18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Muzyk to marny, co nie grał w Czerwono-Czarnych

Marcin Mindykowski
G. Mehring
Muzyków legendarnej polskiej grupy bigbitowej, przygotowujących się do jubileuszowego koncertu z okazji pięćdziesięciolecia, podglądał, podsłuchiwał i wyciągał na wspominki Marcin Mindykowski

Śląska młodzież potrzebuje po szkole i pracy wypoczynku, a nie wrzasków śpiewających po angielsku małpiszonów - usłyszał od Edwarda Gierka Franciszek Walicki we wrześniu 1959 roku. Tym samym stało się jasne, że dni zespołu Rhythm and Blues - tego samego który pół roku wcześniej zagrał w gdańskim klubie Rudy Kot pierwszy polski rockowy koncert - są policzone. Mogło to oznaczać koniec dziejów dopiero raczkującego wówczas w Polsce rock'n'ro-lla. Albo... nowy początek.

Franciszek Walicki, dziennikarz i główny animator polskiej sceny rockowej, opowiedział się za tym drugim rozwiązaniem i powołał do życia grupę Czerwono-Czarni, która miała kontynuować tradycję i repertuar zespołu Rhythm and Blues. Jedyna zmiana dotyczyła strony - powiedzielibyśmy dziś - marketingowej. Zamiast drażniącego partyjnych decydentów słowa "rock'n'roll", Walicki ukuł jego polski synonim - "mocne uderzenie" (od angielskiego "big beat"). 23 lipca 1960 roku, o godz. 19, grupa zagrała swój pierwszy koncert w gdańskim klubie Żak.

- To było dla mnie wręcz przełomowe przeżycie: nagle, jako 20-letni chłopak, jestem żywo oklaskiwany przez publiczność - wspomina Wiesław Bernolak, gitarzysta pierwszego składu Czerwono-Czarnych. - A przecież nauczyłem się grać na gitarze zaledwie dwa lata przed trafieniem do zespołu!

- Na pewno nie zdawaliśmy sobie jednak wtedy sprawy z tego, że zaczynamy coś, co stanie się historią - uzupełnia Andrzej Jordan, obdarzony ciepłym barytonem wokalista, który śpiewał zarówno w Czerwono-Czarnych, jak i w Rhythm and Blues. - Mieliśmy po 20 parę lat. To była przygoda, śpiewaliśmy i graliśmy, bo nam się to podobało.

Kolejną idée fixe Walickiego był sopocki Non Stop - połączenie sali koncertowej z parkietem do tańca. W tej konwencji świetnie odnaleźli się Czerwono-Czarni, którzy specjalizowali się w takim graniu. I tak grupa została pierwszym gospodarzem Non Stopu, który szybko zyskał sławę skrywanego brezentowym dachem miejsca, gdzie grana jest tak poszukiwana przez młodzież, a nieobecna w radiu muzyka.

Inkubator
Podczas pierwszej edycji Non Stopu muzycy rzucili hasło "Szukamy młodych talentów". Wkrótce przerodziło się ono w Festiwal Młodych Talentów w Szczecinie. Podczas każdej edycji nagradzano Złotą Dziesiątkę, czyli najzdolniejszych młodych artystów. Część laureatów rozpoczęła karierę u boku Czerwono-Czarnych. W ten sposób wyłoniono choćby Helenę Majdaniec, Karin Stanek, Kasię Sobczyk i Czesława Niemena.

Czerwono-Czarni przerodzili się więc w prawdziwy kolektyw muzyczny i "inkubator" młodych talentów. - Graliśmy wtedy w formule "zespół akompaniujących muzyków i soliści". Każdy z tych solistów miał swoje emploi - od żywiołowości Karin Stanek, poprzez fascynację Macieja Kossowskiego Louisem Primą, po sentymentalizm Kasi Sobczyk. To była więc świetna szkoła muzyczna, bo nie zasklepialiśmy się tylko w jednym gatunku. Ukułem nawet takie powiedzenie: "Muzyk to marny, co nie grał w Czerwono-Czarnych" - śmieje się Ryszard Poznakowski, który do zespołu dołączył w 1965 roku i pozostał w nim dwa lata.
Bez zapałek by nie wyszło

Czerwono-Czarni byli niekwestionowanym liderem polskiej sceny bigbitowej na początku lat 60. W 1961 roku nagrali pierwszą polską płytę rock'n'rollową - tzw. czwórkę, z własnymi wersjami zachodnich przebojów. I choć w tym samym roku rozstali się z Franciszkiem Walickim i przeszli pod opiekę szczecińskiej Estrady, koncertowali jeszcze intensywniej. Rok później, jako pierwszy polski zespół bigbitowy - ku oburzeniu wielu publicystów reżimowej prasy - wystąpili w Filharmonii Narodowej.

Przede wszystkim zaczął jednak powstawać polski repertuar. - Byliśmy pierwszym pokoleniem, które rezygnowało z grania standardów na korzyść własnych poszukiwań - mówi Ryszard Poznakowski. - To też za- sługa Franka Walickiego, który miał świetny instynkt dotyczący tego, czego chce polska młodzież - uzupełnia Andrzej Jordan. - Na początku, w Rhythm and Blues, byliśmy przecież jak małpy: naśladowaliśmy zachodnie gwiazdy, aranżerów, ich sposób śpiewania - przyznaje.

Muzycy Czerwono-Czarnych w latach 60. musieli się też zmagać z twardą rzeczywistością. Ale konieczność używania zapałek zamiast wtyczek do instrumentów, przerabiania radioodbiorników na głośniki czy grania paru koncertów dziennie za marne stawki ich nie zniechęciła.

- Braliśmy to wszystko z humorem. Chodziło nawet takie powiedzenie: "Bez zapałek nie ma big beatu" - śmieje się Poznakowski. - Poza tym nigdy nie uprawialiśmy chałtury. Graliśmy wyłącznie dla przyjemności - naszej i widowni. Pieniądze nie miały wtedy takiego znaczenia jak dzisiaj, więc liczyło się tylko to, jaką wartość mogliśmy uzyskać na twarzach publiczności.

- To młodość unosiła nas w górę. Na młodych ludziach można i drzewo rąbać. Dwa koncerty dziennie? Proszę bardzo, mogą być i trzy - tłumaczy Jordan.

Od początku podejrzliwie na nowy ruch muzyczny patrzyły też socjalistyczne władze. - To był fatalny system, a my uprawialiśmy rzecz, której UB-cja nienawidziła. Potrafiła nam więc wyrywać gitary z rąk - opowiada Jordan. Ale czy krytyka "niepolskiego" repertuaru nie przyspieszyła przypadkiem rozwoju grup bigbitowych? - Władza nie zdawała sobie sprawy z tego, że odcinając nas od repertuaru zagranicznego, spowoduje ten niechciany dla siebie efekt. Potem nie dało się już tego ruchu utrzymać w ryzach, publiczność głosowała nogami. W końcu decydenci machnęli na to ręką - opowiada Poznakowski.

Niech Jagger poprosi
W połowie lat 60. kariera Czerwono-Czarnych nieco jednak przyhamowała. Grupa oddała palmę pierwszeństwa grającym wtedy ostrzejszą muzykę Niebiesko-Czarnym, do których odpłynęła większość najlepszych solistów i która miała więcej polskiego repertuaru. Franciszek Walicki ubolewał, że muzycy dali się wbić we fraki, muchy i garnitury, że - jak pisali niechętni im wcześniej dziennikarze - wreszcie "nabrali kultury". - Martwiło mnie, że Czerwono-Czarni dali się wciągnąć w takie szambo - żalił się w swojej książce "Szukaj, Burz, Buduj". Wiesław Bernolak tłumaczy spadek formy grupy właśnie niechęcią ówczesnych władz. - W pewnym momencie wymagano ode mnie takich karkołomnych rzeczy jak przerabianie piosenek żołnierskich na big bit! Gdybyśmy mogli nadal grać angielskie utwory i swobodnie rozwijać polski repertuar, wszystko potoczyłoby się inaczej - przekonuje. - Czerwono-Czarni nig-dy nie byli zespołem ortodoksyjnym, tylko nurtem środka - wyjaśnia z kolei Poznakowski.
Zdaniem niektórych polski rock tak naprawdę narodził się jednak dopiero w latach 80., bo, choć muzycznie zaistniał już w latach 60., dyskwalifikowały go wtedy teksty - naiwne i ugrzecznione, niedotykające prawdziwych problemów ludzi. Co na to wykonawcy "Malowanej lali", "O mnie się nie martw" i "Rudego rydza"? - Tak, teksty były naiwnawe, ale spełniały swoją rolę, bo trafiały do ludzi - przyznaje Jordan. - Raczkowaliśmy, tekściarze też byli wtedy amatorami.

- Tworzyliśmy zręby subkultury młodzieżowej. Faktycznie, byliśmy nieco ugrzecznieni, ale woleliśmy przemycać cięższe granie sekcji rytmicznej w smokingach niż od razu szokować publiczność - tłumaczy Poznakowski. - Oczywiście, jak słucham niektórych swoich płyt z lat 60., to czasem śmiać mi się chce. Ale zauważmy też, jakie teksty były przed nami: niezwykle sentymentalne, o wzdychaniu do księżyca. Próbowaliśmy to nieco przełamywać, ale nasi autorzy nie mogli od razu oderwać się od tej obowiązującej estetyki tekstowej. Ale już następ-ne pokolenie tekściarzy - Mo-gielnicki, Olewicz, Cygan - tej estetyce się przeciwstawiło. Rewolucja muzyczna była u nas po prostu ewolucyjna - mówi.

Do niewątpliwych sukcesów należała jednak trasa po USA i Kanadzie w 1966 roku. Rok później przyszła jeszcze większa nobilitacja - muzycy zagrali support przed polskim koncertem The Rolling Stones w warszawskiej Sali Kongresowej. - Brian Jones podłączył swoje organy we wtyczkę o zbyt wysokim napięciu i je spalił - wspomina Poznakowski. - Nowe organy można było kupić najbliżej w Berlinie Zachodnim, więc impresario Stonesów zapytał mnie, czy ja mogę pożyczyć im swoje. Powiedziałem, że nie chcę pieniędzy, ale proszę, żeby to samo powiedział do mnie Mick Jagger. Mam nawet zdjęcie zrobione w chwili, kiedy Jagger mówi "please", a ja odpowiadam "yes" - śmieje się.

Rządzi generał Bernolak
Od poniedziałku w kaszubskim Sulminie trwały intensywne próby pod kierownictwem Wiesława Bernolaka. Przerwała je wtorkowa awaria prądu i liczne wywiady, których udzielali muzycy. Bernolak postawił jednak sprawę jasno - albo muzyka, albo wywiady. - Mamy jeszcze dużo do przerobienia - powtarzał. Dla porządku rozpisał muzykom zapis nutowy. Andrzej Jordan mówi o roli Bernolaka w przygotowaniach krótko: "generał, król i Pan Bóg". Ale jest nad czym panować - Czerwono-Czarni zagrają dziś bowiem w... 18-osobowym składzie! Na plakatach koncert jest reklamowa-ny - podobnie jak w latach 60. - hasłem "reprezentacyjny, najsilniejszy skład". Jaki był klucz jego doboru? - To muzycy, którzy po prostu wciąż uprawiają muzykę - zarobkowo lub hobbystycznie - i cały czas są w dobrej formie - wyjaśnia Bernolak. - W podobnym składzie graliśmy jubileuszowe koncerty w ostatnich latach, więc mamy to już wszystko "obcykane". Trochę tylko sobie przypomnieliśmy i wprowadziliśmy zmiany rytmiczne. Tak, żeby to brzmiało z gazem.

- Po latach wszyscy gramy te utwory z zamkniętymi oczami - opowiada Ryszard Poznakowski. - Jasne, mamy dziś lepsze instrumentarium, jesteśmy bardziej doświadczeni i osłuchani. Mimo że gramy w oryginalnych tonacjach i aranżacjach, ręka idzie nam do tego bardziej nowocześnie.

- Ostatni raz śpiewałem 50 lat temu, więc oczywiście jestem spięty - dodaje Jordan. - Ale koledzy mówią, że było nieźle, że zachowałem świeżość głosu. Mam nadzieję, że nie komplementują mnie kurtuazyjnie.

Czego Czerwono-Czarni spodziewają się po piątkowym koncercie? - Że przeżyję - śmieje się Jordan. - To są utwory dosyć stare, wiec nie sądzę, aby mogły obudzić jakieś wyjątkowe dreszcze entuzjazmu wśród publiczności. Myślimy jednak, że przyjdzie sporo ludzi, którzy są już w tym wieku, że wywołamy w nich rzewne wspomnienia - dodaje. - Poza tym ta muzyka jest rzetelna i świetnie zaaranżowana przez Wiesia. W końcu Czerwono-Czarni nie trwaliby 16 lat, gdyby nie byłoby wśród nich bardzo zdolnych muzyków...

- Mam już tyle doświadczenia, że przyjmuję to jak normalną sprawę. Oczywiście, przeżywam to, bo w końcu minęło 50 lat minęło od tego pierwszego koncertu. Ale nie mam tremy, bo uważam, że jeśli człowiek jest dobrze przygotowany, nie gra ona roli - twierdzi Bernolak.

Poznakowski: - Chciałbym uzyskać to, co udało mi się kiedyś z Trubadurami. Po koncercie podszedł do mnie mężczyzna w moim wieku, z synem i wnuczkiem. I powiedział: "Panie Ryszardzie, bardzo panu dziękuję, bo dzięki waszej muzyce odzyskałem pozycję w domu. Ci gówniarze myśleli, że za moich czasów nie było rock'n'rolla!". Mam więc nadzieję, że w piątek publiczność też będzie usatysfakcjonowana w trzech pokoleniach. Niech żyje rock'n'roll!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki