Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na sępa

Dariusz Szreter
Wtorek, 22 czerwca 2010 r.

Obiecałem sobie unikać wpisów angażujących się bezpośrednio w kampanię wyborczą. Są jednak granice przyzwoitości, których przekraczać nie wypada, a jeśli już do tego doszło - nie wolno zamilczeć.
Dwójka finalistów szuka swojej szansy poprzez efektywne "zagospodarowanie" elektoratu Grzegorza Napieralskiego. Umizgi do niego samego i jego wyborców rozpoczęły się natychmiast po ogłoszeniu wyników pierwszej tury. Bronisław Komorowski zaczął zresztą kokietować środowiska lewicowe jeszcze wcześniej, desygnując Marka Belkę na prezesa NBP i zapewniając sobie poparcie Włodzimierza Cimoszewicza. Wydawało się, że Jarosławowi Kaczyńskiemu będzie trudniej wykonać ukłon w tamtym kierunku. Wszak to prezes PiS sześć lat temu domagał się delegalizacji SLD. Pod jego rządami prokuratura prowadziła sławetne śledztwo w sprawie rzekomych powiązań działaczy Sojuszu z aferą węglową na Śląsku, zakończone celnym strzałem w łazience Barbary Blidy. Swoim ideowym przeciwnikom Kaczyński wypominał dziadków w Komunistycznej Partii Polski, a w 2007 roku początkowo odmawiał debaty z Donaldem Tuskiem, twierdząc, że jest on tylko "pomagierem" realizującym wytyczne antypolskiej polityki, której mózgiem jest Aleksander Kwaśniewski i skupieni wokół niego postkomuniści. Od dwóch miesięcy przywykliśmy jednak do tego, że Jarosław Kaczyński może zmienić zdanie w każdej sprawie nie tracąc przy tym, w oczach zwolenników, nic ze swojej politycznej wyrazistości.

W powyborczy poniedziałek, w Szczecinie, dowiedzieliśmy się więc, że nie ma już w Polsce postkomunistów, jest za to lewica, która jest w porządku, a on, Jarosław Kaczyński, też w istocie jest trochę lewicowy. Ok, to wszystko wolno mu mówić w myśl reguł zwykłego teatrzyku wyborczego. Jego brat pięć lat temu, rywalizując z Tuskiem w drugiej turze, też wyznał na łamach jednego z tabloidów, że PRL w gruncie rzeczy miał i swoje dobre strony. Rzecz w tym, jak Jarosław Kaczyński uzasadnia swoje nowe stanowisko. 

- W katastrofie smoleńskiej zginęli ludzie z tamtej formacji, ludzie doświadczeni, aktywni jeszcze w czasach PRL-u - tłumaczy. - Oni tam pojechali oddać hołd ofiarom tego systemu, który był kiedyś także przez nich akceptowany, ale jest coś takiego, jak czynna skrucha, coś, co powinniśmy uszanować. (...) Jest w tym coś, co ma wymiar symbolu i dlatego ja dzisiaj będę już mówił "lewica".
Władysław Bartoszewski komentując początek kampanii Kaczyńskiego, w którym odwoływano się do jego cierpienia po stracie brata, określił to mianem nekrofilii, czym ściągnął na siebie gromy. Temu blogowi patronuje hasło niedolewania oliwy do ognia więc (z trudem) powstrzymuję się od określenia jednym dosadnym słowem, tego, na co Kaczyński pozwala sobie teraz w stosunku do pamięci Jolanty Szymanek-Deresz, Izabeli Jarugi-Nowackiej i Jerzego Szmajdzińskiego, by pożywić się głosami ich wyborców.

Aż strach pomyśleć, co jeszcze może się zdarzyć w tej kampanii.
A swoją drogą ciekawa jest ta koncepcja "czynnej skruchy". Dlaczego JK zauważył ją dopiero teraz? Przecież już w latach 90. prominentni politycy SLD odwiedzali groby Polaków zamordowanych na wschodzie. Aleksander Kwaśniewski w Charkowie był nawet tak skruszony, że ledwo mógł ustać. Czyżby więc dopiero wspólny lot z Lechem Kaczyńskim miał moc odpuszczania grzechów?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki