Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nas zatapia, ich niesie. Kryzys właścicieli osiedlowych sklepów [REPORTAŻ]

Małgorzata Gradkowska
Z ciucholandami trudno wygrać. W kryzysie ludzie kupują tam nawet używaną bieliznę. Sklepy z markowym towarem często zwijają interes
Z ciucholandami trudno wygrać. W kryzysie ludzie kupują tam nawet używaną bieliznę. Sklepy z markowym towarem często zwijają interes fot. Dariusz Gdesz
Dyskonty wykańczają osiedlowe spożywczaki, szmateksy - sklepy z odzieżą. Tylko monopolowe mają się nie najgorzej, byle towar nie był zbyt wyszukany. I nie droższy niż kilkanaście złotych za flaszkę. Jak wygląda kryzys gospodarczy z perspektywy właścicieli sklepów w małym miasteczku - sprawdzała Małgorzata Gradkowska.

Gdyby pana Jarka zapytać kilka lat temu, kto straci na kryzysie, to akurat siebie na pewno nie umieściłby wśród ofiar. Bo na handlowaniu jedzeniem nigdy się nie traciło, a historia uczy nawet, że na jedzeniu najbardziej się zarabiało. Człowiek jeść musi, w przeciwieństwie do noszenia koronkowej bielizny, co jest fanaberią na bogate czasy. Dlatego pan Jarek umieściłby wśród ofiar kryzysu panią Anetę z jej sklepem Princessa, a wśród zwycięzców siebie. Tymczasem kryzys kosi równo, szczególnie w takim mieście, gdzie średnia zarobków wynosi pewnie ze dwa tysiące, a pani Krystyna, emerytowana nauczycielka, prowadzi wśród sąsiadów kursy inteligentnego oszczędzania na zakupach.

Kryzys pana Jarka
Pan Jarek swój kryzys ma wyliczony konkretnie i w kilku rodzajach miary - 3 tysiące metrów kwadratowych, 8 sztuk i 4 lata. Dokładnie wygląda to tak: jeszcze cztery lata temu pan Jarek miał osiem sklepów spożywczych i wielką spożywczo- -przemysłową hurtownię w budynku po dawnych warsztatach. Na etatach zatrudniał 40 osób, a na czarno kolejnych siedem.

- I nie dlatego że nie stać mnie było na płacenie ZUS im wszystkim, ale na czarno pracowali ci, którym to z jakichś względów pasowało - mówi. - Żeby nie było, że na nich oszczędzałem!

Pan Jarek miał obstawione całe miasteczko, do każdego z jego sklepów było nie więcej niż 15 minut drogi spacerem. Oczywiście były też inne sklepy, ale zawsze wszyscy wiedzieli, że po pierwsze - u Jarka taniej, bo ma swoją hurtownię, po drugie - świeże wędliny i warzywa, z tego samego powodu, po trzecie - w niedzielę otwarte nawet do piętnastej.

Najpierw, w ciągu roku, w mieście powstały dwa dyskonty. Potem trzy sieciowe markety. Potem dwa wielkopowierzchniowe - ludzie do tej pory większe widzieli tylko podczas wyjazdów do dużych miast. Dlatego kryzys pana Jarka ma jeszcze swoje oblicze - logo pierwszego dyskontu, który jak na złość - pobudowali mu na jego ulicy.

- Jak pierwszy raz zobaczyłem gazetkę promocyjną, nogi się pode mną ugięły. W tej gazetce papryka była po 4 złote. Ja na giełdzie kupowałem drożej, a jeszcze przecież chciałem zarobić! I tak już było ze wszystkim. Polędwica sopocka - ja sprzedaję po dwadzieścia parę złotych, oni po piętnaście. Jogurty - ja po złotówce, oni po 60 groszy. Płyn do zmywania - ja po 4 złote, oni po 2 złote. Z jednym albo dwoma rekinami to bym jeszcze dał radę, ale z siedmioma nie mam szans.

Najpierw przenosił sklepy do mniejszych pomieszczeń, potem zamykał. Zostały mu dwa, hurtownia ma teraz tysiąc metrów. Zatrudnia osiem osób, spośród nich cztery na czarno. - Nie mam kasy na ZUS dla nich, mogliby zakładać firmy, ale im też szkoda pieniędzy.

Pan Jarek liczył na zaopatrywanie stołówek, bo w końcu jest w mieście kilka szkół i przedszkoli, są nawet dwie knajpy. Wysyła oferty w cyklu kwartalnym. W ciągu dwóch lat udało mu się na pół roku pozyskać dwa przedszkola.

- Po marchewkę czy wędlinę sąsiad pójdzie do marketu, chociaż po drodze minie mój sklep, a ceny trzymam teraz podobne. Ale po co ma mi dać zarobić? On widzi tę drogę, jaką pokonuje złotówka z jego portfela do mojego. I co, ja na jego krwawicy będę majątek robił? Jeszcze za jego pieniądze na Kanary pojadę? Niedoczekanie! A w markecie pieniądze płyną do jakiejś anonimowej centrali. A czy ktoś widział kiedyś centralę?

W końcu, za rok czy dwa, będą u nas tylko dyskonty, ciucholandy i alkoholiki - czarno widzi pan Jarek. - Oni się żywią kryzysem. Nas zatapia, ich niesie.

Kryzys pani Anety

Pani Aneta przygotowuje się do przeprowadzki. W kartonach biustonosze - te droższe, np. triumpha, po stówie za sztukę, na samo dno, bo wiadomo, że klientki i tak ich nie kupią. Na górze zostawi te tańsze, chociaż nie przypomina sobie, żeby w tym miesiącu ktoś kupił jakikolwiek stanik, nawet ten tańszy, po 39 zł. Pani Aneta przenosi swój sklep Princessa do mniejszego pomieszczenia na bocznej ulicy, bo nie stać jej już na płacenie miastu czynszu za ten większy. Za duży płaciła prawie 2 tys. zł miesięcznie, za mniejszy będzie płaciła niecały tysiąc, bo prywatnemu właścicielowi.

Pani Aneta przenosi się do małego sklepu, bo klientki przeniosły się do angielskiego ciucholandu. Kilka dni temu pani Aneta widziała tam nawet nauczycielkę ze szkoły rolniczej i jedną urzędniczkę ze starostwa, jak grzebały w używanych stanikach i majtkach. Jeszcze w ubiegłym roku specjalnie dla takich klientek sprowadzała z porządnej hurtowni dobrą bieliznę - markową, koronkową, np. seksowne koszulki wybierane z katalogów i rajstopy z kamyczkami, po 20 zł za parę. W towarze ma zamrożone kilkanaście tysięcy złotych, a są dni, kiedy w kasie wieczorem ma 20-30 zł. Wczoraj np. sprzedała cztery pary podkolanówek uniwersalnych, po 2 zł za pudełko i trzy pary majtek dla dzieci, tych najtańszych, po 4,50 zł.

W każdy pierwszy i drugi piątek miesiąca w mieście jest jarmark. Pani Aneta widzi, jak na straganach powiewają majtki i staniki made in China.

Dlatego pomyślała, że nie wygra z tymi ciucholandami i straganami, jeśli nie da klientkom czegoś więcej. Więc w ubiegłym roku zapisała się na kursy brafittingu, potrafi teraz profesjonalnie dobierać staniki. Wie to po sobie, bo nagle rozmiar zmienił jej się z 75 C na 70 E.

- Taki krok naprzód, dodatkowy atut dla moich klientek, żeby czuły, że nie wciskam im stanika tylko po to, żeby zarobić, ale potrafię im dobrać, umiem doradzić, jak w dużym mieście. I praktycznie wyrzuciłam 2,5 tysiąca złotych za ten kurs w błoto. Najpierw dziewczyny mówiły, że chciałyby mieć profesjonalnie dobrany stanik, a potem i tak kupowały te najtańsze, nawet jeśli kompletnie im nie pasowały.

Wie, że przeniesienie sklepu z rynku na boczną ulicę to może być droga do zamknięcia, ale do wyboru ma albo przenosiny, albo zamknięcie już teraz. Ma nadzieję, że jednak sytuacja się odwróci. Ostatnio w bibliotece był wykład o lokalnym patriotyzmie, czyli np. o wspieraniu lokalnego biznesu. Pani Aneta sama nie ma czystego sumienia, jeśli chodzi o tę sprawę, ale teraz myśli, że jeśli ona będzie kupowała u swoich, to oni też do niej przyjdą. Ale obiecała sobie, że jednego rodzaju przedsiębiorców nigdy nie będzie wspierała. Noga jej nie postanie w ciucholandzie, ani w angielskim, ani w żadnym innym.

Kryzys pana Karola
Pan Karol ma sklep z alkoholem i okołoalkoholowymi produktami, niezbędnymi na imprezie. W miasteczku jest siedem całodobowych sklepików z alkoholem i z tego, co słyszy pan Karol, nikt tam jakoś kryzysu nie widzi.

- Pewnie, że nie sprzedam codziennie koniaku czy łyskacza, bo nasz podstawowy klient tego nie pije. Sklep z alkoholami świata, owszem, był, ale padło mu się parę lat temu, więc ważne jest, żeby mieć alkohole swojskie, bez snobizmu. Takie za piętnaście-osiemnaście złotych, żeby poczuć bluesa, ale nie wykończyć finansowo. Takie różne weselne, czyste, złote kłosy najlepiej schodzą. Prażynki do tego, paluszki, karton papierosów i impreza jest.

Pod koniec miesiąca klienci raczej się przerzucają na piwo, nawet ci, którzy gustują w mocniejszych trunkach. I właściwie - konstatuje pan Karol - to jedyny objaw kryzysu, bo ten koniec miesiąca jakby nieco szybciej teraz nadchodzi.

Pan Karol trochę się obawiał, że tych sklepów w którymś momencie zrobi się za dużo. Nawet z kolegą po fachu chodzili do radnych i wnioskowali o nieudzielanie koncesji na prawo i lewo, ale jednak rynek okazał się pojemny i na razie nie grozi zapaścią. Chociaż oczywiście ósmego sklepu pan Karol wolałby nie oglądać, bo jednak w dyskontach też alkohol jest, a niektórym klientom wszystko jedno, gdzie kupują.

Sam pan Karol raczej nie bywa klientem swojego sklepu. Szkoda mu kasy na wódkę i papierosy. W jego domu każdą złotówkę cztery razy się oglądało, zanim się ją wydało, więc on woli za te swoje złotówki kupić karnet na siłownię.

Siłownię otworzyła znajoma pana Karola, po wcześniejszych dogłębnych badaniach rynku - chodziła po urzędach i firmach i dawała ludziom do wypełnienia ankietę, czy chodziliby na fitness i aerobik, jakby coś takiego w mieście było, i na jakim sprzęcie chcieliby ćwiczyć. Z ankiet wyszło, że niemal połowa miasta chciałaby poprawić kondycję. Ale ankiety sobie, a życie sobie, siłownia na razie świeci pustkami. Dlatego pan Karol kupił karnet i nawet zachęca do tego swoich klientów, chociaż chyba działa trochę przeciw swoim interesom. Ale jednak, niestety - pan Karol nie ma złudzeń - ludzie wolą wydać na butelkę wódki niż na butelkę wody.

Kryzys pani Wioletty
Pani Wioletta nie ma czasu zajmować się uczuciami i sytuacją pani Anety, bo ma wystarczająco dużo swoich problemów. Nawet nie chce jej się wspominać czasów, gdy była jednym z dwóch ciucholandów w mieście i wszystkie dzieci i emeryci chodzili odziani w ciuchy od niej. Teraz, gdy z urzędu pracy można wziąć 40 tys. zł na rozpoczęcie działalności, ciucholandów nawet nie da się policzyć. Tylko na tej ulicy, gdzie Wioletta swój prowadzi od siedmiu lat, w ciągu ostatniego roku otworzyły się jeszcze trzy.

Sprowadzi szmaty jedna z drugą, otworzy sklep, sprzedaje po 2 złote za kilogram i psuje rynek - mówi pani Wioletta. - Podziała kilka miesięcy w centrum miasta, potem przeniesie sklepik do garażu na peryferiach, a po roku znika, bo dotacja się kończy.
Potem, jak klienci przychodzą do pani Wioletty, mają pretensje, że bluzka kosztuje 20 zł, sweter 30, a kurtka może nawet 70 zł kosztować.

- Nie porównają, nie pomyślą, że takie za złotówkę łachy po pierwszym praniu wyrzucą, tylko pyskują, że za drogo, że winduję ceny jak w jakiejś galerii - denerwuje się Wioletta.

Jeszcze kilka lat temu tylko ona potrafiła zgadnąć, kto chodzi w ciucholandowym towarze, bo wszystko było tak samo porządne jak ze zwykłego sklepu. Teraz na pierwszy rzut oka każdy powie, który sweter jest z ciucha, która torebka czy płaszcz.
- Kiepski towar za kiepskie pieniądze, jak obszarpańcy się noszą - mówi pani Wioletta. - A u mnie nawet piżamę w ciemno można kupić czy majtki, bo praktycznie nieużywane!

Najbardziej lubi te dni, gdy z okazji różnych świąt do domu zjeżdżają studenci, na Wszystkich Świętych czy na Boże Narodzenie. Zawsze robi wtedy dostawę nowego, specjalnie wybranego towaru i patrzy, jak przed dziewiątą rano przed sklepem kłębi się tłum. Znika z wieszaków wszystko, a dziewczyny się cieszą, bo mają superciuchy za połowę tej ceny co w dużym mieście.

- Ale z drugiej strony, to ja naprawdę nie wiem, jak zwykłe sklepy się utrzymują - mówi pani Wioletta. - W ciucholandach wszyscy kupują. Dyrektorka szkoły sama oczywiście nie przyjdzie, ale jej córki już tak. Dziewczyny niby tylko sobie kupują, ale potem na wywiadówce widzę nauczycielki ubrane w ubrania ode mnie albo z niemieckiego ciucha, po drugiej stronie miasta. Tak się porobiło, że ci, którzy kiedyś kupowali u mnie, przenieśli się do szmateksów, a ci, którzy kupowali w sklepach, teraz kupują u mnie.

Kryzys pani Krystyny
Pani Krystyna nie odczuwa specjalnego współczucia ani w stosunku do pana Jarka, ani do pani Anety. W sklepie pana Karola nie bywa, więc w ogóle nie ma zdania. Niech pan Jarek nie narzeka, bo na swoje i tak jakoś wychodzi, w przeciwieństwie do emerytów i bezrobotnych, którzy muszą się zastanawiać, czy kupić ser, czy kiełbasę, bo na wszystko nie wystarczy.

Pani Krystyna nie odczuwa szczególnie obecnego kryzysu, bo jako nauczycielka i emerytka, zawsze musiała zaciskać pasa. Dlatego przez lata wypracowała strategię przetrwania w sklepach, którą można określić tak: kupić więcej za mniej. Ma swój ulubiony dyskont niedaleko domu, ale gdy promocja jest lepsza w innym - idzie do tego innego. Bez sentymentów.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki