Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Napój słodko-gorzki

Redakcja
Żona Czesława, zwana Slavią, zrezygnowała dla męża z własnej kariery naukowej i - choć z wykształcenia jest biologiem - zawsze pierwsza czyta jego teksty
Żona Czesława, zwana Slavią, zrezygnowała dla męża z własnej kariery naukowej i - choć z wykształcenia jest biologiem - zawsze pierwsza czyta jego teksty Grzegorz Mehring
O gdańsko-sopockiej linii rodziny Toeplitzów osiadłej tu od czterech pokoleń i o fascynacji profesora Karola Toeplitza duńskim filozofem Kierkegaardem pisze Barbara Szczepuła

Profesor Karol Toeplitz siedzi na głazie w Gilleleje, patrzy na Morze Północne, którego fale wściekle walą w skały u jego stóp i zastanawia się, o czymże tu, na tym kamieniu dumał niegdyś Soren Kierkegaard. "Życie stało się dla mnie gorzkim napojem… Nie jestem panem swego życia, jestem nicią, która ma być wetkana w płótno żywota! Doskonale, jeżeli nie umiem tkać, to potrafię przecież tę nić przeciąć" napisał filozof w dziele "Albo-albo", które profesor Toeplitz przetłumaczył na język polski pospołu z Jarosławem Iwaszkiewiczem.

Myśl o samobójstwie nieraz przychodziła Kierkeegardowi do głowy. Profesor, mimo że zafascynowany jest Duńczykiem od lat i specjalnie tu przyjechał, żeby na tej skale posiedzieć i wczuć się w ducha posępnego miejsca, sam żadnych takich skłonności nie ma, przeciwnie bowiem niż Soren, który z niezbyt jasnych powodów opuścił swą narzeczoną Reginę Olsen i nigdy się nie ożenił, profesor ma wspaniałą żonę, syna, córkę i wnuczki, słowem udane życie rodzinne, które sprzyja pracy naukowej.

A w pracy tej namysł nad pismami Kierkegaarda zajmuje poczesne miejsce. Czesława, zwana Slavią, zrezygnowała dla męża z własnej kariery naukowej i - choć z wykształcenia jest biologiem - zawsze pierwsza czyta jego teksty. Gdy mówi: Karolku, tego fragmentu nie rozumiem... - jest to znak, że profesor musi posłużyć się bardziej przystępnym językiem, nawet gdy analizuje myśliciela tak hermetycznego jak Kierkegaard.

Siedząc na kamieniu, profesor Toeplitz zapina kurtkę, bo wiatr jest chłodny, i patrzy na Morze Północne. Myśli o przemijaniu. O bliskich, którzy odeszli. Przypomina sobie rodzinny Sopot, także położony nad zimnym morzem. A właściwie Zoppot. Z przedwojennego mieszkania jego rodziców przy ulicy Beethovena (dziś Książąt Pomorskich) została tylko trzydrzwiowa orzechowa szafa z kryształowym lustrem i olejny obraz namalowany przez kuzynkę, przedstawiający chaty rybackie na Helu.

Mieszkanie było duże, urządzone według ówczesnego gustu, szafa należała do kompletu mebli, które wniosła w posagu mama. Pradziadkowie i dziadkowie Karola po mieczu byli zamożnymi kupcami. Sprowadzali polskie zboże i ekspediowali je w świat, na czym, jak wszyscy gdańscy kupcy od wieków, dobrze zarabiali. Gdy skończył się eksport zboża, minął czas prosperity, ale syn Maksymiliana, Artur, ten, który zamieszkał w Zoppot przy ulicy Beethovena, był wykształconym na niemieckich uniwersytetach specjalistą od wypadków morskich, więc dobrze sobie radził w portowym mieście. Do czasu. Po dojściu Hitlera do władzy praca w Wolnym Mieście Gdańsku stała się niemożliwa. Na szczęście niedaleko zbudowano w tym czasie polski port wraz z miastem, gdzie także potrzebowano specjalistów znających się na prawie morskim.
Toeplitzowie gdańscy, w przeciwieństwie do linii warszawskiej, od co najmniej czterech pokoleń są ewangelikami. Skąd się wzięło nazwisko Toeplitz? Rodzinna legenda mówi, że jedna z prababek lubiła jeździć do wód w Cieplicach, a Cieplice to po niemiecku właśnie Toeplitz.

Artur Toeplitz ożenił się z Eryką Derdau, która także była ewangeliczką. Jej rodzina miała austriackie korzenie. Za czasów Mozarta opuściła Salzburg, dziś już nie wiadomo z jakich powodów, i osiadła na Pomorzu. Spolonizowała się z czasem zupełnie, a ojciec Eryki był polskim celnikiem w Wolnym Mieście Gdańsku.

W domu Eryki i Artura Toeplitzów w Zoppot mówiło się w dwóch, a nawet trzech językach. Artur - poliglota bardzo o to zabiegał. Mówiono zatem po polsku i po niemiecku, co oczywiste, ale także po angielsku. Karol urodził się trzy lata po dojściu Hitlera do władzy, kiedy przemarsze formacji SA i drużyn Jungvolku stały się w Wolnym Mieście Gdańsku codziennością.

Profesor sprzed wojny przypomina sobie co najwyżej kucyki w nadmorskim parku, ale jego starszy nieco brat Jerzy, dziś działacz gminy protestanckiej w Warszawie, pamięta drużynę SA-manów, maszerującą ze sztandarem przez Zoppot. Gdy któryś z przechodniów nie uchylił kapelusza, dostawał laską po grzbiecie. Pamięta też pożar sopockiej synagogi w 1938 roku. Strażacy nie gasili ognia, przyglądając się, jak świątynia pali się jasnym płomieniem.

Rówieśnik Jerzego, chłopiec ośmioletni, ale już politycznie wyedukowany, powiedział mu: - Dziś palimy Żydów, a jutro będziemy palić was, Polaków. Jerzy był harcerzem, chodził na zbiórki odbywające się w zabudowaniach dworca kolejowego w Sopocie, który stanowił własność PKP. Po drodze harcerze raz po raz obrywali od chłopców z Hitlerjugend.

Pod koniec sierpnia 1939 r. Artur Toeplitz zapakował rodzinę z kilkoma kuframi na statek płynący w górę Wisły. Lato było gorące, zapadał zmierzch, statek powoli odbijał od nabrzeża. Eryka i Artur stali przy burcie i patrzyli na oddalające się powoli spichrze i wieże gdańskich kościołów.

***
Karol pamięta bombardowanie Warszawy we wrześniu, jakąś kobietę, która ucieka przed bombami, ciągnąc dziecko za rękę… Końskie trupy, z których ludzie wykrawują mięso… Wkrótce Eryka Toeplitz otrzymuje wiadomość od matki, że gdańskie gestapo poszukuje Artura. Musiał zniknąć. Nauczyciel ze szkoły, do której chodził w Warszawie Jerzy Toeplitz, pan Walenta, zdobył dla niego fałszywą kennkartę. Ojciec miał teraz zmienione nazwisko i imię, nowy życiorys i bródkę. Przenosił się z mieszkania do mieszkania, uciekał, żyjąc w nieustannym lęku i niepewności.
Eryka została z dziećmi w obcym mieście, praktycznie bez rodziny, bez przyjaciół. Lęk o męża powodował nerwowość i nieustający stres. Wreszcie z zapaleniem opon mózgowych zabrano ją do szpitala. Chłopcami zaopiekowała się pani Krystyna Sternstreit.

Krystyna była Żydówką, ale z "dobrym aryjskim wyglądem". Po jakimś czasie zapytała panią Toeplitz, która wróciła już ze szpitala do domu, czy może przyprowadzić z getta swoją matkę. Eryka się zgodziła. Matka Krystyny nie miała "dobrego aryjskiego wyglądu", więc nie mogła wychodzić z domu. Kiedyś, gdy nikogo nie było w mieszkaniu, poszła jednak do szewca. W drodze została zatrzymana, zdążyła jednak połknąć kwit do odbioru butów, z wypisanym adresem. Wywieziono ją do obozu w Trawnikach.

Erykę Toeplitz, która pracowała jako tłumaczka w zakładach Steyr, skierowano pod koniec 1943 roku do centrali w Wiedniu. Zabrała ze sobą Jerzego. Karola udało się po jakimś czasie zawieźć do babci do Gdańska.

***

W 1945 roku Karol miał już dziewięć lat i widział, jak pali się Gdańsk. Mieszkał z babcią we Wrzeszczu przy ulicy, która teraz nosi imię Stanisława Dubois. Biegał do sowieckiej komendantury, która mieściła się w pobliżu i prosił: - Dajcie jeść! Jestem Polakiem! I Rosjanie dawali. Dawali też jeść polscy żołnierze, którzy mieli kuchnię polową przy ulicy nazwanej po wojnie Roosevelta. A potem, ciągnąc za sobą mały wózek, szedł do Nowego Portu po cukier. Cukier był brązowy, bo pochodził ze spalonych magazynów, ale całkiem smaczny, a w każdym razie słodki.

W poszukiwaniu jedzenia krążyły też po mieście Niemki, te, które nie zdążyły uciec. Chowały się po piwnicach i strychach, zamykały w mieszkaniach, ale płacz głodnych dzieci wyganiał je na ulice. Gdańsk się palił, wiatr niósł dymy aż do Langhfur i dalej, po niebie sunęły czarne chmury. Płonął też dom przy ulicy Kościuszki i dzieci pobiegły zobaczyć, co się dzieje. Sowiecki żołnierz, mówili sąsiedzi, zgwałcił młodą Niemkę, zastrzelił jej ojca i na koniec podpalił mieszkanie. Opowiadano o tym obojętnie, bo starzy i młodzi oswoili się przez lata z barbarzyństwem i okropnościami wojny.

We wrześniu 1945 roku Karol poszedł do szkoły i wraz z innymi uczniami "osiemnastki" pojechał do Gdańska odgruzowywać ulicę Długą. Zobaczył morze ruin. Morze wzburzone, ale nieruchome, jakby zaklął je w kamień Anioł Zagłady. Spod gruzowisk dochodziło do chłopców rytmiczne pukanie. Puk, puk, puk... puk, puk... puk, puk, puk... Ludzie zasypani w piwnicach jeszcze żyli i prosili o ratunek. Ile było błagania w tym puk, puk, puk... ile nadziei, że ktoś usłyszy... Słyszeli, ale nie było możliwości, by odgarnąć tysiące ton cegieł, pod którymi kołatało się jeszcze życie. Zresztą, ile było wtedy warte życie człowieka?
Czasem, gdy profesor pije cappucino w modnej kawiarni na Długiej, zdaje mu się, że przez wielojęzyczny gwar turystów, nawoływania przewodników, muzykę ulicznych grajków, przebija ciche, ale wyraźne: puk, puk... puk, puk...

Ale wtedy przychodzą mu na myśl inne ruiny i inne miasto tak samo zniszczone, wypalone, wymarłe. Ojciec był ranny podczas Powstania Warszawskiego, znalazł się w szpitalu PCK przy Okrężnej. Szpital został we wrześniu 1944 roku zbombardowany, a w 1946 roku podczas ekshumacji znaleziono w gruzach legitymację ubezpieczeniową na nazwisko Kazimierz G., którego używał podczas okupacji. Ale Krystyna i jej matka, której udało się jakimś cudem uciec z obozu, widziały go wychodzącego po powstaniu z Warszawy do Pruszkowa.

Z inicjatywy Krystyny Sternstreit i jej matki Eryka Toeplitz otrzymała w roku 1967 post mortem medal "Sprawiedliwy wśród narodów świata".

***

Czasem profesor rozmyśla o Grassie. Teoretycznie mogli się pod koniec wojny spotkać gdzieś w Langhfur, bo babcia Karola mieszkała niedaleko rodziny Grassa. Poznali się jednak dopiero w 1981 roku podczas spotkania zorganizowanego przez profesor Marię Janion. Rozmawiali o Albercie Camus. I o pojednaniu polsko-niemieckim oczywiście, bo obaj są jego zwolennikami.

To była rozmowa brzemienna w skutki, bo w jakiś czas potem Karol Toeplitz przetłumaczył sztukę Grassa "Powódź". Czy był zdziwiony, gdy wyszło na jaw, że młody Günter poszedł na ochotnika do Waffen SS? Jednak tak, choć - usprawiedliwia go mimo wszystko profesor - wydaje się, że siedemnastolatek myślał wtedy jeszcze dziecinnie o pływaniu na U-bootach jako o przygodzie! Ale niezależnie od tego, jak Grassa oceniamy, pojednanie jest sprawą najważniejszą.

I przypomina mu się wspaniały człowiek, doktor Otto Kulcke, którego poznali z żoną w Oberursel koło Frankfurtu nad Menem. Ten student gdańskiego fakultetu lekarskiego i chórzysta z kościoła Najświętszej Marii Panny w 1944 roku został wcielony do Wehrmachtu i wysłany na front wschodni jako sanitariusz. Dostał się do sowieckiej niewoli, która trwała do 1956 roku. Być może - podejrzewa profesor - ślubował Bogu, że jeśli wyjdzie z tego cało, odbuduje zniszczone organy w kościele Mariackim w Gdańsku. I rzeczywiście, doktor Kulcke, dokonując nieomal organizacyjno-finansowych cudów, po kilku latach ten ślub wypełnił.
W "Dzienniku" Kierkegaard pisze: "Muszę znaleźć prawdę, która byłaby prawdą dla mnie; chodzi o znalezienie myśli przewodniej, dla której chciałbym poświęcić życie i umrzeć". Może dlatego Karol Toeplitz zdecydował się na studia filozoficzne, że po wojnie szczególnie trudno było zrozumieć świat, w ogóle zrozumieć cokolwiek, nie mówiąc o szukaniu prawdy.

Doktorat o Kierkegaardzie pisał u Leszka Kołakowskiego. Kołakowski to jedna z najważniejszych osób w jego życiu. Obok żony, Kierkegaarda i Jarosława Iwaszkiewicza. W 1997 roku był inicjatorem przyznania profesorowi Kołakowskiemu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Gdańskiego, choć sam od lat wykłada w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie.

***

Z Kierkegaardem spotkał się przypadkiem w latach pięćdziesiątych, w bibliotece Wyższej Szkoły Pedagogicznej, gdzie znalazł pracę po studiach. Porządkował zbiory należące kiedyś do Królewskiego Seminarium Nauczycielskiego. Z miejsca się Duńczykiem zachwycił. To było olśnienie, przedmiot admiracji filozoficznej na całe życie. Najpierw czytał go po niemiecku, potem nauczył się duńskiego.

W Stawiskach spierał się z Jarosławem Iwaszkiewiczem o każde słowo w tłumaczeniu "Albo-albo".Czasem ustalenie jednego zdania zajmowało im trzy dni. Iwaszkiewicz miał znakomite wyczucie literackie, zaś Toeplitz pilnował, by nie została zniekształcona myśl filozoficzna Duńczyka.

Pod koniec 1967 roku Karol Toeplitz, który wykładał filozofię w gdańskiej Akademii Medycznej, zaniósł do redakcji miesięcznika "Litery" tekst "Antyczna teraźniejszość", w którym skrytykował demokrację ateńską. Esej ukazał się w czasie najgorszym z możliwych dla tego typu rozważań, bo w marcu 1968 roku. Krytykę demokracji ateńskiej uznano za krytykę demokracji socjalistycznej, szczególnie że w tekście używał słów, które wtedy zrobiły zawrotną karierę: "ciemniacy" i "oszołomy".

Wyrzucenie z pracy było już tylko kwestią czasu. Znajomi, a nawet przyjaciele na widok doktora Toeplitza przechodzili na drugą stronę ulicy. Niektórzy pytali Slavię: - Kiedy się z nim rozwiedziesz? Ale byli i tacy, którzy ich wspierali. Przede wszystkim odważny profesor Jackiewicz, wielki malarz, wówczas rektor Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, który zaproponował mu wykłady.

- Wtedy także przekonałem się, że Kierkegaard miał rację pisząc: "Bóg - tak, Chrystus - tak, Ewangelie - tak, Kościół - nie". Poszedłem do naszego pastora i zapytałem, czy pomoże w jakiś sposób człowiekowi wyrzuconemu z pracy, a mającemu na utrzymaniu rodzinę. A on odpowiedział mi pytaniem: - Czy nasz Kościół jest po to, by rozkładać parasol ochronny nad wrogami PRL?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki