Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mundial: na styku sportu i polityki

Paweł Durkiewicz
Janusz Kupcewicz grał na mundialu w 1982 roku. Nikt nie wierzył, że Polacy zajmą III miejsce
Janusz Kupcewicz grał na mundialu w 1982 roku. Nikt nie wierzył, że Polacy zajmą III miejsce Robert Kwiatek
W meczach reprezentacji nierzadko ożywają międzypaństwowe animozje. Nic dziwnego, że futbolowe mistrzostwa świata często bywały przesiąknięte politycznymi podtekstami.

Jak kształtowały się związki między polityką a futbolem? Na początku XX wieku piłka nożna w błyskawicznym tempie zdobywała globalną popularność i tylko kwestią czasu było zorganizowanie pierwszych mistrzostw świata wyłaniających najlepszą narodową reprezentację globu. Obserwujący wypełniające się po brzegi futbolowe stadiony przywódcy państw szybko zrozumieli, jak wielkim nośnikiem propagandowym mogą być zawody śledzone przez fanów ze wszystkich kontynentów. Na wyobraźnię polityków działały spektakularne przykłady pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich, przywróconych do życia przez barona Coubertina.

Piłka w służbie faszyzmu

O ile premierowe mistrzostwa w 1930 r. w Urugwaju przebiegały jeszcze w niezmąconej atmosferze sportowego święta, kolejny turniej przeszedł już do historii jako festiwal propagandy faszystowskiej.

Organizacja drugiej edycji mundialu w 1934 roku przyznana została Włochom, w dużej mierze dzięki szeroko zakrojonym działaniom dyplomatycznym ówczesnego premiera Italii Benito Mussoliniego. Przy całkowitej aprobacie międzynarodowej federacji piłkarskiej FIFA Il Duce skrupulatnie wykorzystywał wszystkie nadarzające się okazje do demonstrowania potęgi Włoch i propagowania obowiązującej w państwie ideologii. Ułatwiał mu to fakt, że włoskie mistrzostwa jako pierwsze w historii były transmitowane przez radio.

Na oficjalnym plakacie mundialu znalazł się symbol doktryny faszystowskiej, czyli tzw. fasces. Słynący z megalomanii wódz ufundował też potężne trofeum (Coppa del Duce), które miało zostać wręczone obok tradycyjnego, sześciokrotnie mniejszego (!) Pucharu Świata. Nikt nie miał wątpliwości, że Mussolini zrobi wszystko, by mistrzostwa wygrała reprezentacja Włoch, a dobry wynik osiągnęła też zaprzyjaźniona ekipa niemieckiej III Rzeszy.

Tak też się stało. Najwięcej kontrowersji towarzyszyło ćwierćfinałowi, w którym Włosi wygrali z Hiszpanią... dopiero po drugim meczu. W pierwszym był remis 1:1, dlatego organizatorzy postanowili powtórzyć spotkanie. W rewanżu Italia zwyciężyła po zaciętym boju 1:0. Potem gospodarze pokonali Austrię i Czechosłowację, sięgając po tytuł przy wyraźnej, momentami wręcz żenującej pomocy sędziów. Niemcom ostatecznie przypadło trzecie miejsce.

Od tej pory stadiony miały na dobre stać się ulubionym polem popisów nie tylko dla sportowców, lecz także - a może przede wszystkim - dla mistrzów propagandy totalitarnych reżimów.

Co ciekawe, na włoskim mundialu mogli zaprezentować się także Polacy, jednak na przeszkodzie stanęła - a jakże - polityka. W dwumeczu kwalifikacyjnym nasi piłkarze mierzyli się z Czechosłowacją. W pierwszym starciu przegrali w Warszawie z południowym sąsiadem 1:2. Wydawało się, że po całkiem dobrym występie nasi reprezentanci mają jeszcze szanse w rewanżu.

Niestety, na drugi mecz nasza drużyna... nie pojechała, ze względu na ingerencję rządu, który odmówił zawodnikom wydania paszportów. Kierowane przez Józefa Becka Ministerstwo Spraw Zagranicznych swoją decyzję tłumaczyło sytuacją międzynarodową i kwestią "honorową". Kością niezgody pomiędzy oboma państwami było wówczas Zaolzie, do którego Polska rościła sobie prawo od zakończenia I wojny światowej. Był to pierwszy w historii "polityczny" walkower w historii ogólnoświatowych rozgrywek.

Ręka Boga strzela gola szatanowi

W 1978 roku rola organizatora mistrzostw przypadła Argentynie, rządzonej wówczas od dwóch lat przez reżim generała Jorge Videlego. Podobnie jak w przypadku roku 1934 i mundialu we Włoszech, tak samo teraz wielką ambicją rządzących w kraju goszczącym czempionat był spektakularny triumf gospodarzy, czyli drużyny prowadzonej przez wielkie gwiazdy pokroju Mario Kempesa i Daniela Passarellego. Już samo przyznanie imprezy Argentyńczykom wzbudziło na całym świecie wiele kontrowersji. I choć dyktator junty skłonił opozycję do zawieszenia broni na czas turnieju, z przyjazdu ze względów bezpieczeństwa zrezygnowało kilka znaczących postaci, m.in. filar reprezentacji Holandii, Johann Cryuff. Argentyńczycy swój cel osiągnęli, triumfując po pasjonującym finale przeciw... Holendrom.

W r. 1986 junta była już dawno odsunięta od władzy w wyniku kompromitującej porażki w wojnie o Falklandy-Malwiny z Wielką Brytanią, a na mundialu w Meksyku figiel losu skojarzył w ćwierćfinale Argentyńczyków z reprezentacją Anglii. Jako że konflikt z 1982 r. wciąż trwał w pamięci obu narodów, mecz od razu ogłoszono wielką "zemstą za Falklandy". 115-tysięczna publiczność na Estadio Azteca czekała na pierwszego gola do 51. minuty, kiedy to lider "Albi-celestes" Diego Maradona skierował piłkę do bramki... ręką, sprytnie unikając przy tym kary ze strony tunezyjskiego arbitra. Latynosi wygrali ostatecznie 2:1, a krnąbrny Maradona ogłosił, że jego zespołowi pomogła "ręka Boga" ("la mano de Dios"). Choć powtórki telewizyjne nie pozostawiały wątpliwości, "Boski Diego" dopiero po 19 latach przyznał się publicznie do złamania przepisów.

Także reprezentacja Polski miała swój słynny mundialowy mecz o podwyższonym ciężarze politycznym. Na mistrzostwach w Hiszpanii (1982) biało-czerwoni ze Zbigniewem Bońskiem na czele byli już o krok od awansu do półfinału. Do osiągnięcia celu wystarczył im remis w ostatnim meczu drugiej fazy grupowej z ZSRR.

Na długo przed pierwszym gwizdkiem wiadomo było, że to spotkanie będzie inne niż wszystkie, głównie ze względu na wciąż trwający stan wojenny. Na trybunach legendarnego Camp Nou w Barcelonie sporo było sztandarów Solidarności, jednak realizatorzy transmisji z Telewizji Polskiej robili wszystko, by telewidzowie w kraju ich nie zobaczyli. Polakom udało się utrzymać przez 90 minut bezbramkowy remis, dzięki czemu weszli do najlepszej czwórki mundialu, eliminując przy okazji znienawidzonego rywala.

Po upadku żelaznej kurtyny i zakończeniu zimnej wojny spotkań z wyraźnymi podtekstami politycznymi było mniej, choć oczywiście co jakiś czas los kojarzył ze sobą reprezentacje zwaśnionych państw. Tak było na francuskim mundialu w 1998 roku, kiedy to w fazie grupowej trafiły na siebie nisko notowane zespoły z USA i Iranu. Oba państwa nie utrzymywały ze sobą relacji dyplomatycznych od 1979 roku, kiedy to władzę w Iranie stracił prozachodni szachinszach Mohammed Reza Pahlavi. Na szczęście tym razem futbol pokazał swoją pojednawczą moc. Choć organizacji meczu towarzyszyło wiele problemów (przywódca Iranu Ali Chamenei zabronił piłkarzom podejść do tradycyjnego przywitania z Amerykanami), obie drużyny pokazały, że na sportowej arenie nie ma miejsca dla barier politycznych.

Przed pierwszym gwizdkiem piłkarze obdarowali się upominkami, a do przedmeczowej fotografii - wbrew przyjętym praktykom - zespoły zapozowały wspólnie. Na boisku Iran wygrał 2:1, co władze islamskiej republiki określiły mianem "poskromienia wielkiego szatana". Mimo to obie ekipy na fali piłkarskiej odwilży spotkały się w styczniu 2000 roku w meczu towarzyskim w kalifornijskiej Pasadenie. Tym razem padł remis 1:1.

Stadion na beczce prochu

Powyższe przykłady to tylko mała próbka z wielkiego zbioru polityczno-sportowych anegdot spisanych przez 84 lata piłkarskich mistrzostw świata.

Jak będzie w tym roku? Jedno jest pewne - na brazylijskiej imprezie zabraknie reprezentacji Ukrainy, czyli kraju, wokół którego koncentrowały się najgłośniejsze napięcia międzynarodowe z ostatnich miesięcy. Do gry ze sporymi nadziejami przystępują za to piłkarze Rosji, których większość drużyn wolałaby uniknąć na swojej drodze do finału. Drabinka turniejowa jest jednak nieubłagana i jeśli "Sborna" wyjdzie z grupy, już w 1/8 finału może trafić na reprezentację... USA. Wobec ostatnich nieporozumień obu mocarstw podtekst polityczny byłby zapewne nieunikniony, choć zdecydowanie większy ciężar wiązałby się ze starciem Rosjan z Ukrainą. Ciekawe, czy futboliści zdobyliby się na przyjazne gesty ponad politycznymi podziałami...

Inne, dużo poważniejsze obawy dotyczą gospodarzy turnieju. Sytuacja wewnętrzna mającej mocarstwowe aspiracje Brazylii już od wielu miesięcy jest napięta do granic możliwości, czego dowodem są liczne strajki w największych metropoliach kraju. Globalnemu obserwatorowi przemawia do wyobraźni fakt, że połowa rozkochanego w futbolu narodu nie popierała decyzji władz państwowych o organizacji mundialu. Dziś wydaje się, że rząd może uratować tylko i wyłącznie... triumf drużyny popularnych "Canarinhos". Aż strach pomyśleć, jak na porażkę mogą zareagować ulice Sao Paulo, czy Rio de Janeiro. Przypomnijmy - domową porażkę z Urugwajem w finale mundialu z 1950 roku dramaturg Nelson Rodrigues nazwał... brazylijską Hiroszimą.

Wojna futbolowa - tym mianem określa się konflikt zbrojny, który wybuchł w lipcu 1969 roku między Salwadorem a Hondurasem. Jako jego bezpośrednią przyczynę wskazuje się mecz eliminacyjny do mistrzostw świata w piłce nożnej przegrany przez Honduras. Faktycznie stosunki między państwami były napięte już znacznie wcześniej, w związku z osadnictwem salwadorskich rolników na przygranicznych terenach Hondurasu. Mecz był tylko pretekstem do podgrzania nastrojów nacjonalistycznych. W czterodniowych walkach zginęło dwa tysiące osób, a traktat pokojowy, kończący tę krótkotrwałą wojnę podpisano dopiero w 1980

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki