Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Motocyklowa pielgrzymka śladami polskiej historii na Wschodzie

Edyta Litwiniuk
Ogrom zbrodni katyńskiej jest niepojęty, a część jej aspektów - nadal niewyjaśniona
Ogrom zbrodni katyńskiej jest niepojęty, a część jej aspektów - nadal niewyjaśniona Edyta Litwiniuk
Na motorach, z przymocowanymi biało-czerwonymi flagami trochę przypominają husarzy. Jadą śladami tragicznej polskiej historii na Wschodzie. O rajdach katyńskich opowiada Edycie Litwiniuk - ojciec Marek Kiedrowicz

Skąd u franciszkanina pasja do motocykli?- Zrodziła się ze względów praktycznych - tłumaczy ojciec Marek Kiedrowicz z Lęborka. - Po prostu pewnego razu z jednym ze współbraci, który podzielał moją miłość do jednośladów, postanowiliśmy kupić jakiś większy skuter, żeby oszczędzać samochód. Z pomysłu większego skutera wyszedł nam taki maksiskuter. I tak to zostało.

Wtedy jeszcze nie przewidywał, że miał to być jego pierwszy krok w kierunku pracy duszpasterskiej w środowisku motocyklistów.
- W wielu klubach motocyklowych organizuje się otwarcia sezonu czy poświęcenia motocykli - mówi ojciec Marek. - Takich uroczystości nie da się zrobić bez kapelana, a na takiego księdza, który sam jeździ jednośladem, motocykliści inaczej patrzą.

Najpierw więc był motocykl, później wszedł w środowisko motocyklowe, a w końcu zaczęły się rajdy. I to nie takie zwykłe, turystyczne, ale rajdy z przesłaniem: najpierw szlakiem bojowym generała Maczka, a potem Katyńskie.
- Nie ukrywam, że takie tematy patriotyczne i religijne, które gdzieś tam się zazębiają, nie były mi obce - mówi ojciec Marek Kiedrowicz. - Dochodzi do tego jeszcze jakiś rodzaj przygody, pielgrzymki, jaką daje motocykl. To wszystko stwarza taką wybuchową mieszankę. Wciąga.

Hołd zmarłym, spotkania z żywymi

Pomysłodawcą motocyklowego Rajdu Katyńskiego był już nieżyjący ksiądz ułan Zdzisław Jastrzębiec-Peszkowski, który cudem ocalał ze zbrodni katyńskiej. Swoim pomysłem podzielił się z Wiktorem Węgrzynem, który do dziś jest komandorem rajdów katyńskich oraz prezesem stowarzyszenia Motocyklowy Rajd Katyński.

Po raz pierwszy Rajd Katyński odbył się w 2000 roku, w tym odbędzie się po raz 13. Dlaczego akurat rajd motocyklowy?
- Bo motocykl to coś więcej niż tylko środek transportu, to środek komunikacji - mówi ojciec Marek.

On sam w pierwszy Rajd Katyński pojechał w 2009 roku. Wtedy cały rajd przejechał na wspomnianym na wstępie, kupionym wspólnie z kolegą, maksiskuterze. W ubiegłym roku był już na motocyklu bmw R 1150 RT.

Co roku trasa Rajdu Katyńskiego jest inna. Powtarzają się te najważniejsze punkty, czyli cmentarze pomordowanych polskich oficerów, ale oprócz hołdu zmarłym, rajd to także spotkania z żywymi.

- Spotykamy się z miejscowymi, mamy wizyty w szkołach, domach dziecka - opowiada ojciec Marek. - Z Rajdem Katyńskim jadą duże dostawcze auta. Wieziemy sprzęt sportowy, ubrania, słodycze, zeszyty. Wszystko to, co może się tam przydać.

Ojciec Marek nigdy nie mówi, że to Polonia, tylko że to po prostu Polacy.
- Polonia to emigranci, a w ich przypadku to granica ich przekroczyła, nie oni granicę. W Grodnie na Białorusi jeden z uczestników rajdu poszedł do starszej kobiety i zapytał, czy ona nigdy nie myślała, żeby wrócić do Polski. A ona z takim spokojem mówi mu: Synu, a gdzie ta Polska? Tu, na tym cmentarzu, leżą mój ojciec, matka... To gdzie ja mam wracać?

Rajdy katyńskie zwykle nie trwają dłużej niż dwa tygodnie, ale przybywa miejsc do odwiedzenia. Choćby Nowa Uszyca. Wielokrotnie przez nią przejeżdżali, aż wreszcie, po e-mailu od miejscowego księdza, który przekonywał, że mieszka tam dużo Polaków, postanowili się zatrzymać.

- Przyjęli nas chlebem i solą - mówi zakonnik. - Na mnie to nieodmiennie robi ogromne wrażenie, kiedy ktoś mnie wita w ten sposób. Po prostu łzy stają w oczach.

Oni sami na tych wielkich huczących motocyklach też robią ogromne wrażenie na miejscowych.
- W takim rajdzie jedzie jakieś 80 maszyn, w rekordowym była ponad setka - opowiada zakonnik. - Kiedy jedziemy jeden obok drugiego na tak zwaną zakładkę, to całość ma długość dobrych paru kilometrów. Wystarczy, że zaczniemy odpalać maszyny, to huk jest, że hej...

Nie dla własnej przyjemności

Kraj oglądają z perspektywy motocykla. To trochę inaczej niż z auta. Jest bliżej. Więcej widać. Choćby różnice w mentalności, podejściu do życia.

Ojciec Marek do dziś pamięta, kiedy na trasie jednego z rajdów napotkali wypadek drogowy busa. Ciała leżały rozrzucone wokół zniszczonego auta, niczym nieprzykryte. Kiedy kilka godzin później wracał tą samą trasą, ofiary wypadku wciąż leżały na miejscu tragedii. Nadal niczym nieprzykryte.

Przebyte kilometry dają się we znaki ludziom i maszynom. Codziennie przemierzają ich przecież po kilkaset. Maszyny się psują, zdarza się, że ludzie rezygnują. Za motocyklami jedzie laweta. Drobne usterki naprawiają na postojach.

- Kiedyś mieliśmy sytuację, że popsuły się dwa podobne modele motocykli - opowiada zakonnik - więc z dwóch zrobiono jeden sprawny. Uczestnicy pojechali dalej. Czasem jednak motocykl już na tej lawecie zostaje.

Na stronie internetowej Rajdu Katyńskiego z imienia i nazwiska wymienieni są wszyscy, którzy wzięli w nim udział. 544 osoby, łącznie z kierowcami towarzyszących samochodów dostawczych i osobowych, a także z ekipami telewizji. Rekordziści to jedenastokrotny uczestnik Wiktor Węgrzyn i uczestnik dziewięciokrotny - Mirosław Ołowski. Po siedem razy na rajdach byli Grzegorz Ficoń, Piotr Bobel (brat Damian) i Marek Mróz.

Dlaczego wyruszają w trasę, i to dość szczególną, bo wiodącą ku cmentarzom pomordowanych oficerów?
- Z tego, co widzę i obserwuję, uczestnicy po prostu interesują się historią. Odwiedzenie tych miejsc daje możliwość bliższego jej dotknięcia. My, jako motocykliści, jesteśmy jeszcze bliżej tych miejsc poprzez specyfikę jazdy na motocyklu, ale też przez fakt, że rozbijamy namioty w tych miejscach, gdzie działa się historia. To nas w pewien sposób przenika - mówi ojciec Marek Kiedrowicz. - Nie mogę jednak generalizować, że każdy jedzie w tym samym celu. Ale nie ukrywam, że kiedy jest sprawowana msza święta, to są na niej jeśli nie wszyscy, to zdecydowana większość.

Uczestnicy rajdów opisują swoje wrażenia. "Ty jesteś najmniej istotny, najważniejsi są ludzie, których odwiedzasz, to ich radość jest najważniejsza!!! Ten rajd odwraca do góry nogami istotę rajdów, bo nie jedziesz dla własnej przyjemności, radość czerpiesz z dawania radości innym, a w szczególności swoim rodakom na tym przeklętym Wschodzie!" - pisze jeden z uczestników.

"To był wspaniały rajd. Byłem pierwszy raz. Marzyłem, aby tam pojechać. Rajd ani trochę nie zawiódł moich oczekiwań. Jeszcze długo będę go wspominał i nim żył. Oczywiście, na pewno jeszcze pojadę. Wszystkich patriotów motocyklistów gorąco zachęcam. Nigdzie nie spotkacie tylu pokrewnych dusz. Nigdzie na motocyklu nie zaczerpniecie tyle Polski, ile można jej znaleźć na Kresach. Każdy z nas przywiózł stamtąd coś w sercu. Coś, czego nie da się przekazać słowami"- dodaje ktoś inny.

Nie brak i uwag krytycznych. Komuś nie podoba się jazda w deszczu i nocowanie w mokrym namiocie. Ktoś inny twierdzi, że organizacja była kiepska, bo podobno motocykliści się pogubili. Inny jest zbulwersowany, że w nazwie jest rajd, choć jego zdaniem, była to pielgrzymka...

"Gdyby w dzień powrotu do domu ktoś zaproponował mi tę samą trasę, potrzebowałabym kilku godzin na przepakowanie rzeczy i ewentualnie kąpiel, i ani chwili więcej, żeby wsiąść na motocykl i ruszyć w drogę" - podsumowuje inny uczestnik.

Lali wapno, żeby nie został ślad

Ojciec Marek potrafi rozprawiać o Katyniu godzinami.
- Przyjęło się mówić, że zbrodnia katyńska to temat zamknięty. Że został tylko problem prawny, że Rosjanie nie chcą się do niej przyznać. Tymczasem nadal nie wyobrażamy sobie skali tej zbrodni, nie znamy wszystkich jej wątków. Ba, nie wiemy nawet, ile jest jej ofiar. Nadal nie wiadomo, gdzie spoczywa część zabitych! W naszej świadomości, kiedy mówimy o zbrodni katyńskiej, funkcjonują trzy nazwy: Katyń, Charków i Miednoje. Trzeba do tych miejsc dodać Bykownię pod Kijowem, bo od ubiegłego roku jest tam już cmentarz, i - z ogromnym prawdopodobieństwem - Kuropaty w pobliżu Mińska białoruskiego.

Przedstawiciele władz radzieckich różnie się z takimi miejscami obchodzili. W Bykowni ówczesny szef KGB Jurij Andropow, który potem został sekretarzem generalnym Centralnego Komitetu KPZR, w miejscach pochówku kazał nawiercać studnie i lać do nich wapno, żeby zniszczyć jakiekolwiek ślady. W Miednoje, gdzie spoczywa najwięcej polskich policjantów, przez miejsca z pochowanymi ciałami poprowadzono kanalizację i wybudowano szamba.

Na powstałym w ubiegłym roku cmentarzu w Bykowni ojciec Marek odprawił pierwszą mszę świętą, jeszcze przed oficjalnym otwarciem tego miejsca.
- Przyjeżdżaliśmy tam z Rajdem Katyńskim co roku, mimo że oficjalnego miejsca pamięci tam nie było - wspomina. - Kiedy tam byliśmy w ubiegłym roku, akurat kończyły się prace budowlane. Tuż po ustawieniu ołtarza przewodniczyłem pierwszej mszy świętej, jaka była odprawiana - mówi.

To właśnie w Bykowni znaleziono przedmioty należące do polskich oficerów, w tym grzebyk, na którym były wydrapane imiona i nazwiska dziewięciu osób. Najprawdopodobniej będą to jedyne znane nazwiska z tego miejsca, bo prac archeologicznych już tam raczej nie będzie. A lata płyną nieubłaganie...

A może to mój Przemuś?

Kiedy w 2010 roku jechali z Rajdem Katyńskim, postanowili zahaczyć o Smoleńsk. To był wrzesień, pół roku po katastrofie.
- Pamiętam, że zajechaliśmy do Smoleńska w takiej byle jakiej pogodzie. Mżyło. To miejsce, gdzie spadł i rozbił się samolot, to było po prostu błoto. Nie było nawet ogrodzone. Były tylko te betonowe płyty, które kojarzymy ze wszystkich zdjęć i filmów z tamtego czasu, jakie pokazywała telewizja czy prasa. Zabrałem się za przygotowywanie miejsca, gdzie miała być sprawowana Eucharystia. Pozostali uczestnicy rozeszli się po okolicy. Część z nich weszła w to błoto, które tam było, i zaczęła w nim brodzić. Mam nawet takie zdjęcie, gdzie chodzi kilka osób i patrzy pod nogi - opowiada.

Z tego błota poprzynosili różne rzeczy. Jak mówi ojciec Marek, ewidentnie szczątki samolotu. Jakiś metalowy fragment w charakterystycznym biało-zielonym kolorze. Były jakieś części elektroniki z rosyjskimi napisami, fragmenty płyty kompaktowej. W pewnym momencie do ojca Marka, który był kapelanem rajdu, podszedł jeden z uczestników i powiedział: - Słuchaj, znaleźliśmy kości.
- Mając w pamięci wypowiedź ówczesnej minister zdrowia, która mówiła, że wszystko zostało przekopane na metr i przesiane, pomyślałem, że może są to kości zwierząt. Kiedy je jednak zobaczyłem, nie miałem żadnych wątpliwości: to była połowa żuchwy, w której nadal tkwiło 4-5 zębów. Później ktoś przyniósł jeszcze jeden kawałek, około 10-centymetrowy i płaski. Wydaje mi się, że to było żebro - opowiada zakonnik. - Wiedziałem, że nie możemy tego zostawić w tym błocie.

Ojciec Marek postanowił zabrać szczątki ze sobą. Oczyścił je, zawinął, zapakował w plastikowe pudełko i schował do kufra swojego motocykla.
- Założyliśmy, że nie będziemy o tym za głośno mówić, żeby ta sprawa nie wyszła, póki nie jesteśmy jeszcze na terenie Polski - opowiada. - Ale co dalej? To była burza myśli. Przecież nie wyprawimy sami tym szczątkom pogrzebu. Padł pomysł, żeby zbadał je jakiś patomorfolog... Rozpuściłem wici i okazało się, że to nie takie łatwe. Bo wszystko musi być udokumentowane. W którymś momencie zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie będziemy jeszcze za to ponosić jakiejś odpowiedzialności karnej...

Znajomy prawnik podpowiedział, żeby z kośćmi zgłosić się do prokuratury, a najlepiej do prokuratury wojskowej.
- Akurat byłem w Trójmieście, zajechałem więc do prokuratury w Gdyni i powiedziałem, w jakiej sprawie. A tam konsternacja. Najpierw mówią, że spiszą notatkę, potem przyszedł jakiś oficer, wyszli, pogadali, telefon, faks. Zdecydowano, że przesłuchają mnie w charakterze świadka. I pada pytanie, co ja chcę zrobić z tymi szczątkami. Powiedziałem, że chcę je u nich zdeponować, przecież nie zabiorę ich do domu... Skończyło się na przesłuchaniu i złożeniu do depozytu dwóch szczątków kostnych - relacjonuje.

Zakonnik został poinformowany, że szczątki będą zidentyfikowane. O sprawie szybko dowiedziały się media.
- W jednym momencie stałem się gwiazdą medialną - żartuje. - Zależało nam, wszystkim uczestnikom tamtego rajdu, żeby poinformować, jaki tam jest bałagan. Wiedziałem też, co mogą czuć w tamtej chwili rodziny smoleńskie. Na pewno wszyscy zadawali sobie wtedy to proste pytanie, jakie ja usłyszałem z ust pani Gosiewskiej: A może to mój Przemuś? Dlatego nie można było tego ukryć.

Po tym wszystkim teren katastrofy w Smoleńsku został w końcu ogrodzony.
- Nie wiem, czy to akurat w związku z tą sytuacją, ale w październiku 2010 roku pojechała do Smoleńska grupa archeologów - kontynuuje ojciec Marek. - To było ponad pół roku po katastrofie na ziemi, która podobno została przekopana i na metr przesiana. Zgodnie z informacjami, jakie się pojawiły gdzieś w mediach, oni znaleźli tam ponad 5 tysięcy różnego rodzaju szczątków w badaniach powierzchniowych, w tym szczątków organicznych, czyli najprawdopodobniej szczątków ludzkich...

Informacja nie przysługuje

Po roku od odnalezienia w Smoleńsku kości ojciec Marek postanowił zapytać w prokuraturze, co się z nimi stało.
- Dostałem odpowiedź od prokuratury wojskowej w bardzo przyjaznym tonie, że szczątki zostały zidentyfikowane, przekazane rodzinom i pochowane. Mnie informacja o tym, do kogo należały te kości, nie przysługuje - opowiada zakonnik. - A jednak chciałbym wiedzieć, czyje to były szczątki. To nie tylko kwestia mojej ciekawości, chciałbym się dowiedzieć, z kim przez ten czas w rajdzie podróżowałem. Dla mnie, jako osoby wierzącej, informacja, czyje szczątki wiozłem, jest ważna.

[email protected]

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki