przywódców Platformy Obywatelskiej zrodziła się chora myśl, że śmierć Tadeusza Mazowieckiego przykryje aferę dolnośląską - nic z tego. Przeciwnie - fala wspomnień o pierwszym niekomunistycznym premierze po 1945 roku przypomniała o ówczesnych standardach uprawiania polityki: w duchu odpowiedzialności, poszukiwania dobra wspólnego, a także, kiedy trzeba, poświęcenia.

Tym bardziej trudno nie porównywać tamtych czasów i tamtego myślenia o polityce do jej współczesnej mizerii, gdzie partyjni aparatczycy, jedni przez drugich, wyrywają sobie postaw sukna, jaki stanowi w ich pojęciu może już nie cała Rzeczpospolita, ale w każdym razie spółki Skarbu Państwa. Miał więc pan premier Tusk podwójny powód, by w tych dniach za bardzo nie rzucać się ludziom w oczy. Bo i ze smrodku wokół miedzi wytłumaczyć się trudno, i z tego, co zrobił ze spuścizną po Mazowieckim, którego przecież u początków Unii Wolności miał za swego mentora.

Jednak tym, którzy są skłonni za bardzo idealizować 15 miesięcy (tak, tak, tylko tyle tego było) rządów Mazowieckiego i psioczyć na ogólny upadek klasy politycznej, warto przypomnieć, że sami tego chcieliśmy. Tadeusz Mazowiecki przegrał pierwsze w pełni demokratyczne wybory w Polsce nie tylko z Wałęsą, z którym przecież wygrać nie mógł, ale też z tandetnym hochsztaplerem z Peru, człowiekiem bez dokonań, z niejasną przeszłością, "czarną teczką" i ekspresją sugerującą zaburzenia osobowości (wypisz, wymaluj, jak niektórzy eksperci z zespołu Macierewicza). Bystry obserwator już wtedy mógł wywnioskować, jakich mężów stanu Polacy potrzebują.

O ile wycofanie premiera w obliczu śmierci Mazowieckiego można jeszcze jakoś zinterpretować na jego korzyść (wstyd mu - znaczy, ma jeszcze poczucie wstydu), tak milczenia w sprawie płacenia stanowiskami w KGHM za polityczne poparcie już nie. Niechby tam sobie płacili za głosy w wewnątrzpartyjnych wyborach, pies ich trącał, ale nie majątkiem narodowym. Ujawnienie takich praktyk to poważna wpadka rządzących, a premier nic: nie demonstruje świętego oburzenia, nie próbuje mydlić oczu, nie zapowiada rozliczeń, przykładnego ukarania winnych... O co tu chodzi? Dlaczego nie stosuje się typowych PR-owskich metod ratowania się w sytuacjach kryzysowych?

Mam taką swoją teorię, że wodzowski styl zarządzania Platformą, owo wycinanie przez Donalda Tuska kolejnych "braci" i "sióstr", ma swoje źródło w porażce wyborczej z 2005 roku. Wtedy Tusk zrozumiał, że sposób, w jaki Jarosław Kaczyński zarządza swoją partią, jest dużo bardziej efektywny. Czyżby teraz premier kopiował inną strategię prezesa PiS, który rozmawia tylko z dziennikarzami sprzyjających sobie mediów, co pozwala mu unikać kłopotliwych pytań i tłumaczenia się z rzeczy, z których tłumaczyć się nie ma ochoty?
Jakie inne miałby powody, żeby nie zachowywać pozorów? Znana maksyma księcia la Rochefoucaulda na temat hipokryzji definiuje ją jako "hołd, jaki występek składa cnocie". Czyżbyśmy doszli już do punktu, w którym peowscy spece od marketingu uznali, że nie warto adorować poczucia cnoty u wyborców? To ryzykowny pomysł, zwłaszcza gdy się pamięta inny cytat, tym razem amerykańskiego pisarza Thomasa Ligottiego: "Można powiedzieć, że nic by się nie utrzymało na tym świecie bez rusztowania hipokryzji i kłamstw. To są rzeczy, z których zrobiona jest nasza cywilizacja".

PS Pamiętam, że kiedy 22 lipca 2007 roku we francuskim Vizille runął z mostu autokar z polskimi pielgrzymami i 26 osób poniosło śmierć, prezydent Kaczyński ogłosił trzy dni żałoby narodowej. W Gdańsku trzeba było z tego powodu przekładać zaplanowany od dawna koncert Roda Stewarta w ramach "przestrzeni wolności". Kosztowało to sporo wysiłku organizacyjnego i dodatkowe pieniądze dla artysty. W Warszawie koncertu The Rolling Stones jakoś nie odwołano - wykpiono się dedykacją jednej z piosenek ofiarom. Cała ta sytuacja wywołała falę dyskusji nad sensownością instytucji żałoby narodowej. Trzy lata potem był Smoleńsk i osiem dni żałoby. Takim dniem podobno była też ostatnia niedziela. Piszę "podobno", bo trójmiejski festiwal Jazz Jantar toczył się jak gdyby nigdy nic, podobnie jak rozgrywki ligowych kopaczy. A na to, co zaszło na stadionie Lechii, spuśćmy wstydliwie kurtynę milczenia.

Treści, za które warto zapłacić! REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI

Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki