Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Naprawdę mamy czym się dzielić

Redakcja
W wielu afgańskich szkołach zajęcia odbywają się na zewnątrz, bo budynki są zbyt zniszczone
W wielu afgańskich szkołach zajęcia odbywają się na zewnątrz, bo budynki są zbyt zniszczone Archiwum fundacji
Janina Ochojska w rozmowie z Dariuszem Szreterem opowiada o tym, że w Afganistanie wolno już klaskać i bawić się lalkami, ale rzadko w której szkole można umyć ręce

Czy pomoc, jakiej Polska Akcja Humanitarna udziela Afgańczykom, jest formą uzupełnienia, a może zadośćuczynienia, za polską obecność wojskową w tym kraju?

Decyzję o pomocy dla Afganistanu podjęliśmy w 2001 r., kiedy Amerykanie odsunęli od władzy talibów, a więc zanim trafił tam nasz kontyngent zbrojny. Po 20 latach wojny z (to nie była tylko wojna z ZSRR, ale proszę sprawdzić) ZSRR i siedmiu latach rządów talibów, mimo ogromnej pomocy, jakiej mu udzielono, jest to wciąż jedno z najbiedniejszych państw na świecie. Ludzie w Polsce nie mają pojęcia, z jakimi problemami borykają się mieszkańcy tego kraju. Tylko jedna trzecia ludności Afganistanu potrafi pisać i czytać. Budynki szkolne są tak zniszczone, że dla bezpieczeństwa dzieci muszą uczyć się na zewnątrz. Na 8400 szkół, 5000 nie ma w ogóle budynku szkolnego. Ale nawet tam, gdzie jest w miarę stały dach nad głową, brakuje wody, sanitariatów, prądu. W Kabulu jest szkoła, w której uczy się 18 tysięcy dzieci, gdzie jest dosłownie kilka toalet i nie ma wcale wody (PAH zbudowała ujęcie wodne oraz sanitariaty dla tej szkoły w 2006 roku). Uczniowie przynoszą ją ze sobą w plastikowych butelkach, ale, że nie wszystkich nawet na to stać, piją po kilku z jednej butelki. Wiadomo, jak w tej sytuacji łatwo o choroby. Poza samym Kabulem tylko 300 szkół ma własne generatory prądotwórcze. Posiadanie zeszytu to luksus. Dzieci nie mają butów, żeby dojść do szkoły. Około 35 proc. afgańskich dziewczynek nie chodzi do szkoły.

Nam, na Zachodzie, szkoły w krajach muzułmańskich kojarzą się z wylęgarnią ekstremizmu i terroryzmu. Nie ma Pani takich obaw?

Przeciwnie. Edukacja to najlepsza droga do rozwoju. Jest większa szansa na to, że człowiek wykształcony dwa razy się zastanowi, nim zdecyduje się siać zniszczenie. Za rządu talibów dzieci nie miały misiów ani lalek, bo zakazane było sporządzanie wizerunków ludzi i zwierząt, zakazana była muzyka, za którą uważano nawet rytmiczne klaskanie w ręce. Nam udało się odremontować i otworzyć nowoczesną szkołę muzyczno-plastyczną, jedyną tego typu w całym Afganistanie. Sprowadziliśmy instrumenty, nawet kilka kamer, żeby uczniowie uczyli się kręcenia filmów. Wszystko to za pieniądze zebrane wyłącznie przez polskie dzieci. Absolwenci tej szkoły w większości sami zostaną w przyszłości nauczycielami muzyki i plastyki, a niektórzy może będą kontynuować naukę i wyrosną z nich prawdziwi artyści. To szansa dla przyszłości, dla odbudowania kultury tego kraju. Ale takiej samej odbudowy potrzebują inne dziedziny. Na przykład rolnictwo, które jest całkowicie zniszczone. Potrzeba tu pomocy, zarówno materialnej, jak i współpracy z polskimi szkołami. Osobny temat to komputeryzacja. Afgańczycy garną się do wiedzy. Mali, dorośli, mężczyźni, kobiety. One nawet bardziej - widzą w tym szansę poprawy swojego losu.
Po ostatnim konflikcie na Kaukazie PAH włączyła się także w pomoc dla Gruzji. Co słychać obecnie w tym kraju?

Dziękuję, że pan spytał, bo problem z mediami polega na tym, że interesujecie się jakimś regionem, kiedy akurat jest tam gorąco. Natomiast prawdziwa pomoc potrzebna jest na ogół właśnie wtedy, kiedy dziennikarze stamtąd wyjeżdżają. Sytuacja w Gruzji jest tragiczna. Uchodźców, a jest ich około 128 tysięcy, umieszczono przeważnie w budynkach albo bardzo starych albo jakichś niedokończonych inwestycjach, bez elektryczności, kanalizacji, wody. Widziałam takie sceny z różnych sytuacji sanitarnych... chyba lepiej żebym o tym nie opowiadała. Ale przecież ludzie muszą gdzieś załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że większość uchodźców nie ma szans, żeby wrócić do swoich domów przed zimą. Wielu nie ma szans wrócić tam w ogóle, bo ich domy są w Południowej Osetii. Czeka ich taki sam los jak 270 tys. uchodźców z pierwszej wojny abchaskiej, którzy od kilkunastu lat wegetują w obozach.

Przez tyle lat gruziński rząd nie uporał się z tamtym problemem?

Można odnieść wrażenie, że rząd jest tak zajęty odcinaniem politycznych kuponów, że zapomina o ludziach. Uchodźcy są kartą przetargową. Poruszałam ten problem w rozmowie z mini-ster do spraw uchodźców, ale ona powtarzała w kółko: "przecież wrócą". Może kiedyś wrócą, ale kiedy to będzie? Jak mantrę powtarza się tezę o potrzebie odzyskania utraconych ziem. U nas kiedyś tak się mówiło o Lwowie czy Wilnie. No i faktycznie, teraz jak ktoś się uprze, może się osiedlić na Litwie, może nawet wykupić posiadłości, które kiedyś należały do jego przodków, bo jesteśmy razem w UE. Jeśli kiedyś Gruzja będzie bezpiecznym i zasobnym krajem, może i tam sytuacja się zmieni w ten sam sposób, ale na razie uchodźcy muszą budować swoją przyszłość tam, gdzie są.

Jak można im w tym pomóc?

To bardzo trudne. Obozy dla uchodźców tylko utrwalają problem, ale skoro rząd nie zgadza się na inne rozwiązanie, musimy coś robić. Trudno nam jednak nawet remontować te budynki, bo nie ma pewności, że po wyremontowaniu zostaną one dla uchodźców. Mieliśmy taki przypadek, że kupiliśmy już szyby, żeby oszklić powybijane okna, a w międzyczasie okazało się, że budynek został sprzedany Cerkwi prawosławnej i teraz ona domaga się jego zwrotu. Innym razem wskazano nam budynek szkoły, która, jak się okazało po przyjeździe na miejsce, została wcześniej nie tylko sprzedana, ale rozebrana na cegły.
Bałagan czy zła wola administracji?

Raczej bałagan. Tam panuje chaos nie do opanowania - brak praktyki, umiejętności współpracy. Pracownicy ministerstwa najczęściej w ogóle nie słuchają rad przedstawicieli zagranicznych organizacji pomocowych.

Czasem mówi Pani o pomocy właściwej i niewłaściwej. Może Pani sprecyzować te pojęcia?

Chodzi o to, żeby pomagać z głową. Podstawowy błąd to wożenie darów. To sprawdza się na niewielki dystans. Ale przewiezienie puszki mleka w proszku z Polski do - powiedzmy - Sudanu wielokrotnie zwiększa jej koszt. Lepiej kupić ją tam na miejscu, co przy okazji aktywizuje lokalny handel. Inny przykład: ktoś kiedyś proponował mi zorganizowanie transportu pluszaków dla sudańskich dzieci. Po pierwsze, wiąże się to z ogromnymi kosztami transportu, po drugie, dla wszystkich i tak nie starczy - jakie więc dobrać kryteria wyboru obdarowywanych? Wreszcie, choćby dzieci się z nich nie wiem jak cieszyły (a zabawek tam rzeczywiście nie ma żadnych), to i tak ważniejszą sprawą jest zapewnienie im czystej wody do picia. Dzięki temu będą miały większe szanse dożyć wieku dojrzałego. A poza tym, jeśli nie będą musiały, tak jak teraz, wędrować codziennie godzinami po wodę z Nilu, będą miały czas chodzić do szkoły. Lepiej więc zbudujmy studnie. Dlatego zawsze mówię, że najlepszą formą pomocy jest przekazywanie pieniędzy organizacjom, które będą finansowały za nie projekty bezpośrednio pomagające ludziom. Celem pomocy jest doprowadzenie ludzi do usamodzielnienia od niej.

Kiedy daję pluszaka czy parę butów, wiem, że posłużą komuś potrzebującemu. A pieniądze może sobie przywłaszczyć ktoś po drodze. Tyle się słyszy o afrykańskich, i nie tylko, fortunach wyrosłych na defraudacji środków na pomoc humanitarną.

Mogę odpowiadać tylko za Polską Akcję Humanitarną. Zaręczam, że każda złotówka wydawana jest w bardzo przemyślany i ostrożny sposób. Mamy też niezwykle niskie koszty własne. Z każdej wpływającej do nas złotówki 93 grosze idą na pomoc, a tylko siedem stanowią koszty administracyjne.
A ile kosztuje wykopanie takiej studni w Sudanie?

Około 15 tys. dolarów. Mogłoby być taniej, ale w Sudanie jest tylko jedna firma, która się tym zajmuje - w dodatku kenijska. Dlatego chcemy zakupić własny sprzęt do wiercenia, co kosztuje 130 tys. dolarów i przeszkolić miejscowych do jego obsługi. Zawsze staramy się opierać na lokalnych fachowcach, co stanowi dodatkową formę pomocy, bo tych ludzi trzeba przede wszystkim uczyć samodzielności. Wracając do studni, to z radością muszę poinformować, że zaczynają się do nas zgłaszać firmy, które chcą w tym pomagać. Jest wśród nich pewien zakład meblarski z Chojnic, którego szef deklaruje, że chciałby co roku finansować wiercenie czterech studni. Na "swoją" studnię zbiera już Toruń. Może i Gdańsk zdecydowałby się na to? Można by na niej umieścić herb miasta na pamiątkę.

Kto wie? Nasz prezydent świętuje właśnie dziesięciolecie piastowania tego urzędu. Może więc trzeba mu podsunąć taką formę uświetnienia tego jubileuszu. Rzecz w tym, że w Polsce jesteśmy dobrzy w mobilizowaniu się do pomocy ofiarom katastrof czy klęsk żywiołowych, nie bardzo rozumiemy sens pomocy długofalowej.

Ten sens jest oczywisty. Można to ująć tak - pomagając innym, sami ratujemy się przed kłopotami. Bo jeśli dajmy na to w Afryce warunki życia dla coraz większej liczby osób pozostaną nieznośne, coraz więcej z nich zdecyduje się na poszukiwanie lepszego życia gdzie indziej, również tu w Polsce. Poza tym musimy mieć świadomość, jak my sami przyczyniamy się do ubożenia tamtych części świata.

W jaki sposób?

Choćby korzystając z unijnych dopłat do rolnictwa. Przecież to nic innego jak ochrona rynku europejskiego przed towarami z innych, najczęściej biedniej- szych regionów. Na przykład Hiszpania i Portugalia dotując swoją produkcję bawełny powodują, że nieopłacalny staje się jej import z Burkina Faso, a dla tego kraju sprzedaż bawełny to podstawa gospodarki. Swoje dokładają wielkie koncerny i ich klienci. Kupując dżinsy w hipermar- kecie za 25 złotych, nie zastanawiamy się, dlaczego one są takie tanie. A przecież koncerny i tak na tym zarabiają, bo płacą grosze dzieciom zatrudnionym w fabrykach. Takim praktykom przeciwstawiamy ideę tzw. sprawiedliwego handlu, gdzie większość tego, co płaci klient, trafia do faktycznego producenta. W Szwajcarii już 50 proc. bananów, jakie się tam oferuje, pochodzi właśnie ze sprawiedliwego handlu. W Polsce to dopiero raczkuje, mamy bodaj tylko jednego importera. Bardzo nam zależy na tym, żeby wśród Polaków wzrosła świadomość, że mamy wpływ na los najbiedniejszych. Temu służy nasz projekt edukacji humanitarnej "globalna szkoła", który kierujemy do szkół w kraju.
Czy często spotyka się Pani z postawą typu: "a co, to w Polsce już nie ma biednych, żeby innym pomagać"?

Owszem. Odpowiadam wtedy, że nawet w najbogatszych krajach jest bezrobocie, obszary biedy i patologii. Nie inaczej niż w Polsce. To zresztą PAH, jako pierwsza, zwróciła uwagę na problem niedożywienia polskich dzieci i akcja dożywiania "Pajacyk" wciąż pochłania najwięcej środków ze wszystkich naszych kampanii. Ale zwracam też uwagę, że na liście najbardziej rozwiniętych państw Polska zajmuje 37 miejsce na 189 sklasyfikowanych. A to oznacza, że na tle tych od miejsca 38, naprawdę mamy komu pomagać i mamy czym się dzielić z innymi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki