Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie ma przypadku, panie Władku - historia Władysława Ornowskiego

Irena Łaszyn
Władysław Ornowski
Władysław Ornowski G.Mehring
Wpadł na niego ćwierć wieku później. Na tego gościa, który wiózł go do lasu i machał bronią. Co wyznał były esbek, jak się burzył port gdański i dlaczego pan Władek, czyli Władysław Ornowski, nie wyjechał do Iraku, pisze Irena Łaszyn

Siedzieli w czwórkę, już wstawieni. Przyglądali się mu kątem oka. Nagle jeden wstał, ruszył w jego stronę.

- Dzień dobry, panie Władku! - odezwał się grzecznie.
- Dzień dobry - odpowiedział Władysław Ornowski.
Naiwnie pomyślał, że pewnie facet chce coś podarować. Ot, zobaczył samochód z nazwą fundacji, postanowił wesprzeć biednych. Takie rzeczy się zdarzają. Bus zajeżdża na stację benzynową, a właściciel innego wozu oświadcza: Czytałem o panu, panie Władku. Szacun wielki! Może w czymś pomóc?

Ten mu kogoś przypominał, ale nie potrafił skojarzyć. Fundację Pomocy Społecznej na rzecz Dzieci "Pan Władek" założył w 1995 roku, od tego czasu przemierzył tysiące kilometrów, spotkał tysiące ludzi.

- Dumał nie dumał, myslitielom nie budiesz - podsumował mężczyzna z cudzoziemska i machnął ręką. - Jechaliśmy kiedyś dużym fiatem. Nadal nic? Podpowiem: Stan wojenny, rano…
To było jak uderzenie obuchem w głowę. Przed oczami przewinęły się klatki filmu.

Jest początek 1982 roku. Spieszy się do pracy w porcie gdańskim, wychodzi na podwórko, mija jakiegoś faceta i widzi, że między blokiem a skarpą stoi fiat z otwartymi drzwiami. Blokuje przejście. "Do środka!" - komenderuje mężczyzna, wpycha go do auta, zajmuje miejsce obok. Z tyłu jest ich dwóch, jeden z prawej, drugi z lewej. Z przodu - czarniawy kierowca, miejsce obok puste.
Kierowca częstuje kompanów alkoholem. Ten z prawej zionie gorzałą tak mocno, że trzeba odwracać głowę. Pan Władek próbuje się odsuwać, ale tamten napiera. Chwyta flaszkę, którą podaje mu kolega, pociąga duży łyk.

- To co, do lasu i w czapę? - dopytuje ten zza kierownicy.
- Do lasu zawsze się zdąży, na razie na bazę - odpowiada ten z prawej.
- Co się zdąży? - ten z lewej coraz bardziej się wkurza. - Łopata jest, do lasu i w czapę.
Pan Władek czuje, jak oblewa go zimny pot. Jadą ulicą Słowackiego, skręcają w stronę Matemblewa. Dookoła biało, pod drzewami warstwa śniegu. Skrzy się w świetle reflektorów.

***

Jest rok 2007. Pan Władek stoi w barze na stacji benzynowej, patrzy na mężczyznę, który powołuje się na dawną znajomość. I już wie: To ten z samochodu. Ten z prawej. Śmierdzi jak wtedy, 25 lat temu. Jakby od tamtej pory jeszcze nie wytrzeźwiał.
- Widzę, że sobie przypomniałeś - uśmiecha się dawny współpasażer. - Mogę na ty?
- Nie!

Patrzy na niego i nadal widzi ten las. Widzi, jak na rękach zaciskają się kajdanki. Jak samochód staje, jak wysiadają. Zaczynają iść między drzewa. W ten skrzący się śnieg.
Wie, że sam sobie napytał biedy. Poprzedniego dnia było w porcie gdańskim zebranie aktywu partyjnego. Na krzesłach zasiedli zaufani działacze, wśród nich członkowie Komitetu Centralnego PZPR. I nagle wtargnął na salę Władek Ornowski, operator dźwigu, bezpartyjny. W ręku trzymał "Głos Wybrzeża" i domagał się odpowiedzi na pytanie, jakim prawem organ prasowy PZPR opublikował list gończy za Stasiem Jaroszem, ówczesnym przewodniczącym KZ Solidarności w porcie i przewodniczącym Krajowej Komisji Koordynacyjnej "S" Branży Portów Morskich. Wykrzykiwał, że to skandal i granda, bo po co te represje i stan wojenny, po co brat szczuje przeciwko bratu.
Inżynier B. i towarzysz P. zapewnili, że partia mu tego nie zapomni.
Zaczynają więc iść w ten las, gdy w samochodzie odzywa się radiotelefon.
- Tu 001 do 421 - słyszy pan Władek.
- Tu 421 - odpowiada czarniawy kierowca.
- Z obiektem do portu - pada komenda. - Trzeci rejon, biuro inżyniera B.
- Już jest po sprawie - oświadcza kierowca.
- Jeżeli tak, to już po was - brzmi odpowiedź.

Słychać metaliczny brzdęk. Czarniawy chowa pistolet do kabury pod pachą. Wsiadają do fiata, jadą, współpasażerowie opróżniają po drodze kolejną butelkę. Pan Władek czuje na plecach strużki potu.
A teraz stoi w tym barze, patrzy na pijanego esbeka i nie może uwierzyć, że znowu się spotkali.
- Miało być do piachu - przypomina.

- E tam, zaraz do piachu - śmieje się tamten. - To zawsze była gra.
Mówi, że jest na zasłużonej emeryturze, przepracował 17 lat. Dla kraju, oczywiście. A pan Władek to się powinien zastanowić. Nad sobą i nad tą swoją wojenką. Nad mechanizmami, które kręcą światem. Był w IPN? Był. Dostał status pokrzywdzonego? Dostał. Czytał akta? Czytał. I co - jest jakaś wzmianka o tej wycieczce do lasu? Nie ma. A widzisz, stary: To są te mechanizmy. Przecież w tej instytucji nawet srać się nie chodziło bez meldowania.

Pan Władek stoi i patrzy. Patrzy i nie rozumie. Widocznie jest za głupi.
A potem wraca do domu i zaczyna pisać. Wspomina godzinę po godzinie, minutę po minucie. Analizuje tamte spotkania i tamte rozmowy. Pisze, żeby zrozumieć. Żeby inni zrozumieli. Może kiedyś wyda książkę.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

***

Tamten poranek. Wiozą go z lasu do portu. Wchodzą do gabinetu inżyniera B. Oprócz inżyniera i dwóch "znajomych" z samochodu jest w nim porucznik P.
- Z Ornowskim do pokoju POP - rzuca rozkaz.

Przechodzą obok. Czarniawy kierowca zostaje, drugi gdzieś sobie idzie.
- Po co się w to pchasz? - pyta znienacka esbek. - Ulotki, gazetki, zbiórki pieniędzy, pomoc dla represjonowanych? My wszystko wiemy. Ja bym się z tobą nie cackał. Nóżki do beczułki, betonik i do kanału. Tamci chcą jednak inaczej.

Pan Władek czuje, że znowu robi się mu gorąco. Ale za oknem słychać jakiś rumor, jakieś głosy. Ktoś krzyczy: - Władek! Właaadek!

- Na co czekasz, wyjrzyj - mówi czarniawy.
Podchodzi, widzi pracowników III Rejonu. Słyszy okrzyki radości i oklaski.
- Precz z komuną, precz z komuną! - skandują koledzy.
Ktoś pyta, czy potrzebuje pomocy. Odpowiada, że chyba nie. Czarniawy każe wracać.
- Siadaj na dupę - uściśla.

Wraca drugi esbek i znowu pyta o to samo. O tę jego wojenkę. Konspirę. Sierpień 1980. Komitet strajkowy, którego został członkiem. Członkiem bez prawa głosu.
- Wiedzieliśmy, że trzeba cię trzymać na odległość - mówi. - W życiu nie ma przypadków.
I proponuje… awans.

- Zostaniesz brygadzistą albo kierownikiem, damy skierowanie na studia albo załatwimy jakiś kontrakt - kusi. - Pod warunkiem, że z tym wszystkim skończysz, zaczniesz z nami współpracować. To szansa na lepsze życie.

- Nie wierzę w ani jedno pańskie słowo - oświadcza butnie pan Władek.
- Gówno mnie to obchodzi - krzyczy tamten.
Ale wchodzi czarniawy, wywołuje kolegę. Obaj znikają. Pan Władek słyszy pisk opon, widzi przez okno oddalającego się fiata.
- Ale miał pan szczęście - mówi sekretarka kierownika rejonu. Każe mu iść do pracy.

***

Przed budynkiem kłębi się tłum przyjaciół. Koledzy poklepują go po ramieniu.
A pan Bolek, majster, zabiera go traktorem na nabrzeże Westerplatte. Po drodze zaczyna biadolić: - Coś ty najlepszego narobił? Nie musiałeś iść na to zebranie. Nie musiałeś tak z grubej rury. Oni ci tego nie wybaczą. Już wczoraj pytano mnie o opinię na twój temat. Powiedziałem, że zostałeś sam i jesteś mi potrzebny, bo brakuje dźwigowych.

Pan Władek przebiera się w ciuchy robocze i podjeżdża na plac, gdzie kolejka samochodów z papierówką czeka na rozładunek. Sprawdza dźwig i zanurza chwytak w pierwszym unosie drewna.
- Między sztaplami zauważyłem Jasia, sekretarza POP - wspomina na kartach ewentualnej książki. - Dawał mi znaki, aby się do niego zbliżyć. Nie bardzo było jak, bo współpracował ze mną robotnik, którego od dawna podejrzewałem, że był donosicielem. Dlatego specjalnie dwa razy nie domknąłem szczęki chwytaka, aż poleciały okrąglaki. Wysiadłem, oznajmiłem czekającym na rozładunek kierowcom, że jest awaria i trzeba czekać na mechanika.

Towarzysz Jan wydaje się mocno zdenerwowany.
- Władek, gdyby co, to ja nic nie wiem - mówi mętnie. - Ale muszę cię ostrzec. Jeszcze wczoraj wieczorem chcieli cię internować. Dziś jednak stwierdzili, że gdyby cię zamknęli, to nikt nie odważyłby się na udział w jakimkolwiek zebraniu. A partia jest otwarta na krytykę, partia krytyki się nie boi. Tylko na inżyniera uważaj, on chce się ciebie pozbyć.

Pan Władek wraca do dźwigu, zapewnia mechanika, że już wszystko w porządku. Zaczyna rozładunek. Przed piętnastą zostaje mu już tylko kilka samochodów, ale ma dość. Wysiada, żegna się. I wtedy podchodzi Jan Krzysztof Bielecki, kierowca ciężarówki z przyczepą.
- Władek, zrób jeszcze mnie - prosi. - Bardzo mi na tym zależy. Zabiorę cię do domu. Wiem, że cię zwinęli, może się przydam.

Tak to pan Władek zapisuje, ale wątku nie rozwija.
- Jan Krzysztof Bielecki? Tak jak ten premier? - dopytuję.
- W stanie wojennym przyszły premier woził drewno w porcie. Nie wiedziała pani? Pracowaliśmy razem, byliśmy po imieniu.
- Nadal jesteście?

- Skąd! Przecież on już nie wozi drewna. Teraz jest przewodniczącym Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów. A ja nadal jestem kierowcą. Wożę dary dla biednych i dzieci z ubogich rodzin na kolonie. Prezesem to ja jestem na papierze. Na co dzień przerzucam tony żywności, dźwigam, organizuję, załatwiam, sprzątam, gotuję. Dwa dni temu wróciłem z czterdziestką dzieci z Murzasichla i wieczorem pojechałem w Tatry z kolejnym turnusem. Od czasu, jak przeszedłem na emeryturę, nie mam dnia wolnego. Pani wie, ile jest w Polsce biednych osób?

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

***

Miał 15 lat, gdy przyjechał do Gdańska i poszedł do pracy w porcie. Zawodówka, technikum, próba awansu. Zaczął pełnić obowiązki brygadzisty zmianowego. Awansujesz, powiedzieli, jeśli się zapiszesz do PZPR. Odmówił, więc następnego dnia już był zmiennik. A on pracował jako operator sprzętu. Po cichu liczył, że wkrótce wyjedzie, do Libii albo Iraku, zacznie zarabiać petrodolary, odkuje się. Składał papiery, ale ciągle się coś przytrafiało.

- I tak nie pojedziesz - zapowiadali ci, którzy najbardziej mieszali.
- Zapomnij - radzili życzliwi. - Za dużo masz za pazuchą.
Sierpień 1980 roku. Podziemie. Solidarność. Niepewny element. Harcerzyk. Jesienią 1985 roku wydawało się, że już ma kontrakt w kieszeni. Warszawski Dromex zaakceptował uprawnienia i kwalifikacje. Badania były w porządku.

- Jadę do Iraku! - pochwalił się sąsiadom i znajomym.
I nagle to wezwanie: "Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni wzywa Obywatela do ponownego stawienia się przed tutejszą komisją".
Jechał do Gdyni mocno podenerwowany. Nie miał czasu na podróże. Już się spakował, pożegnał z dalszą rodziną, w myślach przeliczał dolary na złotówki. A tu jakieś kolejne problemy, niepotrzebne zawracanie głowy. W kolejce tłok, za oknami - pochmurno i dżdżysto. Krople deszczu mieszały się z małymi płatkami śniegu, wiał porywisty wiatr.

Był 17 listopada.
W gabinecie, oprócz profesora, siedział jakiś smutny pan.
- Musi pan powtórzyć badania - powiedział profesor. - To poważna sprawa. Wyniki wskazują, że ma pan wirusa HIV. Nie może pan nigdzie lecieć, do żadnego Iraku. Prawdopodobnie nie przeżyje pan najbliższego roku.

Wsiadł do kolejki. Pamięta, że ktoś otworzył drzwi. Patrzył przez te drzwi na migające światła miasta. Czuł na sobie listopadowy wiatr. Nie pamięta, czy płakał.
Dopiero dziś się zastanawia, kto otworzył te drzwi w pociągu. I po co?
W domu czekała Marysia, jego żona. Musiał jej to powiedzieć.
- Pani wie, jak w połowie lat 80. traktowano ludzi z HIV? Pani wie, jaka była panika? Jak nikła była wiedza? To był wyrok. Śmierć. A ja przychodzę do domu i oświadczam: Wiesz, kochanie, chyba mam AIDS…

Byli małżeństwem od 1974 roku, kochali się, ufali sobie bezgranicznie. Ale to tamten listopad był czasem próby.

Na szczęście szybko zrozumieli, że to podpucha. Gra, jak powiedział tamten esbek. Wielkie świństwo. Gdy minął termin wyjazdu, Dromex odesłał dokumenty.
- Potem dostałem inną propozycję wyjazdu i kolejną propozycję współpracy - opowiada. - Odmówiłem, nie wyjechałem, ale przeżyłem. Dlatego jak słyszę, że ktoś się złamał, bo musiał to czy tamto, to szlag mnie trafia.
- Powtórzył pan te badania?
- Nie.
- Od 26 lat żyje pan z wyrokiem śmierci i nie chce pan tego zweryfikować?
- Właśnie. Żyję i mam się nieźle.
- Kiedy po raz pierwszy był pan za granicą?
- Paszport dostałem dopiero po Okrągłym Stole. Pojechałem z delegacją portu gdańskiego do Kaliningradu.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

***

Właśnie odebrał zaproszenie na uroczystości upamiętniające XXXI rocznicę Sierpnia i po-wstania NSZZ Solidarność.

- Nadal należę do związku - podkreśla. - Uważam, że tak trzeba, choć parę razy się sparzyłem. Najbardziej się wnerwiłem, gdy pewien znany podziemny działacz wykorzystał sytuację, zrobił dziecko dziewczynie, która go ukrywała, a potem czmychnął i zostawił ją bez środków do życia. Poszedłem do Lecha Wałęsy, ten wysłał mnie do parafii św. Brygidy. Ksiądz Henryk Jankowski stwierdził, że nie pomoże, bo dziewczyna sama sobie winna.

Drugi raz się wkurzył dwa lata temu, gdy nie wpuszczono ich z Marysią na rocznicowe uroczystości, choć mieli oficjalne zaproszenie. Zabrakło nazwiska na liście.

Sierpień 1980 był ważny, ale ważny był też sierpień 1988. Został wtedy rzecznikiem Komitetu Strajkowego w porcie. Gdy przyjechała z Warszawy świta, żeby zakład rozwiązać, wystawił stół na środek sali i zaproponował dyrektorowi oraz przewodniczącemu Komitetu Strajkowego rozmowy. Dyrektor propozycję odrzucił. I wtedy załoga opowiedziała się za strajkiem, z ok. 600 osób tylko cztery się wyłamały. Wytrwali do końca.

- Mnie potem zwolniono, za przebywanie na terenie zakładu bez zezwolenia, bo ja wówczas byłem na urlopie. Dopiero po podpisaniu porozumienia Wałęsy z gen. Kiszczakiem przywrócono mnie, podobnie jak innych, do pracy.

Z tego sierpnia jeszcze jedno zapamiętał: Jak wiózł Lecha Wałęsę motorówką z Nowego Portu do Portu Północnego, bo trzeba było strajk zakończyć. Lech Wałęsa był wówczas przewodniczącym półlegalnej Krajowej Komisji Wykonawczej "S", a wygaszenie fali strajków było warunkiem porozumienia z rządem.

Należał do komitetu wyborczego Lecha Wałęsy. Pamięta, że w 1990 roku, przed wyborami prezydenckimi, ostatni plakat naklejali z Marysią dwie minuty przed północą. Poświęcali się bez reszty, bo uważali, że tak trzeba. Dziś chyba nie umieliby już tak bezgranicznie zaufać. Za dużo tych podchodów, jadu, kłótni.

- Nie chodzi o dobro kraju, chodzi o dutki, jak mawiają górale.
- Pójdzie pan na te obchody?
- Pójdę. Bo ja jestem w Solidarności z wyboru, a nie z przypadku. Nadal mam tę samą legitymację, jeszcze z podziemia.

- A medal Solidarności pan dostał?
- Nie, ale dostałem Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. I Order Kawalera Uśmiechu. Od dzieci.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Nie ma przypadku, panie Władku - historia Władysława Ornowskiego - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki