Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasz cud Bożego Narodzenia - Tosia, już bez rurki w gardle, wróciła do domu. Przed nią długa rehabilitacja, ale może wreszcie oddychać!

Halina Gajda
Halina Gajda
fot. lech klimek
Antonina, Tosia, Tocha, Antosia - znowu przez ostatnie pięć tygodni odmienialiśmy to imię na wszystkie możliwe sposoby. Oczekiwanie na wiadomości z Lozanny było jak siedzenie na gwoździach. Choć nie zakładaliśmy innego scenariusza jak pozytywny, to z tyłu głowy każdego z nas czaiła się niepewność. Teraz już tej niepewności nie ma. Tosia jest z nami, w domu, w Szymbarku. Ten nasz cud Bożego Narodzenia pewnie teraz myszkuje pod choinką w poszukiwaniu prezentów albo domaga się świątecznego ciasta. Taka drobinka, ale z zadziorem.

W Szwajcarii Antosia urodziła się drugi raz. Bez rurki w gardle, bez torby podróżnej wypakowanej osprzętem do odsysania, wspomagania oddychania. Bez jednorazowych rękawiczek dla mamy i taty, bez strachu, że kawałek plastiku, który decydował o być albo nie być, może się zatkać, zepsuć, zniszczyć. I bez ciągłych pytań o to, co będzie dalej.

Wiadomości, które wzruszały

11 grudnia. Na zegarze dochodzi godzina czternasta. Znajomy dźwięk przychodzącej wiadomości. Basia Kluk: o jedenastej przyszedł lekarz i wyciągnął Tosi rurkę z gardła. Nasze pytanie: jest dobrze? Odpowiedź: na razie tak. Dwa dni później ten sam dźwięk. Pisze Basia. Zastygamy, czytamy: jak tak dobrze dalej pójdzie, to 22 grudnia wracamy do domu. Są też zdjęcia. Na nich ewidentnie dokazująca sześciolatka bez opatrunku na środku szyi. Wprawdzie widać jeszcze ślady po zabiegach, ale po dziurze w gardle nie ma praktycznie śladu. Okrzyki radości uwięzły gdzieś w krtani. Poleciały łzy i nagle wszyscy dostaliśmy kataru…
- Jeszcze to wszystko takie świeże, ale dla nas to też dzień pełen wzruszeń. Czekaliśmy na niego sześć lat – pisze mama.
W kolejnych dniach, kolejne wieści – Tosia robi daszek nad głową, co oznacza tyle, że chce do domu, do swojego pokoju, braci, znajomych kątów, podwórka. Najwyraźniej ma dość zagranicznej eskapady, która jest dla niej już zdecydowanie za długa. Ileż można w końcu dawać sobie oglądać gardło, pozwalać się podpinać pod urządzenia. Zdecydowanie dosyć tych wszystkich zabiegów! Po długim siedzeniu w szpitalnych murach dostała wreszcie zielone światło: może wyjść na godzinkę na plac zabaw. Przepustkę wykorzystuje, jak tylko może. Później kolejną, gdy w parku karmi łabędzie, przegania mewy, szaleje na placu zabaw. Jest ciepło, więc biega ile sił w nogach. I nie musi co raz wracać do mamy czy taty, by odessać rurkę.

- Ciągle jej powtarzamy, że już niedługo wracamy do domu, żeby była cierpliwa – relacjonuje mama.

Ufają lekarzom, którzy sugerują jeszcze kilka dni pobytu. Tak dla pewności. W końcu zaczynają się pakować.

Idziemy razem z wami

Akcja z Ciastem dla Tosi to był ewenement, materiał dla socjologa dla badania – jak oni zwykli mawiać – małych struktur społecznych. Tu pozwolę sobie na trochę autorskiej prywaty. Znowu będzie data – 14 października. Późno wieczór odzywa się telefon. Wyrwana ze snu, zapewniam solennie, że nie, nie spałam. Skąd. Wcale. Tak sobie tylko ziewam z nudów. Głos w słuchawce wcale nie zamierza roztkliwiać się nad nocną pobudką.

- Rozmawiałem z rodzicami Antosi. Dostali wiadomość z kliniki, że kolejny etap będzie kosztował 400 tysięcy złotych – słyszę i momentalnie staję do pionu. Słowa są jak wystrzał z armaty. Kolejne – nic lepsze: mamy na to mniej niż miesiąc. Mój komentarz sprowadza się do dwóch słów i raczej nie nadają się do cytowania.

Ranek przynosi redakcyjną burzę mózgów i ustalanie planu działania z podziałem na obowiązki. Każdy wie, każdy zna, co ma robić. Gdy drzwi Gorlickiej otworzyli Klukowie, Basia z Krzysztofem i Tosią, już nie było odwrotu – idziemy z wami po zdrowie córki. I dopniemy celu. Już wiadomo, że stawiamy na ciasto. Zaczyna się obdzwanianie kogo tylko można. Znanych i mniej znanych. Tych zza płota, ale też tych zza dziesiątej miedzy. Nikt nie odmawia, a co więcej, ludzie dzwonią, deklarują, że w swoich miejscowościach sami zorganizują akcję. Lista rozrasta się do dwudziestu placów kościelnych. Ktoś z nas przelicza, że potrzeba nam jakieś dziesięć tysięcy paczek. Szaleństwo w czystej postaci, ale co tam, jak wariować, to w dobrym towarzystwie.

Tuż przed finałem – krojenie tych wszystkich pierników, serników, jabłeczników. I znowu zaskoczenie, bo przychodzą ludzie z ulicy, pytają, co jest do roboty, gdzie trzeba iść, jechać, jak pomóc. Nikt nie obrusza się na sugestię, że trzeba uprzątnąć kartony, pozbierać opakowania, pozamiatać, pozmywać. Nawet nie znamy ich imion, ale każdy robi, co potrzeba w danym momencie. Padają zapewnienia, że jakby coś – to oni są do dyspozycji. Pora dnia nie jest istotna.

Pomoc, jak opłatek

Tosia wyjechała do Lozanny 12 listopada. Następnego dnia, wczesnym popołudniem miała stawić się w klinice. Lekarze zaordynowali endoskopię. Wynik miał przesądzić o tym, co dalej. Po badaniu wiemy już, że jest dobrze, lekarze zadowoleni. Zaczęło się powolne wprowadzanie Antosi na ścieżkę normalnego oddychania. Musi inaczej jeść, pić. Przez kilka dni żywi się serkami i lodami, bo grubsze jedzenie wypada przez dziurę w gardle. Znowu wkraczają medycy. Decydują się, trzeba usunąć migdałki, bo przeszkadzają w nocnym oddychaniu. I znowu stres, narkoza, leki, kroplówki, sonda w nosie do karmienia, ale idzie ku dobremu. Zaczynają zatykać rurkę, by zmusić organizm do innej pracy.

- Liczyłam w nocy każdą godzinę – pisała mama. - Tyle mieliśmy już nieudanych prób za sobą, że nie mogłam uwierzyć, że teraz Tocha daje radę, że oddycha – relacjonowała nam.

W końcu lekarze dali im zielone światło – możecie jechać do domu. Pakowanie, byle szybciej w drogę. Do siebie, do swoich, na wigilię. Może nie zdąży nalepić miliona uszek, upiec piernika czy tortu, odkurzyć wszystkich kątów, wyprać dywanów, wykrochmalić firanek. Machają ręką, bo to drobnostki. Basia śmieje się, że w ostateczności wproszą się do kogoś na wigilijna kolację.
- To będzie nasze najpiękniejsze w życiu Boże Narodzenie – mówią.

Każde przyniesione ciasto, każde ręce do pracy i absolutnie każda pomoc, były takimi opłatkami, którymi podzieliliśmy się z Tosią i jej rodzicami. Wszyscy mamy swój udział w cudzie Bożego Narodzenia.

WIDEO: Trzy Szybkie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Nasz cud Bożego Narodzenia - Tosia, już bez rurki w gardle, wróciła do domu. Przed nią długa rehabilitacja, ale może wreszcie oddychać! - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki