Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasz spór do upadłego. Dopiero kolejne pokolenie oceni wielkość i słabość Wałęsy

Jarosław Zalesiński
W sytuacji gdy nie można jednoznacznie dowieść winy, orzeczenie sądowe jest oczywiste. Ale w dyskusjach o prawdzie faktów nie jest to już takie proste.

"Moim zdaniem zostało dowiedzione, że 29 grudnia 1970 roku Lech Wałęsa został zarejestrowany jako tajny współpracownik Bolek. Ta ocena opiera się na logicznym i spójnym ciągu przesłanek (...) trudnym do zakwestionowania przez historyka".

Powyższe zdanie nie pochodzi z książki "SB a Lech Wałęsa" Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza ani z późniejszej książki Cenckiewicza "Sprawa Lecha Wałęsy". Zdanie popełnił prof. Paweł Machcewicz, historyk, dyrektor Muzeum II Wojny Światowej, naukowiec, którego jako jednego z ostatnich można by podejrzewać o sympatie dla projektu IV RP.

Machcewicz wypowiedział je w swojej recenzji książki "SB a Lech Wałęsa". Oczywiście, Machcewicz podjął polemikę z wieloma twierdzeniami jej autorów, ale samo stwierdzenie "moim zdaniem zostało dowiedzione" brzmi jednak, przyznajmy, wymownie (choć oczywiście nie przesądza współpracy).

Sięgnijmy jeszcze do książki "Zadra. Biografia Lecha Wałęsy", napisanej przez Jana Skórzyńskiego, a wydanej przez Europejskie Centrum Solidarności, które projektu IV RP też raczej nie współbuduje. Skórzyński jest ostrożniejszy niż Machcewicz, zastrzega się, że "lepiej powstrzymać się od wydawania ostatecznych wyroków w tej sprawie".

Hipotetyzuje jednak o Wałęsie: "Pozostawiony sam sobie, pełen lęku o młodą żonę i ledwie dwumiesięcznego synka, w atmosferze brutalnego odwetu władzy na buntujących się proletariuszach mógł nie wytrzymać presji i zgodzić się na kontakty z policją". Takich hipotetycznych zdań Skórzyński wypowiada więcej.

Nie jest zatem tak, że głosy o możliwym uwikłaniu Lecha Wałęsę w pierwszej połowie lat 70. w jakąś formę kontaktów z SB pojawiają się tylko po jednej politycznej i ideologicznej stronie. W opinii historyków teza o takim uwikłaniu jest co najmniej prawdopodobna. Oczywiście, na tej tezie można potem budować teorie biegnące w różne, odległe czasem okolice, jak to pokazali już Gontarczyk i Cenckiewicz, sugerując w epilogu swojej książki, że kompletna teczka agenta "Bolka" znajduje się w Moskwie i że ma to swoje konsekwencje dla polskiej polityki. Może tak, może nie, teorie można snuć różne. Ale na poziomie twardych faktów powiedzieć da się, że "coś było na rzeczy".

Prezydent Lech Wałęsa wytacza jednak kolejne procesy swojemu największemu oponentowi, Krzysztofowi Wyszkowskiemu, który uparcie publicznie ogłasza, że "coś było na rzeczy". Co prawda, Wyszkowski mówi przy tej okazji znacznie, znacznie więcej i znacznie bardziej autorytatywnie, tak jak zresztą wielu innych dawnych opozycjonistów czy dzisiejszych publicystów.

Czytaj więcej na ten temat: Krzysztof Wyszkowski: Wałęsa wygrał i puścił mnie w skarpetkach...

W "sprawie Wałęsy" od dawna nie chodzi już przecież o same te fakty z pierwszej połowy lat 70. Orędownicy IV RP w możliwości obalenia mitu Lecha Wałęsy widzą też możliwość jeśli nie obalenia, to przynajmniej nadwątlenia III RP, która - myślą sobie - zaczęłaby się może rozsypywać jak przysłowiowy domek z kart, gdyby wyciągnąć z niego kartę mitu Wałęsy. W tym niszczycielskim wobec Lecha Wałęsy zapale potrafią się posunąć naprawdę daleko.
Całkiem niedawno sam nie wiedziałem, czy śmiać się jeszcze, czy już płakać, gdy czytałem wywody jednego z intelektualnych luminarzy IV RP, który opisywał, jak to Wałęsa, sprytny megaloman, wszystkich w latach 80. "wydutkał", i całą opozycję, i generała Jaruzelskiego. Brakowało tylko Jana Pawła II, którego w takim razie Wałęsa również musiałby "wydutkać".

Rozumiem zatem emocje prezydenta Wałęsy, z jakimi reaguje na bolkowe oskarżenia. Ale gdyby te emocje znalazły teraz ujście w puszczeniu swojego głównego oponenta Krzysztofa Wyszkowskiego w skarpetkach, na podstawie sądowych wyroków, moje współodczuwanie by się skończyło.

Formalnie wszystko byłoby w porządku. Istnieją owe sądowe rozstrzygnięcia w sprawach wytaczanych Wyszkowskiemu i istnieje także wyrok Sądu Lustracyjnego z 2000 roku, na który prezydent Wałęsa stale się powołuje (a także na przyznanie mu przez IPN statusu "pokrzywdzonego"). Ale sprawy formalne to nie wszystko.

Skąd może brać się różnica między opiniami historyków a werdyktem sędziów Sądu Lustacyjnego?

Prof. Machcewicz w swoje recenzji książki Gontarczyka i Cenckiewicza tłumaczy to całkiem przekonująco. Logika przewodu naukowego i rozprawy sądowej jest jednak trochę inna. Skoro nie znaleziono twardych dowodów współpracy, sąd musiał stwierdzić, że Lech Wałęsa złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne. Wczytajmy się jednak w uzasadnienie wyroku z 2000 roku. Mówi się, tam, że należy uznać oświadczenie lustracyjne Lecha Wałęsy za prawdziwe, ponieważ nie ma żadnych dostatecznych dowodów na jego nieprawdziwość, a ten stan rzeczy wynika z tego między innymi, że "nie istnieje jakiekolwiek (nawet w postaci kserokopii) zobowiązanie do współpracy", "nie istnieją jakiekolwiek dokumenty pierwotne", "nie istnieje teczka pracy i teczka personalna TW "Bolek" - jak to wylicza orzeczenie wyroku.

Sięgnijmy teraz do pisma ministra Zbigniewa Siemiątkowskiego, w którym poinformował on prezydenta Kwaśniewskiego o brakach, jakie odkryto w materiałach archiwalnych, po tym jak zostały one wypożyczone Lechowi Wałęsie w czasach jego prezydentury. Siemiątkowski wymienia m.in. "notatki i doniesienia agenturalne, dokumenty rejestracyjne, pokwitowania" i szereg tego rodzaju archiwalnych dokumentów. Lista ta sprawia wrażenie listy podobnej do tego zestawienia dokumentów, których brak był dla Sądu Lustracyjnego powodem orzeczenia, że nie można oświadczenia Lecha Wałęsy uznać za nieprawdziwe.

Sprawa zaginięcia owych dokumentów do dzisiaj, z racji umorzenia postępowania przez prokuraturę, nie została wyjaśniona. Powoduje ona jednak, że tak jak nie można - z braku materialnych dowodów - orzekać o niewątpliwej winie współpracy, tak i pozostało pole dla bardzo poważnie umotywowanych domniemań, że "coś było na rzeczy". W sytuacji gdy nie można jednoznacznie dowieść winy, orzeczenie sądowe jest oczywiste. Ale w dyskusjach i sporach już nie o prawdę procesową, tylko o prawdę faktów, nie jest to już takie proste.

Nie mam zamiaru orzekać, na czym polegała rola prezydenta Wałęsy w przedziwnym zaplątaniu się gdzieś owych dokumentów i mikrofilmów. Pozostawiam też ocenie Czytelników, czy teoria Wałęsy, że ktoś je zutylizował, po to by jeszcze bardziej go skompromitować, wygląda wiarygodnie. Mamy jednak ten problem, że ich brak jest z jednej strony powodem pozytywnego dla prezydenta Wałęsy rozstrzygnięcia sądu lustracyjnego, ale z drugiej strony - tylko pomnaża wątpliwości.

Formalnie zatem gdyby prezydent Wałęsą wyegzekwował od Wyszkowskiego kosztowne przeprosiny, wszystko byłoby w porządku. Ale moralnie, uważam, nie. Chyba żeby udało się w pełni, do końca, wyjaśnić, jakim cudem zostały wybrakowane akta.

Zaś co do samej "sprawy Bolka" to najpewniej dopiero kolejne pokolenie będzie potrafiło już bezstronnie ocenić i wielkość, i słabość Lecha Wałęsy. My będziemy się o to spierać do upadłego. Ale róbmy to bez komornika.

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki