Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mówią o sobie: Niepokonani. Opowieść o Polsce bezprawia

Tomasz Słomczyński
Bartosz Brosz
Mówią o sobie: Niepokonani. Czy rzeczywiście tacy są? Pokonani przez sądy, organa ścigania, miejscowe układy, chcą wierzyć, że jeszcze zwyciężą, że ich racja znajdzie się na wierzchu. Są wściekli, nie mają już wiele do stracenia. Opowieści o Polsce bezprawia wysłuchał Tomasz Słomczyński.

Jutro spotkają się w Sopocie, będą się dzielić swoimi doświadczeniami. Będą opowiadać historie, z których wynika jedno: TO może spotkać każdego. Co dokładnie? Gigantyczne długi, upokorzenie, poczucie bezsilności i wściekłość.

Bogdan Miller, technik mechanik, obecnie rencista:
Marzec 2008 roku, policjanci zatrzymują mnie pod pretekstem przekroczenia przepisów drogowych. Mam przy sobie swój telefon. Policjanci stwierdzają, że jest kradziony (wartość telefonu 58 zł brutto). Mówię: to mój telefon! Zostałem zatrzymany. Spędziłem wtedy 24 godziny w policyjnym areszcie.

Gdy moi bliscy wraz z dowodami zakupu telefonu udali się do komisariatu, aby mnie odebrać, policjanci próbowali przypisać mi kradzież samochodu, którym jechałem. Jak się dowiedzieli, że wśród osób, które przybyły do komisariatu, znajduje się właściciel samochodu, byli bardzo zdziwieni. Martwili się jedynie o to, czy zostanie złożona na nich skarga.

13 lipca 2010 roku pojechałem do Jastrzębiej Góry. Zaparkowałem samochód przy plaży. Poszedłem nad morze. Po powrocie do miejsca, w którym go zaparkowałem, to było około godz. 10, okazało się, że mojego auta nie ma. Zawiadomiłem więc policję. Przyjechał radiowóz, z którego wysiadł policjant i spytał mnie, gdzie mam samochód i co z nim zrobiłem. Zabrał mnie do radiowozu.

Policjanci zawieźli mnie do komisariatu we Władysławowie. Przez całą drogę wymuszali na mnie, abym się przyznał, co zrobiłem z samochodem. Nie przyjmowali do wiadomości faktu, że samochód został skradziony. Mówili mi, że mają monitoring i że zaraz się wyda, co zrobiłem z autem. Mówiłem im, że jestem chory, że leczę się psychiatrycznie, że na dziś jestem umówiony w Gdańsku u mojego lekarza - pokazywałem książkę rumowską z wyznaczoną datą wizyty u lekarza psychiatry. Nic to dla nich nie znaczyło.

Mieli mi pokazać monitoring, ale w końcu mi go nie pokazano. Zawieziono mnie do Komendy Policji w Pucku, gdzie byłem przesłuchiwany. Byłem wykończony psychicznie. Przestraszyłem się. Bardzo się bałem, że powtórzy się historia z marca 2008 roku, że znowu wyląduję za kratkami. Miałem świadomość, że policja szuka pretekstu, aby mnie znowu zamknąć w więzieniu. Wówczas zablokowałem się psychicznie. Nachodziły mnie różne wizje. Domagałem się adwokata.

Wypuszczono mnie po kilku godzinach. Następnego dnia poszedłem do lekarza. Chciał mnie skierować do szpitala psychiatrycznego.
Wtedy, w Jastrzębiej Górze, nie zabezpieczono żadnych śladów, nie przesłuchano świadków, nie przejrzano nagrania z monitoringu. Cały czas typowano mnie jako oszusta, który upozorował kradzież samochodu.

Ostatecznie stwierdzono, że kradzieży w ogóle nie było: "brak jest danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienie przestępstwa".

Dodam, że do dziś samochód nie został znaleziony, nikt nigdy nie postawił mi zarzutu, że sam sobie "ukradłem" samochód, próbując wprowadzić w błąd organa ścigania.

Samochód był w leasingu, który zaciągnęła moja życiowa partnerka. Wkrótce leasingodawca zwrócił się do niej o zwrot całej kwoty za samochód - w sumie to było 180 tys. zł. Nie mieliśmy żadnego dokumentu wskazującego, że auto zostało skradzione.

Zwróciłem się do rzecznika praw obywatelskich, ten wytknął policji niestaranność przy prowadzeniu śledztwa, w efekcie postępowanie zostało wznowione. Ostatecznie półtora roku po zdarzeniu przesłuchano świadków. Potem następuje ponowne umorzenie, prokurator stwierdza, że "mając wszystkie okoliczności na uwadze, kradzieży jednoznacznie wykluczyć nie można". Złożyłem skargę na to umorzenie, sąd nakazał je powtórnie podjąć. Sprawa znów została umorzona.

Dla nas jednak to nie koniec. Nadal nie ma żadnego formalnego potwierdzenia, że ukradziono nam samochód. Musimy spłacać raty za auto, którego nie mamy. Płacimy, bo co mamy robić?

Nie wiem, dlaczego policja już dwukrotnie chciała na siłę zrobić ze mnie złodzieja.

Łukasz Gojke, b. prezes spółki, z wykształcenia inżynier rolnictwa, obecnie bez pracy
Wszystko działo się w mieście powiatowym. Pracowałem na stanowisku prezesa Ośrodka Hodowli Zarodowej, która miała duże magazyny i silosy. Spółka należała do Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Obsługiwał nas miejscowy bank. W 1997 roku przyszedł do mnie Szef Banku i przedstawił człowieka, nazwijmy go Hodowcą. Hodowca chciał u mnie przechowywać płody rolne. Podpisaliśmy umowę, w następnym roku ją przedłużyłem, współpraca układała się dobrze.

W tym czasie Bankowiec często reprezentował Hodowcę. Zastanawiało mnie wtedy, dlaczego tak się dzieje. Bankowiec powiadomił mnie, że Hodowca chce zakupić magazyny spółki. Przekazałem tę informację do AWR i otrzymałem polecenie zorganizowania przetargu. To był rok 1998.

Kiedy Szef Banku się o tym dowiedział, oznajmił mi, że przetarg ma wygrać wskazany przez niego człowiek. Zdecydowanie odmówiłem, zaprotestowałem przeciwko ustawianiu przetargu. Co ciekawe, człowiekiem tym nie był już Hodowca, tylko niejaki K. Przypuszczałem, że być może między Bankierem a Hodowcą doszło do konfliktu... Zresztą nie wiem. Nie interesowało mnie to. Miałem zrobić normalny przetarg.

Dalej wydarzenia potoczyły się dosyć szybko:
3 września 1998 roku podpisałem umowę z Hodowcą na usługi suszenia, przechowywania i zakupu części jego plonów - dokładnie rzec biorąc - rzepaku. To ważne: rzepaku.

16 września odbył się przetarg na sprzedaż magazynów. Stanęło do niego kilku oferentów, m.in. Hodowca i K. Najkorzystniejszą ofertę złożył Hodowca.

17 września przychodzi faks informujący o tym, że bank za długi Hodowcy przewłaszczył jego jęczmień browarny, znajdujący się w naszym magazynie. Co ważne: nie chodziło o rzepak, tylko o jęczmień browarny. Tego dnia dzwoni do mnie Bankowiec. Jest oburzony. Mówi, że mam "odkręcić przetarg". Odmawiam.

Kilka dni później bank, w którym moja spółka miała kredyt, wypowiedział nam umowę kredytową - ze skutkiem natychmiastowym. Jak się wkrótce okazało - bank zajął też hipotekę magazynów, które miały zostać sprzedane w przetargu.

Na początku października u notariusza dowiaduję się o zajęciach banku, Hodowca również się o tym dowiaduje - i odmawia kupna nieruchomości z zajętą przez bank hipoteką.

Tego samego dnia idę do Radcy Prawnego, obecnie Znanego Polityka. Opowiadam mu wszystko, on zobowiązuje się reprezentować sprawy mojej spółki, przekazuję mu dokumenty. Jak się okazuje, jest dobrym znajomym Bankowca, obiecuje porozmawiać z nim, żeby ten zdjął zapisy z hipoteki magazynów.

5 stycznia dyrektor AWR odwołuje mnie ze stanowiska, z pominięciem opinii rady nadzorczej spółki.
Mój następca - nowy prezes spółki, organizuje przetarg na magazyny - wygrywa go K., ten sam, którego wcześniej wskazywał Bankowiec.
Bank zdejmuje hipotekę z magazynów.

Mojego następcę i Bank reprezentuje Radca Prawny, obecnie Polityk, ten sam, do którego na początku października zwróciłem się o pomoc.

Następnie mój następca składa na mnie doniesienia do prokuratury, że działałem na szkodę spółki. Prokurator umarza dochodzenie - nie dopatruje się przestępstwa w moim działaniu.

Mój następca zakłada mi więc sprawę cywilną. W sądzie reprezentuje go Radca Prawny - Znany Polityk.

Sąd wydaje wyrok, zgodnie z którym jestem winien tego, że: w dniu 30 września kupiłem od Hodowcy rzepak, wiedząc, że jest on przewłaszczony przez Bank. To działanie na szkodę spółki.

Tylko że zakup miał miejsce 3 września (w aktach jest umowa), a nie 30 września (nie ma w aktach takiej umowy). Kupowałem rzepak. A przewłaszczony został jęczmień browarny, którego nigdy nie kupowałem.

W tej sprawie kluczowa byłaby umowa przewłaszczenia rzepaku. Nigdy taka umowa nie pojawiła się w aktach. Nie mogła - bo nigdy jej nie było.

A jednak zostałem skazany. Sąd nakazał mi i Hodowcy zapłacić spółce 62 tys. zł.
Hodowca zniknął. Nie wiadomo, gdzie jest.
Nie zapłaciłem tej kwoty i jej nie zapłacę.

Architektem tej całej intrygi jest Radca Prawny - Polityk, który w odpowiednich momentach pociągał za odpowiednie sznurki, w samym mieście powiatowym, jak również w Warszawie. Obecnie jest posłem na Sejm RP. Czasem widuję go w telewizji. Nie ma wątpliwości, że to osoba z ogromnymi wpływami.

Od tamtych wydarzeń minęło już 14 lat. To bardzo długi okres dla człowieka, którego skazano na śmierć zawodową i cywilną (przez wyrok nie mogę znaleźć pracy zgodnej z moimi kwalifikacjami), któremu odebrano cały majątek - dom zlicytowano za 30 tys. zł, który został upokorzony i którego nadal się niszczy. Ten dług ciągnie się za mną do dzisiaj, cały czas na naszym majątku siedzi komornik. Ta sytuacja nie jest bez wpływu na zdrowie moje i mojej żony...

Jak długo można dawać się upokarzać?

Henryk Rogowicz, prawnik, obecnie emeryt:
Zacznę od tego, że mam dwóch synów z kobietą, która nie jest moją żoną i z którą nie mieszkam. Zawsze oddawałem ponad połowę swoich przychodów na rodzinę, zawsze miałem dobry kontakt z moimi synami.

W 1992 roku przeszedłem na emeryturę.

1 grudnia 1997 roku dostałem propozycję pracy - dorobienia do emerytury. Ówczesny szef radców prawnych spółdzielni mieszkaniowej Przymorze zaproponował mi pół etatu. Zgodziłem się. W 2000 roku sam zostałem szefem zespołu radców prawnych w spółdzielni.
Zarabiałem tyle, że mogłem płacić więcej niż dotychczas. Zawarłem więc ugodę z matką moich synów. Uzgodniliśmy, że będę płacił miesięcznie 1400 zł. Uważałem wtedy, że stać mnie na to i nie chciałem żałować pieniędzy na dzieci.

Jednak miało się to skończyć. 1 lutego 2007 roku spółdzielnia postanowiła przekazać obsługę prawną kancelarii zewnętrznej. Z tego powodu otrzymałem wypowiedzenie umowy o pracę.

Miałem wkrótce zostać z gołą emeryturą, która wynosiła wówczas 1342 zł. Przy czym samych alimentów miałem płacić 1400 zł.
1 listopada 2006 roku otrzymałem wypowiedzenie, a 9 listopada złożyłem do sądu wniosek o wyznaczenie rozprawy w sprawie obniżenia alimentów. Wnosiłem o obniżenie ich do 500 zł.

Chodziłem do sądu, pisałem pisma, prosiłem, robiłem wszystko, żeby jak najszybciej wyznaczyć rozprawę, na której zapadłaby decyzja o obniżeniu alimentów.

Nic z tego. Sędzia nie wyznaczała terminu rozprawy - tym samym nie podejmowała decyzji o obniżeniu alimentów. Natomiast na ugodę nałożyła klauzulę wykonalności. W tym momencie komornik wszczął wobec mnie postępowanie egzekucyjne o kwotę 1400 zł miesięcznie.

Nie byłem w stanie płacić takiej sumy - to była kwota większa niż cała moja ówczesna emerytura. Zaczęły rosnąć zaległości i odsetki.
Komornik zajął mi emeryturę. Zaczął mi przysyłać 385 zł miesięcznie na życie.

Mieszkam w jednopokojowym mieszkaniu na Przymorzu. Stałe opłaty miesięczne - czynsz, rachunki, wynoszą na miesiąc około 700 zł.
Sędzia wyznaczyła datę rozprawy na 27 lutego 2007 roku, czyli po terminie mojego wypowiedzenia z pracy. Następnie termin odroczyła - na kolejny rok.

W końcu, w marcu 2008 roku zapadł wyrok: alimenty z 1400 zł obniżone zostały do 1100 zł. Sędzia zostawiła mi więc 242 zł miesięcznie na życie.

Wtedy - po roku od utraty wynagrodzenia za pracę w spółdzielni, już miałem zadłużenie na około 10 tys. zł. Komornik zajmował mi emeryturę.

Złożyłem apelację. Minęło kolejne półtora roku. Apelacja została oddalona.

To był już sierpień 2009 roku. Mój dług z tytułu alimentów wynosił wtedy już około 20 tys. zł. Komornik przysyłał mi miesięcznie 500 zł. Zaczynałem pożyczać u znajomych, przyjaciół, rodziny.

Dalej pisałem skargi na ten wyrok - do Krajowej Rady Sądownictwa, Ministerstwa Sprawiedliwości, donosiłem do prokuratury na łamanie prawa przez sędziów. Pisałem do Strasburga. Bez skutku.

Minął kolejny rok. 21 maja 2010 roku sąd rozpatrzył moją sprawę ponownie. I w końcu zmniejszył moje alimenty z 1100 do 500 zł.
Po czterech latach w końcu się udało. Ale to już nie miało żadnego znaczenia. Spirala zadłużenia była nakręcona.

Wtedy z tytułu niezapłaconych alimentów miałem już 28 tys. zł długu. Od przyjaciół i znajomych pożyczyłem 80 tys. zł. Wie pan, jakie to jest upokarzające? Pan mecenas w wieku 78 lat chodzi po ludziach i prosi o pieniądze...

A wszystko dlatego że wtedy, w listopadzie 2006 roku sędzia zdecydowała najpierw zwlekać z wyznaczeniem rozprawy, natychmiast uruchomić komornika, potem odroczyć kolejną rozprawę na rok i na koniec postanowiła mi zostawić 242 zł na życie.

Ja jednak stwierdziłem, że tak tego nie zostawię. Pozwałem Skarb Państwa. Po roku od złożenia pozwu sąd ustalił wartość przedmiotu sporu na 85 tys. zł. To było w czerwcu 2011 roku. Czy myśli pan, że wszystko się dobrze skończyło? Nic podobnego.

Procedura przewiduje, że sąd powinien wyznaczyć termin rozprawy, powinien w tej sprawie zapaść wyrok, wówczas mógłbym zobaczyć te pieniądze. Ale od dwóch lat nie został wyznaczony termin rozprawy, na której taki wyrok powinien zapaść.

[Ustalenie wartości przedmiotu sporu o niczym jeszcze nie rozstrzyga, a zwłoka może wynikać z problemów formalnych, np. z doręczeniem korespondencji lub wniesieniem jakiejś opłaty i wcale nie musi oznaczać bezczynności sądu - informują zapytani przeze mnie prawnicy - przyp. red.].

Piszę pisma, nalegam, ponaglam - i nic. Znowu czekam - bo co mi pozostało?

Głos skrzywdzonych, stroje niewiniątek i tysiące opresji
Trzy powyższe historie nie są napisane w wyniku przeprowadzenia śledztw dziennikarskich. Przekazywane przez Niepokonanych informacje nie były w tym przypadki weryfikowane. To po prostu głosy tych, którzy czują się skrzywdzeni przez polskie państwo.
Jest w tym wszystkim kilka wątpliwości. Ilu z tych, którzy chcą, by ich nazywać Niepokonanymi, to rzeczywiście skrzywdzeni przez państwo, a ilu z nich to zwyczajni oszuści, przestępcy, którzy ubierają się w stroje niewiniątek? Ilu z nich to ludzie oszołomieni własnym zacietrzewieniem i poczuciem krzywdy, których roszczenia wobec państwa pozbawione są realnych i zdroworozsądkowych podstaw?

Rozmawiając z Niepokonanymi, nietrudno zauważyć, że każdy z nich ma swój interes w tym, żeby jego sprawa została nagłośniona, żeby krzywda została naprawiona, a winni ukarani. Co więcej, w wielu tych historiach pojawiają się nazwiska negatywnych bohaterów - są to najczęściej bardzo bogaci i wpływowi ludzie, niekiedy znani z gazet i telewizji. Często to oni właśnie mają stać za nieszczęściem Niepokonanych.

- Zdajemy sobie sprawę, że mogą przychodzić do nas ci, którzy rzeczywiście nabroili, albo tacy, którzy będą prowokatorami. Jesteśmy bardzo ostrożni. Zawsze prosimy o dokumenty, szukamy potwierdzenia tego, o czym nam opowiadają. Będziemy szukać porządnych, uczciwych prawników, którzy zdecydują się nas wesprzeć - odpowiada Łukasz Gojke, bohater jednej z opowiedzianych obok historii, a zarazem współtwórca struktur Niepokonanych na Pomorzu.

Tak czy inaczej - problem opresyjności państwa polskiego istnieje. Jak wynika z sondażu przeprowadzonego wśród około 2 tys. członków klubu Buisness Centre Club - aż 91 proc. badanych uważa, że prokuratorzy i urzędnicy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje błędy. BCC wspomina o około 300 sprawach, w których urzędy lub prokuratura doprowadziły do zniszczenia prywatnych firm. To najbardziej drastyczne przypadki. A ile było i jest "pomniejszych" urzędniczych, sędziowskich, prokuratorskich czy policyjnych opresji? Można szacować, że są ich tysiące.

***
W najbliższą sobotę o godz. 10 Stowarzyszenie Niepokonani 2012 organizuje spotkanie w Europejskiej Szkole Wyższej w Sopocie, ul. Zamkowa Góra 25. Organizatorzy zapraszają wszystkich zainteresowanych problematyką nadużyć władzy w Polsce.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki