Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Nie mam potrzeby składania siebie na ołtarzu sztuki"- Rozmowa z Anią Rusowicz [ZDJĘCIA]

Dariusz Szreter
Ania Rusowicz, córka dwóch znakomitych muzyków: Ady Rusowicz i Wojciecha Kordy tworzy teraz własną muzykę. O jej drugiej płycie, o poglądzie na świat i ludzi i tęsknocie za mamą opowiada w rozmowie z Dariuszem Szreterem.

Pani płyta nosi tytuł... No właśnie, jak to wymawiać "Genesis" czy z angielska przez "dż"?
Dopuszczam obie formy. Jeśli komuś wersja anglosaska bardziej pasuje - proszę bardzo. Chociaż mnie chodziło o łacinę.
Ale "Genesis" to przecież Księga Rodzaju, czyli sam początek, stworzenie świata, a mówimy o drugiej płycie.
Płytę debiutancką potraktowałam z jednej strony jako hołd dla mojej mamy, z drugiej - to był dobry pomysł na przypomnienie o bigbicie, i w ogóle pomysł na debiut, pokazanie się. Tą płytą upiekłam wiele pieczeni przy jednym ogniu. Przy drugiej - mogłam już działać tak, jak chcę. "Genesis" tak naprawdę to powrót do totalnej pierwotności.


Jak to rozumieć?

Na pierwszej płycie odniosłam się do mojej matki rodzicielki, na drugiej do matki wszechrzeczy. Ale jest to też powrót do siebie, bo przez matkę naturę poznajemy jej potomstwo. Poznajemy siebie. Tak, według mnie, wygląda porządek tego świata. Chciałam tę płytę zrobić w zgodzie z samą sobą i w zgodzie z naturą. Odczuwam bardzo silną potrzebę obcowania z czymś, co jest pod tą powierzchnią, po której ślizgamy się w dzisiejszych czasach. Uznałam, że to będzie dobra kontynuacja pierwszej płyty.

I muzycznie przeniosła się Pani znad Wisły na zachodnie wybrzeże USA, pozostając w tej samej epoce.

Inspirować się można wszystkim, także obrazem, sztuką, nie tylko samą muzyką. Staram się czerpać z różnych nurtów, z różnych dziedzin. Nie jest tak, że ograniczam się tylko do lat 60. i 70. W sumie chyba nawet więcej słucham nowoczesnej muzyki.

Ale na koncercie w sopockim SPATiF kilka miesięcy temu mówiła Pani o sobie i swoim zespole, że jesteście hipisami. Co to znaczy, być hipisem w 2014 roku?
Ja to określenie rozumiem po swojemu. Wprost do tamtego ruchu nie mogę się odwołać, bo wtedy jeszcze nie było mnie nawet na świecie. To raczej sprawa moich pragnień i wyobrażeń - żeby nie być na powierzchni rzeczy, żeby nie zadowalać się nią, dążyć do czegoś głębszego. Trochę już żyję na tym świecie, ponad 30 lat, i zauważyłam wiele zmian w ludziach, muzyce, mediach. W życie ludzi wkrada się straszny materializm, konsumpcjonizm, gadżetyzm. Staram się temu nie ulegać i w sztuce, i w życiu. Unikać trendów, rzeczy znanych marek, z wielkim logo. Sztuka także powinna być wolna, z dużą dozą bezinteresowności. Jeśli robimy muzykę, nie można jej robić tylko dla pieniędzy. To jest dla mnie ta hipiserka.
Przed 45 laty ruch hipisowski niósł nadzieję na nadejście Ery Wodnika. Skąd mają czerpać nadzieję dzisiejsi hipisi?
Muszę przyznać, że są rzeczy, które budzą mój lęk. Na koncertach zauważam w ludziach coraz mniej spontaniczności. W ogóle mniej jest zachowań "ku człowiekowi". Ostatnio koleżanka opowiadała, że złapała gumę i czekała godzinę, aż ktoś się zatrzyma i pomoże. Kiedyś, nawet za czasów komuny, tak nie było, ludzie byli bardziej pomocni, bardziej zwróceni ku sobie. Można mieć pieniądze, ale to nie prowadzi do niczego konstruktywnego, a ludzie ślepo upatrują w tym jakiegoś celu. Skąd nadzieja? Wszystko się kiedyś kończy. Jak ludzie zatrują wszystkie rzeki, wykarczują każdy las, to zrozumieją, że nie można jeść pieniędzy, że to do niczego nie prowadzi.

Chciwość i walka o bogactwo istniały od zarania ludzkości.

Nie, ja myślę, że istniały kiedyś cywilizacje, które były mentalnie na dużo wyższym poziomie niż my teraz. Nam się wydaje, że jesteśmy meganowocześni.

To jaką cywilizację wybrałaby Pani dla siebie, gdyby mogła?

Zatopioną Atlantydę. (śmiech)

Jak ten brak spontaniczności widowni, o którym Pani mówiła, odbija się na artystach?
Ja akurat nie narzekam, mam kontakt z ludźmi bardzo ciekawymi, którzy słuchają mojej muzyki, i z tego bardzo się cieszę. Idol jest dla swoich fanów takim lustrem potrzeb i ich wielowymiarowym głosem. Dlatego myślę, że mój odbiorca jest trochę podobny do mnie. Natomiast kiedy obserwuję, co się dzieje na koncertach na wolnym powietrzu, na które może przyjść każdy, to mam poczucie, że jest tam duża doza przypadkowości. Myślę, że media też dużo tu nabroiły. Ostatnio moja koleżanka została zwolniona z dużego portalu, bo stwierdzono, że poczytność działu muzyka jest tak mała, że wolą zastąpić to plotami na temat gwiazd. W efekcie jak ludzie przychodzą na koncert, to często mają takie przeświadczenie, że artysta ma ich "zabawiać": Pokaż cycki albo inaczej spraw, żebym się poczuł lepiej! Ludziom wszystko się myli. Dziś jest taki trend, że każdy chce zostać gwiazdą. Jest w tym jakaś czczość, próżniactwo. Natomiast zupełnie nie ma spotkania, które mogłoby być wartościowe. I chyba nad tym najbardziej boleję, nad tymi mieliznami.

A jak daleko Pani, współczesna hipiska, byłaby w stanie pójść w kierunku takiego spotkania, otwarcia, oddania siebie dla sztuki? Jim Morrison, Janis Joplin czy nawet młodszy od nich o dwie dekady Kurt Cobain, którego piosenkę włączyła Pani do swojego repertuaru, zatracali się całkowicie w tym, co robili.
Pyta pan o samobójstwo?

Nie. Joplin i Morrison to były raczej wypadki przy pracy, skutek artystycznej jazdy bez trzymanki, przeniesienia twórczości na życie.

Nie mam takich myśli. Im jestem starsza, tym bardziej moje myśli są piękniejsze i mniej destrukcyjne. Nie mam potrzeby składania siebie na ołtarzu dla ludzi, bo nie sądzę, żeby oni to docenili. Robienie muzyki i dawanie koncertów to jest zawód jak każdy inny. Robię to najlepiej, jak potrafię. Nie można się dać zwariować. Nie ma powodu, dla jakiego artyści mają się poświęcać dla narodu. Mam wrażenie, że takim zdrowym podejściem można zrobić dużo więcej. Ludzie poszukują drogowskazów, szczególnie że żyjemy w świecie, w którym podważane są autorytety rodziców, Kościoła, profesorów. Nie ma stałych wartości, do których można się odnosić. A ludzie przecież tego potrzebują. Życie w skrajności prowadzi do obłędu.

Pierwszą płytę dedykowała Pani mamie, a czy ta druga by się jej podobała?

Na pewno. Mama bardzo mnie kochała i mimo że miałam siedem lat, kiedy odeszła, ja tę miłość gdzieś tam w sobie czuję, komórkowo wręcz. I wiem, że we wszystkim, co robię, miałabym jej bezwarunkowe wsparcie.

Walczyła Pani o przywrócenia pamięci o Adzie Rusowicz. Myśli Pani, że jej kariera mogłaby się inaczej potoczyć?

Uważam, że mama wykorzystała swój czas tak, jak chciała. W 1968 roku była najpopularniejszą polską wokalistką. Jeździła po świecie, była na kilkumiesięcznej trasie w Japonii, zwiedziła kawał świata. Była dziewczyną Czesława Niemena, potem żoną mojego ojca. Zdobyła uznanie wielu znanych osobistości na świecie. Nagrała piękne piosenki. A potem poświęciła się domowi, dzieciom, bo uznała, że tak będzie słusznie. Nie można wiecznie poświęcać się pracy. Ja też jestem zdania, że nie o to chodzi. Nie wiem, dlaczego są takie oczekiwania wobec artystów. Musi w tym być jakaś doza normalności.

Zapomnienie też jest elementem normalności?

Tak naprawdę o pamięć dbają ci, którzy zostali. To jest w ich gestii. Odczułam to najpierw jako bardzo dużą niesprawiedliwość. Zastanawiałam się, jak to jest. Dlaczego są festiwale różnych artystów? Dlaczego to oni są na piedestale, a mama nie? Powoli zaczęło do mnie docierać, jako do dojrzewającej dziewczyny, co w ogóle zrobiła moja mama na scenie muzycznej, że to naprawdę był wielki człowiek i dlaczego o tym się nie mówi. Ale tak było z wieloma artystkami, na przykład z Anną German. Dopiero teraz ktoś zadbał, by to przypomnieć, tak jak wcześniej mąż zadbał o Annę Jantar, córka - o Agnieszkę Osiecką, rodzina - o Czesława Niemena. A tu nikt się tym nie zajmował. Odeszło - nie ma. Poczułam wręcz obowiązek córczany, żeby to zmienić. Myślę, że każda osoba na moim miejscu by to zrobiła.

Odcina się Pani od show-biznesu, a jednocześnie nie może Pani przecież funkcjonować w całkowitym od niego oderwaniu.

Cały czas wierzę w ścieżkę, która pozawala na normalne życie i funkcjonowanie. Nie mówię tu o jakichś luksusach. Małą łyżką też się można najeść. Nie chciałabym zmieniać zawodu, bo bardzo to kocham i naprawdę mam jeszcze sporo do powiedzenia muzycznie. Nie może być tak, że show-biznes dopuszczać będzie tylko tych, którzy grają komercję, którzy oferują ludziom tylko tanie hity. Wierzę w ludzką świadomość i inteligencję, w to, że ludzie potrzebują czegoś głębszego. Może i nie będzie to duża grupa odbiorców, ale to będą właśnie ci właściwi.

Nie dała się Pani zaszufladkować po pierwszej płycie, to też sukces.
Polacy kochają konteksty i jak się wyświetla napis "związki rodzinne", to muzyka schodzi na drugi plan. Ale kto wie, może to sprawiło, że zaistniałam na szerszym forum, że jestem zapraszana na największe imprezy? Gdybym poszła tak totalnie niszowo, to musiałabym się żegnać z show-biznesem.

Mówi się, że po udanym debiucie krytycznym momentem jest druga płyta. Pani się udała. Ale są też głosy, że prawdziwe wyzwanie to płyta trzecia.
A są i tacy, którzy mówią, że czwarta... (śmiech).

Pomówmy najpierw o trzeciej.

Teraz dostałam propozycję, żeby napisać muzykę do filmu. Będzie to bardzo wyjątkowa muzyka, ale nie będę więcej o niej opowiadała, bo to dopiero kiełkuje w mojej głowie. Na pewno będzie to coś nietuzinkowego. A jeżeli chodzi o trzecią płytę, mam pomysł i zrobiłam już pierwsze nagrania, ale na razie tylko domowe, z gitarą.

W jakim kierunku to idzie?
Po pierwszej płycie wszyscy mówili: co ona teraz zrobi? Znowu nagra piosenki mamy? Albo: a co zrobi, jak nie będzie bigbitu? A kiedy wyskoczyłam z tą płytą psychodeliczną, wiele osób mówiło, że z jednej strony są zaskoczeni, a z drugiej - to jest tak logiczne i spójne, że odebrali to jako logiczną kontynuację. Więc myślę, że z tą następną płytą będzie podobnie - z jednej strony zaskoczenie, a z drugiej takie "wow!".

No to kiedy ją usłyszymy?
Nie mam parcia, żeby wydawać płyty co i rusz tylko po to, by o sobie przypominać. To jest jednak ciężka praca i nie chciałabym wypuszczać gniotów, bo jaki to ma sens? Niech ludzie trochę poczekają, może to nabierze jakiejś mocy? Co nagle, to po diable, jak mawiają niektórzy.

Anna Rusowicz jest córką Ady Rusowicz i Wojciecha Kordy, pary wokalistów zespołu Niebiesko-Czarni. Kiedy miała siedem lat, jej mama zginęła w wypadku samochodowym. Ojciec zajął się wychowaniem jej starszego brata, a do niej zrzekł się praw rodzicielskich. Studiowała farmację i psychologię, ale ostatecznie wybrała muzykę. Debiutowała z zespołem Dezire. Wydała dwie solowe płyty: "Mój big-bit" (częściowo z piosenkami z repertuaru matki) oraz "Genesis".
W najbliższą niedzielę o godz. 21 wystąpi na Targu Węglowym w Gdańsku.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki