Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nagłe zdarzenia pozostawiają po sobie ślady. Rozmowa z Edmundem Krasowskim

Anna Werońska
Edmund Krasowski
Edmund Krasowski archiwum
Jak daleko sięga pamięć Edmunda Krasowskiego, ile zajęło mu dojście do siebie po odwołaniu z funkcji dyrektora gdańskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej i w jaki sposób skutecznie przeprowadził kampanię PR-ową ponad 20 lat temu - sprawdziła Anna Werońska

Gdy odchodził Pan z IPN-u w 2006 roku, powiedział Pan, że musi dojść do siebie. Długo to trwało?
Nawet nie pamiętam, że tak powiedziałem. O tym, że przestaję być dyrektorem gdańskiego oddziału IPN dowiedziałem się z minuty na minutę. To było nagłe zdarzenie, a takie zawsze pozostawiają jakieś ślady. Trzeba dojść do równowagi, ale w sumie miałem na to trzy miesiące, bo tyle trwał okres wypowiedzenia i sobie z tym poradziłem.

Zobacz także: Leszek Miller wybrany na 4-letnią kadencję lidera SLD
Podobno odreagowywał Pan, grabiąc liście.
Nie chodziło o odreagowywanie. Najważniejsze było stwierdzenie z mojej strony, że robiłem coś dobrego. Trzymiesięczny okres wypowiedzenia poświęciłem na reperowanie zdrowia, bo to nie była praca bezstresowa. A grabienie liści we własnym ogrodzie to świetny relaks.

Teraz złapał Pan już równowagę?
To nie było tak, że jej nie miałem. Chodziłem po ziemi, wiedziałem, co się wydarzyło. Jednocześnie jednak raptownie wypadłem z obiegu społecznego, ale z tym chyba najłatwiej sobie poradziłem i radzę sobie do dzisiaj. Najważniejsze dla mnie jest to, że nawet jeśli teraz spotykają mnie ludzie na ulicy, to dziękują za moją pracę w IPN, ale o dziwo pamiętają też, co zrobiłem, będąc posłem.

To było 20 lat temu. Pan jeszcze pamięta, co Pan robił?
Najbardziej spektakularną sprawą bez wątpienia było przepłynięcie Cieśniny Pilawskiej. W tym roku będzie 22. rocznica tego rejsu z Elbląga do Gdyni - wraz z przyjaciółmi żeglarzami popłynęliśmy na jachcie Misia II. Odbiło się to dużym echem w całym kraju, bo był to rejs perfekcyjnie przeze mnie przygotowany. Dzisiaj można powiedzieć, że pod względem PR-owym. Wtedy funkcjonowały tylko dwa czy trzy kanały TVP, polskie radio i gazety, które przejęliśmy po PRL-u i które zaczęły przekształcać się w spółki pracownicze. Była też trybuna sejmowa i ona stanowiła miejsce, z którego mogłem opowiedzieć o swoich zamiarach, o tym, jak Elbląg przywrócić do bałtyckich, portowych miast morskich i to się stało faktem. A dalej jak władze Elbląga to wykorzystały to widać i słychać. Bo jak nie wiedzą, jak wykorzystać wolną drogę morską, to mówią, że należy przekopać Mierzeję Wiślaną.

Może to było perfekcyjne dlatego, że jest Pan zodiakalną Panną.
Może tak, ale w horoskopy się nigdy nie bawiłem. Po prostu musiałem to perfekcyjnie przygotować od strony polityczno-organizacyjnej, bo istniał wtedy jeszcze Związek Radziecki i nie mogłem narażać przyjaciół żeglarzy na niebezpieczeństwo. Właśnie z trybuny sejmowej uprzedziłem polskie władze, że taki rejs będzie miał miejsce i że gdyby coś tam się nam stało to apeluję do ministra spraw zagranicznych o pomoc. Wtedy transmisje z Sejmu oglądała prawie cała Polska, to był czerwiec 1990 r.
Sięga Pan dziś pamięcią do jeszcze wcześniejszych czasów, lat 80.?
Nie tyle ja, co IPN. Ostatnio wydano kilka książek, które opisują sytuację podziemnej Solidarności w całym kraju, również w rejonie elbląskim, czyli tam, gdzie się urodziłem i gdzie po wprowadzeniu stanu wojennego prowadziłem działalność podziemną.

W końcu w 1983 roku został Pan aresztowany w Starym Polu, gdzie pracował Pan jako nauczyciel.
To są sytuacje trudne - właśnie dlatego też pamiętam ten moment, gdy byłem odwoływany ze stanowiska dyrektora IPN. To też działo się w takich ponurych okolicznościach, choć w przypadku aresztowania było chyba łatwiej, bo ja wiedziałem, że będę aresztowany. Takie średniej wielkości miasto jak Elbląg było trudne do konspiracji. Liczyłem się z tym, że prędzej czy później to drukowanie gazetek, ulotek, plakatów, wzywanie do demonstracji ulicznych, do strajków może się zakończyć aresztowaniem. Chodziło więc o to, by nastąpiło ono jak najpóźniej.

Przeczytaj również: Wyzywanki posła Borowczaka i Jaworskiego

Chyba Pan nie wiedział, tylko przypuszczał.
Wiedziałem, bo pierwszy raz poczułem zagrożenie w połowie grudnia '82. Chodząc ulicami Elbląga, zobaczyłem, że mam "ogony" i to był sygnał, że trzeba czyścić lokal - mieszkanie mojej siostry, w którym miałem drukarnię. Ostatni numer "Zwyciężymy" wydrukowałem w mieszkaniu mojej mamy i cały sprzęt do sitodruku spaliłem w piecu. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, czyli od strony psychologicznej - optymalny czas na aresztowanie. I faktycznie 22 grudnia zobaczyłem w Starym Polu duży ruch obcych samochodów i mężczyzn, których wcześniej nie widziałem, a to jest nieduża miejscowość. Jadąc pociągiem, widziałem, jak te samochody jechały szosą wzdłuż torów. W Elblągu wsiadłem w autobus i podjąłem decyzję: nie ucieknę im z autobusu, bo mnie złapią. Po kilkunastu minutach wysiadłem spokojnie z autobusu, poszedłem normalnym krokiem do klatki schodowej budynku, gdzie mieszkała moja mama. Wbiegłem na II piętro tak szybko, jak mogłem, na ucho powiedziałem: "Mamo, będę aresztowany, muszę uciekać", zbiegłem z klatki i uciekłem. Budynek, w którym było nasze mieszkanie, był budynkiem przedwojennym, a obok wybudowano osiedle z wieżowców i bezpieka musiała wykonać kilka manewrów tak, by obserwować klatkę schodową. Nie zdążyli się ustawić, a ja uciekłem. W okresie stanu wojennego moja mama dzielnie się spisywała, pomimo wielu rewizji i dwukrotnego mojego aresztowania. W lipcu br. skończy 91 lat. 4,5 roku temu miała udar mózgu. Od tego czasu mieszka u mojej siostry w Gdańsku, ja pomagam opiekować się mamą.

I gdzie Pan wtedy spędził święta?
Tego dnia pojechałem autostopem do Warszawy. Wigilię spędziłem z rodziną Sławki Kosińskiej, to była moja skrzynka kontaktowa, wtedy jeszcze nie znałem jej nazwiska. W międzyczasie wysłałem list do Zbigniewa Bujaka z opisem mojej sytuacji. W Boże Narodzenie wyjechałem pociągiem w góry do przyjaciela z akademika z lat studenckich, który ożenił się z góralką. Myślałem, że spędzę u niego kilka dni, ale różniliśmy się najwidoczniej w ocenie stanu wojennego. Resztę dni spędziłem na podróżowaniu po południowej Polsce. Po powrocie do Warszawy otrzymałem odpowiedź od Bujaka, że nie ma możliwości ukrywania mnie. 3 stycznia, świadom zagrożenia, wróciłem do pracy w Starym Polu. 12 stycznia również normalnie pojechałem do szkoły, w której pracowałem jako nauczyciel. Obiecałem mamie kupić patelnię, bo wiejskie sklepy były lepiej zaopatrzone niż te w mieście. Wyszedłem, gdy miałem tzw. okienko do sklepu i nagle nadjechał biały fiat 125p, ostro zahamował, wypadło z niego dwóch "esbeków", rzucili mnie na tylne siedzenie, założyli mi kajdanki, przyłożyli pistolet do brzucha - stało się to, co przewidziałem wcześniej. Później długo mnie trzymali, próbowali przesłuchiwać. Jeden był taki jak Brunner ze "Stawki większej niż życie".
Potrafi Pan dzisiaj ufać ludziom?
To była konspiracja, inne doświadczenia. Dzisiaj takie różnice poglądów na bieżącą politykę jak z moim przyjacielem z gór mogłyby być obojętne, ale wtedy zaważyły one na naszych relacjach.

Mówi się, że jeśli przyjaciel zawodzi, to nigdy nie był przyjacielem...
Nie wiem.

Nie miał Pan nigdy ochoty kompletnie zmienić otoczenie - wcześniej praca w IPN, teraz wydział spraw niejawnych w Zarządzie Portu Morskiego. Nie męczy to Pana?
To jest praca. Poza tym tutaj chroni się informacje ważne z punktu widzenia gospodarki czy naszej firmy. A tam było samo życie, to była ciężka materia. Dorośli ludzie płakali, gdy czytali papiery wyprodukowane przez SB na ich temat, jak dowiadywali się, że ich kumple na nich donosili. Ja z kolei musiałem być na tyle mocny, by nie odbierać tego wszystkiego emocjonalnie.

Potrafił to Pan?
Tak, i ludzie to czuli. Wiedzieli, że jestem dyrektorem rzetelnym i uczciwym.

Mamy kolumnę "Co u nich słychać", a my cały czas rozmawiamy o przeszłości.
Pani zadaje pytania.

Widział Pan nową "Stawkę większą niż życie", a właściwie "Stawkę większą niż śmierć"?
Nie.

W ogóle Pan chodzi do kina?
Raz na kwartał z żoną.

Co Pan ostatnio oglądał?
"Bitwę Warszawską".

Podobało się Panu?
Tak, bardzo dobrze, że takie filmy powstają. Nie patrzę na stronę artystyczną - chociaż ona jest ważna, ale chodzi mi o przekazywane treści. Takich filmów brakowało na początku lat 90. Może mniejsze by było zamieszanie w polskich głowach, jeśli chodzi o ocenę historyczną. Bo ludzie nie czytają, a film można obejrzeć, trwa zazwyczaj nawet nie dwie godziny.

Pana zdaniem to zamieszanie w polskich głowach jest teraz większe?
Mówimy o rzeczywistości, a ja nie chciałbym jej oceniać. Zamieszanie jest, ale i jest ciekawie, choć dla mnie to, co się dzieje, jest dość przewidywalne. Bo jest walka polityczna, żyjemy w demokracji i o to chodziło, żebyśmy prowadzili dyskusje polityczne. Jednym ta forma ostrości się podoba, innym nie, ale mamy wolność, o którą walczyliśmy.

Edmund Krasowski - działacz podziemia, poseł, dyrektor IPN. Urodził się 30 sierpnia 1955 roku w Elblągu. Ukończył astronomię na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Wtedy też zaczął działać w opozycji demokratycznej. Na początku lat 80. tworzył podziemną Solidarność, wydawał m.in. "Zwyciężymy", "Biuletyn Informacyjny Regionu Elbląskiego" oraz elbląską mutację "Tygodnika Mazowsze". Pełnił funkcję posła X i I kadencji. Do 2002 roku zasiadał w sejmiku województwa pomorskiego. Był pierwszym dyrektorem gdańskiego oddziału IPN, skąd został odwołany w grudniu 2006 roku.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki