18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Misja doktor Eli. Elżbieta Kłoda uratowała tysiące osób, narażając własne życie

Dorota Abramowicz
Zdjęcie polskiej lekarki w brytyjskiej gazecie
Zdjęcie polskiej lekarki w brytyjskiej gazecie Archiwum prywatne
Uratowała życie tysięcy ludzi. Pomagała, jako wolontariuszka, dzieciom w Afryce i leczyła bezdomnych w USA. Urlop przeznacza na pracę w Liberii i walkę z epidemią na Haiti. O dr Elżbiecie Kłodzie, niezwykłej lekarce, pisze Dorota Abramowicz

Na półce stoją afrykańskie rzeźby z hebanu i kamienna figurka z Haiti. Doktor Ela wolno przewraca kartki albumów. Na zdjęciach wychudzone dzieci o smutnych oczach i te same dzieci kilka miesięcy później - odkarmione, odchuchane. Ciemnoskóre twarze, zniekształcone ogromnymi guzami, rozszczepami, bliznami. Obok fotografie wykonane już po operacjach. Guzy zniknęły, ludzie uśmiechają się do obiektywu.

- To nasi pacjenci - mówi dr Elżbieta Kłoda. - W Afryce człowiek zdeformowany skazany jest na wegetację i powolną śmierć. Dziecko z rozszczepem nie pójdzie do szkoły, dorosły nie znajdzie pracy.

Statki szpitale chrześcijańskiej organizacji misyjnej Mercy Ships płyną do najbiedniejszych krajów świata, by świadczyć pomoc medyczną, charytatywną i ewangelizacyjną. Na pokładzie Anastasis było 60 łóżek szpitalnych, trzy sale operacyjne, laboratoria, rentgen, tomograf komputerowy.

Publikujemy tylko 5 proc. treści. Resztę, 95 proc. przeczytasz po zalogowaniu się.

W kolejce po pomoc ustawiały się tysiące mieszkańców 11 krajów Afryki Zachodniej, m.in. Wybrzeża Kości Słoniowej, Gwinei Równikowej, Senegalu, Gambii, a także Madagaskaru i RPA. W załodze, składającej się z setek wolontariuszy z 42 krajów, była jedna Polka - Elżbieta Kłoda, internistka, absolwentka gdańskiej Akademii Medycznej.

- Miałam może z 10 lat, gdy postanowiłam zostać misjonarką, świecką misjonarką - uśmiecha się dr Kłoda.

Lekcja Gary'ego Parkera

Przed 22 laty MV Anastasis wpłynął do portu w Gdyni. Przywiózł pomoc dla Polski. Wśród osób, które odwiedziły statek szpital, znalazła się młoda internistka z redłowskiego szpitala.

- Na Anastasis spotkałam Polaka, który opowiedział o idei Mercy Ships - wspomina Elżbieta Kłoda. - O chrześcijanach, nie tylko katolikach, z całego świata, którzy niosą nadzieję tam, gdzie już jej nie ma. Byłam zafascynowana tym, co robią. Rok później, podczas kolejnej wizyty Anastasis w Gdyni, zostałam, razem z szóstką innych Polaków, zaproszona na krótką wyprawę misyjną do Estonii.

Na statku poznała biznesmenów z USA, Mike'a i Caroline Leineweberów. - Opowiadali, że bardzo chcieliby jechać z pomocą do Afryki - mówi doktor Ela. - Niestety, było to niemożliwe, więc postanowili zasponsorować półroczną pracę jednego wolontariusza. Wybrali mnie.

Wbrew powszechnemu mniemaniu, wolontariuszowi nie wystarczą umiejętności i poświęcenie. Człowiek, pomagający innym, musi sam znaleźć pieniądze na swoje utrzymanie. W latach 90. w Mercy Ships było to 212 dolarów miesięcznie. Kwota niewyobrażalna dla młodej lekarki na dorobku.

Dzięki Leineweberom gdyńska internistka zamustrowała na Anastasis w październiku 1991 roku. Do maja 1992 roku była "lekarką z buszu" w Gwinei Równikowej i na Wybrzeżu Kości Słoniowej.
W Afryce poraził ją bezmiar biedy, bólu, nieszczęścia.
- Na początku rozdałam potrzebującym swoje rzeczy - opowiada. - I nic się nie zmieniło, a kolejni wyciągali ręce. To była zaledwie kropla w oceanie potrzeb.

Wtedy szef - lekarz Gary Parker, udzielił jej lekcji, którą pamięta do dziś. Przypomniał słowa Matki Teresy z Kalkuty, że są tu nie po to, by zbawić cały świat. Powinni tylko tu i teraz poświęcić swój czas, by w danym momencie pomóc jednemu człowiekowi.

Wstawała wraz z innymi o godzinie 6 rano i do nocy była na nogach. Grupa lekarzy i pielęgniarek ruszała do wsi ukrytych w buszu. Bez przerwy przyjmowali chorych. W najgorętszych godzinach południowych robili krótki odpoczynek, potem dalej pracowali do 17. Kiedy robiło się ciemno, trzeba było wracać na statek.

Co piąte afrykańskie dziecko nie dożywa czwartego roku życia. Dziennie przyjmowała około 60 dzieci. Pamięta ciemne, wychudzone twarzyczki, pełne łez oczy, ból. Rozpacz matek. Cierpienie ludzi oszpeconych chorobą. Ich radość po udanych operacjach.

Nieśli nadzieję, że może być inaczej. Ci bez szans na wyleczenie otrzymywali wsparcie duchowe, obecność drugiego człowieka, który mówił o Bogu. O innej nadziei. Bo czasami wystarczy usiąść koło umierającego, poświęcić mu czas, potrzymać za rękę.

Każdy członek załogi - także marynarze, pracownicy statkowej pralni, sklepiku, kuchni, dzieci wolontariuszy - brał pod opiekę jednego pacjenta. Odwiedzał go przed i po zabiegu. Rozmawiał z nim, pomagał w drobnych, praktycznych sprawach.

- Misja jest nie tylko harówką - mówi. - To także wspaniali ludzie, których łączy poczucie wspólnego celu. Tym celem jest dobro konkretnego człowieka.

Po siedmiu miesiącach wróciła do Gdyni. Poczuła pustkę.

100 dolarów od sponsora

Czekała ją znów praca na szpitalnej internie. Dyżurowała, badała, stawiała diagnozy, ordynowała leki. W domu odbierała informacje od przyjaciół ze statku. Pisali, jak chętnie by ją znów zobaczyli.

Serce rwało się na Anastasis, ale rozum mówił coś innego. - Z czego będziesz żyła? - pytał. - Czy po powrocie będziesz miała pracę w Polsce? Jak zarobisz na emeryturę? I najważniejsze - skąd weźmiesz pieniądze na utrzymanie?

A jednak pewnego dnia, tak po prostu, zwolniła się z pracy w gdyńskim szpitalu. Dlaczego?
- Dla niewierzących to bajka, ale ja po prostu wiedziałam, że Bóg wysyła mnie na misję - mówi Elżbieta Kłoda.

Kiedy przyjechała na statek, czekało na nią łóżko. Na łóżku leżała koperta ze 100 dolarami od anonimowego sponsora.
Miała popłynąć tylko na rok. Została następnych dziewięć lat. I nigdy nie zabrakło pieniędzy, ofiarowanych przez obcych ludzi z całego świata, którzy postanowili zapłacić za misję nieznanej lekarki z Polski.

- Kim są sponsorzy? To chrześcijanie - mówi - ludzie, którzy znaleźli odpowiedź na pytanie, co mogą zrobić dla drugiego człowieka.

A co z wydatkami na codzienne potrzeby, z drobnymi na szampon i dezodorant, na buty i książkę?
- Statek zapewniał wszystko - tłumaczy misjonarka. - Jedzenie, spanie, środki czystości. Do statkowego butiku trafiały ubrania, przekazywane między innymi z Norwegii. Szło się tam i zostawiało coś, czego się nie potrzebuje, w zamian brało się coś innego.

Zresztą Afryka sprawia, że człowiek redukuje potrzeby. Patrząc na tych, którzy nic nie mają, ktoś z szafą wypełnioną sukienkami, kilkoma parami spodni, bluzkami, butami - czuje się bogaczem.

Anglicy zrzucają się na specjalizację

Na Anastasis spotkała przedstawicieli 42 narodowości. Nie tylko katolików, także członków innych kościołów chrześcijańskich. Najwięcej, bo około 35 proc. załogi stanowili Amerykanie.

Byli także m.in. Brytyjczycy, Jamajczycy, Indonezyjczycy, Holendrzy, mieszkańcy RPA. W różnym wieku - od dzieci członków załogi, dla których zorganizowano szkołę, po sędziwych wolontariuszy, wśród których jest do dziś ponad 80-letnia kuzynka królowej Elżbiety II, Ann Granger.
Co dwa lata statek zawijał do Europy, trafiał na suchy dok do jednej z europejskich stoczni. Wtedy odwiedzała rodzinę.

W 1994 roku, podczas pobytu Anastasis w Londynie, Elżbietą zainteresowali się dziennikarze. Wiedzieli, że Polaków nie było stać na statkowy wolontariat. W popularnym dzienniku ukazało się duże zdjęcie Elżbiety z wychudzonym, czarnoskórym dzieckiem na ręku. Polka, pytana o marzenia, mówiła, że chciałaby zrobić specjalizację z medycyny morskiej i tropikalnej.

Miała już specjalizację I stopnia z interny, ale ówczesny minister zdrowia w Polsce nie zgodził się, by nieprzypisana do żadnego szpitala wolontariuszka zaocznie zdobywała wiedzę.

Po artykule na statku pojawiła się delegacja. Kilka osób, reprezentujących londyński Kościół katolicki, zaoferowało, że zbiorą pieniądze dla lekarki z Gdyni na kurs w Wielkiej Brytanii. Pół roku później rozpoczęła specjalizację na Wydziale Medycyny Morskiej i Tropikalnej Uniwersytetu Medycznego w Liverpoolu. W 1997 roku zdała brytyjskie egzaminy państwowe i wróciła na misję.

Ryzyko

Przez pierwsze dwa lata była "lekarzem z buszu", potem przejęła stanowisko lekarza dla załogi. Pod jej opieką było pół tysiąca mieszkańców statku, do tego dochodziło normalne leczenie Afrykanów.
- Wypracowałam system - mówi krótko, pytana, jak poradziła sobie z pracą.

Statek szpital wpływał, po uzgodnieniu szczegółów z władzami każdego z państwa, na pół roku do portu. Wcześniej wysłannicy Mercy Ships wykonywali badania przesiewowe, kwalifikujące chorych do zabiegu. Potem, już na statku, przeprowadzano dokładne badania i operacje.

Do Elżbiety trafiały m.in. dzieci umierające z głodu. Wprowadzała, zgodnie z zaleceniami WHO i UNICEF, program żywieniowy. Wiele maluchów udało się uratować. Część, niestety, zmarła.

Przyjmowała pacjentów z gorączką, z otwartymi ranami, ciężkimi chorobami. Podziękowaniem były uśmiech, wdzięczność, czasem modlitwa.

Raz w tygodniu organizowała szczepienia. Pół tysiąca dzieciaków czekało w kolejce. Wszystko działało jak dobrze naoliwiona maszyna. Pracowali ramię w ramię. Bez konkurencji, z myślą o celu.

Przyznaje, że czasem się bała. Bywało, że w drodze powrotnej ze wsi psuł się samochód. Stali w ciemności, nasłuchując odgłosów dobiegających z buszu. Groźne były dzikie zwierzęta i ludzie. Kiedy człowiek nie ma nic, a toczące się od lat wojny sprawiają, że życie stanowi niewielką wartość, biali są łatwym łupem.
- Nie można chodzić samemu, zawsze wychodziliśmy w grupie - mówi. - Ale i tak zostałam napadnięta.

Do napadu doszło w Senegalu. Wracała z dwiema koleżankami do hotelu, gdy otoczyła je grupka mężczyzn. Pobili najpierw koleżankę, potem ją. Zabrali wszystko, co miały, łącznie z okularami.
- Dziwne - mówi. - Tłum stał i patrzył, jak nas bito. Dopiero kiedy tamci odeszli, pojawiły się przy nas osoby oferujące pomoc.

Innym razem przebywali w jednej z senegalskich wiosek, gdy wybuchły zamieszki.

MV Anastasis musiał opuścić port, pozostawiając swoich lekarzy w kraju ogarniętym wojną. Łatwo mogli się stać ofiarami lub zakładnikami jednej z licznych uzbrojonych grup. Ukryli się w wiosce, nikt ich nie zdradził. Po dwóch dniach do Senegalu wkroczyły wojska ONZ i zaprowadziły kruchy pokój. Mogli wyjść z ukrycia, wrócić na statek.

Złe doświadczenia nie są jednak w stanie zmienić faktu, że czas na Anastasis był najpiękniejszym okresem jej życia.
- Żałuję, że tak mało Polaków decyduje się na pracę misyjną - mówi dr Kłoda. - Pomaganie innym przynosi tak wiele radości.

Misja na urlopie

Tymczasem rozum coraz częściej pytał o plany na przyszłość, o perspektywy życia bez emerytury, ubezpieczenia zdrowotnego... Wróciła w 2000 roku do Polski.

W Trójmieście nie było dla niej pracy. Zatrudniła się w Warszawie, w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Raptem okazało się, że wszyscy Polacy, oprócz niej, mają nadany NIP. A ją odsyłano od urzędu do urzędu, rozkładano ręce. Po pół roku miotania się poszła po pomoc do prawnika przy Ministerstwie Pracy. Kazał złożyć podanie w sekretariacie. Przypadkiem natrafiła na panią wiceminister. Dwa dni później problemy lekarki z NIP zostały rozwiązane.

Pozostał jednak kłopot ze specjalizacją drugiego stopnia. Choć miała brytyjskie papiery i wyjątkowe doświadczenie, zdobyte podczas praktyki w tropikach, specjalizacja z liverpoolskiej uczelni nie liczyła się w Polsce. Wszystko przez zmiany w przepisach, według których specjalizacja z medycyny morskiej i tropikalnej została zastąpiona przez szerszą specjalizację z medycyny transportu. Postanowiła starać się o miejsce na internie. Usłyszała, że musi się ustawić w trzyletniej kolejce.

Wtedy przyszła nieoczekiwana propozycja z USA.
- Zaproponowano mi kolejną misję - mówi doktor Ela. - Wolontariat w przykościelnym ośrodku dla bezdomnych i uzależnionych w Akron w Ohio. Nie miałam prawa wykonywania zawodu w USA, więc w 2002 roku zostałam doradcą ds. medycznych. Nadzorowałam pracę lekarzy i pielęgniarek. Tu zetknęłam się z inną biedą. Biedą z wyboru.

W lutym 2005 roku powróciła do Gdyni. Znalazła pracę na oddziale wewnętrznym redłowskiego szpitala. Zrobiła II stopień specjalizacji z interny. - Muszę zarabiać na emeryturę - mówi. - Ale to nie znaczy, że zrezygnowałam z pracy misyjnej. Pyta pani, w jaki sposób ją wykonuję. Moi przyjaciele z Zachodu mogą korzystać z płatnych urlopów, by pomagać i szkolić innych. Ja wykorzystuję urlopy wypoczynkowe.

Tak wyjechała m.in. z Królewskim Towarzystwem Anestezjologicznym z Londynu do Liberii, gdzie po wojnie został tylko... jeden miejscowy lekarz. Była w czteroosobowej grupie, która prowadziła tam trzytygodniowy kurs medyczny dla Afrykańczyków.

Po trzęsieniu ziemi, które zabiło prawie pół miliona osób na Haiti, doktor Ela znów ruszyła na pomoc. Nawiązała współpracę z amerykańską organizacją Hope Force International. Pieniądze na podróż częściowo wyłożyła z własnej kieszeni, resztę funduszy i dary dla mieszkańców wyspy zebrali członkowie Wspólnoty "Czas dla Rodzin" z Matemblewa.

Z Haiti, kraju zmagającego się z cholerą, biedą, głodem, wróciła przed 10 miesiącami.
- To była moja najtrudniejsza misja - przyznaje. - Ciężkie warunki pracy, napady, rozboje. Brak nadziei, bo mimo pomocy ze świata nie widać tam znaczącej poprawy. Mieszkańcy są w olbrzymiej desperacji. Mieszkaliśmy w rejonie najsilniej dotkniętym kataklizmem, w Sou Savanne. Tam codziennie ktoś ginie. W nocy pilnowali nas ludzie z bronią w ręku.

Polskie wyzwanie

Wspomnienia o Afryce wracają. Przyjaciele z Anastasis kontaktują się na Facebooku, piszą o dzieciach, pytają o zdrowie. Opowiadają o pracy na Africa Mercy, najnowocześniejszym i największym statku szpitalu chrześcijańskiej organizacji. Na pokładzie jednostki jest sześć sal operacyjnych, sale intensywnej terapii, nowoczesny sprzęt diagnostyczny.

Czy marzy o powrocie do Afryki?
- Misja to nie tylko wyjazd w tropiki - mówi doktor Ela. - Można robić coś dobrego także tu i teraz.

Już nawet wie, co to będzie. W tym roku zaczęła nową specjalizację, z geriatrii. W Polsce jest coraz więcej ludzi starych, chorych, opuszczonych, bezradnych. To idealne pole misyjne.

Dorota Abramowicz
tel. 58 30 03 328
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki