Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Milicja nie tyle kontrolowała gangi, co sama je zakładała i na tym zarabiała

Tomasz Słomczyński
fot. T. Szwed
Przeglądam akta sądowe starych spraw kryminalnych. Milicjanci, którzy się tam pojawiają, zawsze są skuteczni i nie popełniają błędów. Są jak kapitan Żbik albo porucznik Borewicz. Prowadzisz badania nad przestępczością zorganizowaną w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Jaki obraz milicjanta się z nich wyłania? Opowiedz mi o "Twoich" milicjantach.

Dr Karol Nawrocki, IPN: "Moi" milicjanci to są osoby, które w województwie gdańskim inicjowały zorganizowaną przestępczość. Jestem prawdopodobnie pierwszym i jedynym historykiem w Polsce, który się temu zjawisku przygląda. I stawiam tezę, i aktualnie ją sprawdzam, że w latach osiemdziesiątych nie mogła istnieć jakakolwiek zorganizowana przestępczość, która nie byłaby inicjowana przez resort spraw wewnętrznych. Jestem jeszcze w trakcie badań, ale mogę powiedzieć, że wiele wskazuje na to, że tak właśnie było. To znaczy, że każda zorganizowana grupa przestępcza w tym czasie miała swoje korzenie w "resorcie". Chcę jednak bardzo wyraźnie podkreślić - nie wiadomo, na ile wizerunek, jaki do mnie dociera z akt, jest reprezentatywny dla całej klasy milicjantów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.

Czyli milicjanci albo esbecy, z którymi się jako badacz "spotykasz", inicjowali funkcjonowanie grup przestępczych?

Albo inicjowali, albo "recyklingowali". Schemat postępowania w tym przypadku był taki, że najpierw rozwijała się grupa przestępcza, w pewnym momencie była rozpoznawana i brana "pod swoje skrzydła". Wówczas milicja, czy system komunistyczny - w szerszym ujęciu - czerpał z tego określone zyski.

Na czym polegają Twoje badania?

Stawiam w nich pytanie: czy to, co działo się w latach osiemdziesiątych na Pomorzu, i nie tylko na Pomorzu, cały system kradzieży samochodów, było kontrolowane przez wywiad albo przez MSW? Jak to wyglądało? I jak badam te sprawy, docieram do nazwisk funkcjonariuszy milicji, do bardzo ciekawych postaci.

Możesz zdradzić jakieś konkrety?

Proszę bardzo. Prawą ręką Nikodema Skotarczaka, czyli "Nikosia", był były funkcjonariusz MO Tadeusz J. Był milicjantem od lat siedemdziesiątych, bardzo specyficzny człowiek, wszędzie miał problemy. Jeździł taksówkami do pracy, bawił się w dobrych lokalach, dawał duże napiwki, cały czas będąc na służbie w MO. To jest początek lat siedemdziesiątych. Wtedy Tadeusz J. "dojrzewa" do swojej przyszłej roli. A już pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych zaczyna występować jako najbliższy współpracownik Nikodema Skotarczaka, odpowiedzialny już nie tyle za kradzieże samochodów, bo tych dokonywał zręczny złodziej, jakim był sam "Nikoś", ile za cały proceder ich legalizacji w Gdańsku. Trzeba zaznaczyć, że kiedy Tadeusz J. staje się współpracownikiem "Nikosia", jest już formalnie wyrzucony z milicji. Co prawda jest z niej dyscyplinarnie zwolniony, ale ma znajomości, które nadal wykorzystuje. I na tych znajomościach - z szefem Wydziału Kryminalnego Miejskiego Urzędu Spraw Wewnętrznych, majorem Waldemarem G. - robi interesy. Potrafi bezpośrednio załatwiać sprawy z milicjantami, którzy w danym momencie są na służbie. Idzie mu to wtedy bardzo sprawnie. Tym bardziej że jest "otoczony" milicjantami zaufanymi, wskazanymi przez majora G.

Jakiś przykład?

Oczywiście. W styczniu 1982 roku skradziono na Zachodzie samochód BMW. Trzeba go było przetransportować do Warszawy. Ale przecież był stan wojenny i nie można było swobodnie podróżować, przemieszczać się między województwami. No to BMW jedzie w eskorcie milicji. Jadą milicjanci na służbie, jedzie sam Waldemar G. z Tadeuszem J. jednym samochodem, i mają jeszcze takiego porucznika, który jedzie drugim. Przy zatrzymaniu przez patrol milicji lub wojska wyciągają legitymacje milicyjne i jadą dalej. Nikomu innemu wówczas przetransportowanie kradzionego auta by się nie udało. To tylko jeden incydent, mały szczegół całej ich działalności.

Inny przykład?

Była jedna funkcjonariuszka Służby Bezpieczeństwa pracowała w Wydziale IV, czyli "po klerze", jak to się nieładnie mówiło w SB. A wtedy w Gdańsku działał taki znany bursztynnik, jubiler. Jechał po alkoholu i zabrali mu prawo jazdy. Wynajął sobie tę dziewczynę, jeździł z nią i płacił jej pensję. W razie czego wyciągała legitymację SB i żaden patrol nie sprawdzał jego prawa jazdy.

O samym "Nikosiu" mówi się, że był agentem SB.

Wydaje mi się - sprawdzam to w swoich badaniach, że ta legenda została spreparowana przez samych milicjantów i potem - policjantów. Nikomu nie przyszło do głowy, że mógł być nie tyle agentem, co "pracodawcą" agentów. I dzisiaj wszyscy wiedzą, kim był "Nikoś", ale nikt nie zna nazwisk milicjantów, którzy z nim współpracowali przy popełnianiu przestępstw. Dzieje się tak w wyniku przyjęcia założenia, że współpracował z SB.

Bo jeśli pytamy - jak mógł robić przestępczy biznes w PRL? To zawsze odpowiadamy: bo współpracował z SB. I wszystko "się klei". A Ty mówisz, że to nie tak, że on nie współpracował jako informator, tylko wynajmował i płacił skorumpowanym milicjantom. Czy tak?
No właśnie. Stawiam taką tezę i ją sprawdzam. Myślę, że to jest właśnie taka konstrukcja, jak mówisz. Współpracował? Oczywiście! Ale nie tak, jak sobie to wyobrażamy, jak było to w przypadku na przykład "tajnych współpracowników". Ze swoimi kolegami z milicji pił wódkę, robił z nimi interesy, płacił im i można powiedzieć, że w pewnym sensie to on był ich szefem. Prawda jest taka, że nie ma żadnego dokumentu, który potwierdzałby, że Nikodem Skotarczak współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa jako agent albo TW. A jest to plotka wszędzie powtarzana - w filmach, książkach, i tak dalej...

Czy kontakty ze światem przestępczym w Gdańsku sięgały wysoko? Kim był major G.?

Był naczelnikiem Wydziału Kryminalnego. Nie był bardzo znaczącą figurą. Można powiedzieć, że był funkcjonariuszem średniego szczebla. I wyżej w hierarchii milicyjnej w Gdańsku ta współpraca z przestępcami nie sięgała. Po zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki powstał w Warszawie Zarząd Ochrony Funkcjonariuszy, któremu podlegały inspektoraty ochrony funkcjonariuszy, czyli tak zwane IOF-ki. Można to porównać do dzisiejszego Biura Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji. IOF-ki tropiły afery kryminalne, w które byli zamieszani funkcjonariusze MO i SB. W momencie, kiedy IOF założył sprawę na "Nikosia" i wykrył, że milicjanci są w jego przestępstwa zamieszani, a więc sprawa wyszła poza Gdańsk i majora G., od razu "Nikoś" zaczął się ukrywać, wkrótce potem uciekł do RFN. Dostał jeszcze cynk od jednego z oficerów milicji, że jest poszukiwany, ten jeszcze mu pomógł uciec. "Nikoś" wsiadł do autobusu ze sportowcami klubu GKS Wybrzeże i zniknął. Prezes klubu dostał za to kolorowy telewizor. Wniosek jest dla mnie taki, że gdyby "Nikoś" był umocowany wyżej, to IOF dostałby polecenie: "zostawcie go, on jest nasz". A tak się nie stało. Dlatego sądzę, że współpracował z G. i z nikim wyżej.

Więc "Nikoś" umościł sobie milicyjne gniazdko średniego szczebla w Gdańsku.

Moim zdaniem, tak. Chociaż pieniądze, które cała ta grupa zarabiała, były ogromne. Dla mnie, jako historyka, jest to bardzo trudne, żeby cokolwiek w kwestii finansów mafii udowodnić za pomocą dokumentów, bo ich nie wytwarzano. Ale udało mi się dotrzeć do jednego dokumentu, czegoś w rodzaju podliczenia. Wynika z niego, że w ciągu sześciu miesięcy grupa, którą nazywam "Grupą Nikosia", przerzuciła 200 samochodów i zarobiła 200 milionów złotych. To było w czasie, kiedy średnia pensja roczna wynosiła 200 tysięcy złotych. Czyli w pół roku kilka osób zarobiło tyle, ile tysiąc obywateli zarabiało przez rok.

Czy oni byli niebezpieczni?

No właśnie nie. Powiem więcej, oni często robili rzeczy, których dziś nie uznalibyśmy za przestępstwo. To nie były tylko "klasyczne" kradzieże samochodów. To były na przykład oszustwa "na polisę". Opowiem ci o autentycznej, znanej technice potwierdzonej przykładami: Niemiec przyjeżdżał do Polski, spał w dobrym hotelu. Samochód miał ubezpieczony w niemieckim towarzystwie ubezpieczeniowym. Chciał sobie go wymienić na nowy, bo auto dla niego było już stare, ale dla nas, Polaków albo Rosjan, to był szał - w latach osiemdziesiątych mieć kilkuletni zachodnioniemiecki wóz. Niemiec znajdował polskiego złodzieja samochodów. Oddawał mu kluczyki. Złodziej wywoził auto za wschodnią granicę, najczęściej do ZSRR. Rosjanin kupował samochód za 2/3 ceny. Polak brał jedną trzecią i jedną trzecią oddawał Niemcowi, razem z kluczykami. Niemiec w swoim towarzystwie ubezpieczeniowym mówił, że mu ukradli samochód spod hotelu - i dostawał odszkodowanie. W ten sposób zarabiał Rosjanin, Polak i Niemiec, który w efekcie mógł za "zarobione" w ten sposób pieniądze kupić nowy samochód, nie ponosząc dodatkowych kosztów.

To jest karalne i dziś. To jest oszustwo.

Tak, zgadzam się. Ale kto popełnił przestępstwo? W tym przypadku Niemiec, który oszukał swoją ubezpieczalnię. Rolą Polaka była tylko sprzedaż samochodu. Nawet nie był paserem, bo samochód nie był kradziony, tylko przekazany przez właściciela... Zresztą milicjanci, którym ja się przyglądam, wozili z Zachodu na przykład cytrusy albo dżinsy, szampony czy inne artykuły luksusowe. Potem rozprowadzali je po sklepach.

Czy to było tak, że grupa "Nikosia", współpracując z milicją, miała "spokój", a milicja miała "spokój", bo nie było na ulicach zabójstw, bomb w samochodach i tego wszystkiego, co znamy z lat dziewięćdziesiątych?

Mogło tak być. Żeby było jasne - uważam, że to, co działo się w latach osiemdziesiątych i o czym tutaj mówimy, było patologią. Ale fakt, że milicja sterowała światem przestępczym albo z nim współpracowała, powodował, że tort był podzielony. Zawsze gdzieś był szeryf, który był silniejszy. Tym szeryfem było MSW. Nie było sensu podejmowania walki o wpływy.

Grupa "Nikosia" była jedyną grupą milicyjno-przestępczą w Gdańsku?

Nie. W połowie lat osiemdziesiątych działała w Gdańsku grupa tak zwanych Amerykanów. To byli współpracownicy majora G., jego podwładni z Wydziału Kryminalnego. Z tego wydziału z gangsterami prawdopodobnie nie współpracowała tylko sekcja obyczajowa, pracowały tam cztery kobiety.

Czym się zajmowali "Amerykanie"?

Różnymi przestępstwami. Ale głównie to była paserka. Mieli swoich paserów - "złomiarzy", na ulicy Długiej. Czyli osoby handlujące złotem. Milicjanci inicjowali cały ten interes. Towar, którym handlowali, pochodził od złodziei, z kradzieży. Handlować mogli tylko ci, którzy współpracowali z milicją i z niejakim "Wackiem". Milicja miała tam wszystkich, na ulicy Długiej, zwerbowanych do współpracy. Paserzy byli tajnymi współpracownikami.

Skąd nazwa "Amerykanie"?

Tak ich nazwali funkcjonariusze IOF-ki. Pewnie dlatego, że się niesamowicie na tym dorobili. Po roku "działalności" ich szef - ten właśnie "Wacek" - zaczął jeździć trzyletnim BMW. Żonie kupił fiata ritmo.

Zarabiali tylko na paserce?

No właśnie nie. Robili bardzo różne rzeczy. Na przykład taka sytuacja: dostali cynk, że jakiś złodziej zrobił dobry skok i ma dużo cennych rzeczy w domu albo w piwnicy. Więc jeden z milicjantów wzywa go na przesłuchanie. W tym czasie drugi składa mu w domu wizytę i go okrada. A potem już zaczynają okradać własnych tajnych współpracowników. Kradli wszystko, koła samochodowe, sprzęt stereo... Okradali prostytutki. Współpracowała z nimi niejaka "Kwadratowa", prostytutka z Heweliusza. Informowała ich na przykład, że ta i ta jest dzisiaj dobrze "zarobiona", bo miała dewizowego klienta. Wtedy "Amerykanie" wpadali do pokoju hotelowego i zabierali sobie zarobek tej kobiety.

Bili te kobiety?

Raczej stosowali groźby, to wystarczało. "Kwadratowa" mówiła koleżankom, że muszą współpracować z nimi, bo "będą pływać w Motławie".

Co jeszcze robili "Amerykanie"?

Ściągali haracze, na przykład z tych, którzy grali w trzy kubeczki na hali w Gdańsku. Przyjechała grupa z Wrocławia i okradała ludzi na trzy kubeczki. Chodzi o tę grę, w której się szybko przekłada kubki i trzeba wskazać jeden, w którym coś jest, piłeczka na przykład. Albo organizowali wyłudzenia, na masową skalę - odszkodowań samochodowych i mieszkaniowych. Czyli sfingowane włamania do mieszkań, do zakładów pracy. Wiesz co? Trudno powiedzieć o wszystkim, czym się zajmowali. W centrum miasta nie działo się nic, o czym by nie wiedzieli, czego by nie kontrolowali.

Czuli się bezkarni?

Do pewnego momentu byli bezkarni. Rozmawiałem z jednym byłym cinkciarzem, który opowiadał, że raz wychodził z Palowej, to była sobota, on był tam na weselu. Nie był wtedy "w pracy", nie cinkciował. No i spotkał "Amerykanów", którym akurat paru złotych brakowało. Powiedział im, że nie ma przy sobie pieniędzy. No to go tak stłukli, że już na wesele nie wrócił. Wyobraź sobie facetów, którzy rządzą na mieście, biją, okradają.

"Królowie miasta".

Tak. Ale to nie trwało długo. Bo to się rzucało w oczy. Wszystkie pieniądze wydawali od razu. No i G. zaczynał się martwić...

Poczekaj, zatrzymajmy się na chwilę przy majorze G. Z tego, co mówisz, wynika, że w Gdańsku równolegle funkcjonowały dwie grupy. Jedna to była grupa "Nikosia", druga zaś - "Amerykanów".

Tak, funkcjonowały niezależnie od siebie.

I jeśli chodzi o "Amerykanów", to byli oni bezpośrednio podlegli majorowi Waldemarowi G. A jeśli chodzi o grupę "Nikosia", to... jaką rolę pełnił w niej G.?

Najbliższym współpracownikiem "Nikosia" był Tadeusz J., były milicjant i przyjaciel majora G. Waldemar G., szef kryminalnych w Gdańsku, pomagał swojemu przyjacielowi Tadeuszowi J. - i w ten sposób samemu "Nikosiowi". I oczywiście wiedział o wszystkich interesach "Nikosia".

Można więc powiedzieć, że do obydwu grup przestępczych - "Nikosia" i "Amerykanów" - wiodą nitki powiązań do ówczesnego szefa Wydziału Kryminalnego - majora G.

Tak. To był taki topgangster w tamtych czasach. W milicyjnym mundurze. Chociaż może "gangster" to złe słowo... Semantyka jeszcze przed nami, w polskiej nauce nie ma nawet terminologii dla tych zjawisk.

Major G. czerpał zyski z działalności "Amerykanów"?

Nie sądzę. Raczej przymykał oko. Wiedział, co robią, i akceptował to. Zarabiał raczej na kontaktach z grupą "Nikosia". Jeździł dobrym autem, miał dostęp do czekolady i pomarańczy. To było w latach osiemdziesiątych. Ale trudno powiedzieć, jak tam wyglądały dokładnie rozliczenia. Samochody, które sprowadzał "Nikoś" przy pomocy między innymi G., były przeznaczone dla najważniejszych ludzi na Pomorzu, na przykład dla wojewody Mieczysława Cygana.

Powiedziałeś, że G. zaczął się w pewnym momencie martwić zachowaniem swoich podwładnych - "Amerykanów". Że za bardzo się obnoszą z pieniędzmi, że zachowują się tak, jakby byli bezkarni.
Tak. I o wszystkim dowiedziała się IOF-ka, założono sprawę i szybko kariera "Amerykanów" się zakończyła. Tu mamy zasadniczą różnicę między działaniem "Amerykanów" i grupy "Nikosia". "Amerykanów" zgubiły pewność siebie, rozrzutność. Po "Nikosiu" i jego ludziach też było widać, że mają pieniądze. Ale oni inwestowali w nowe pomysły, na przykład w owoce, w dżinsy, w różne biznesy, rozwijali sieć ludzi, którzy dla nich pracowali.

Z tego, co mówisz, wynika, że zarówno w przypadku grupy "Nikosia", jak i "Amerykanów", to były przestępstwa gospodarcze. Ewentualnie "Amerykanie" kogoś pobili. Ale zabójstw nie było?

Nie, nie było, przynajmniej w związku z tymi sprawami, o których rozmawiamy. To raczej sfery gospodarcza i obyczajowa. Chociaż zębów parę przy tych interesach wyleciało "na mieście".

Ci ludzie jeszcze żyją?

Część tak. Jeśli w 1985 roku byli przed trzydziestką, to dzisiaj są przed sześćdziesiątką...

A wiedzą, że prowadzisz swoje badania?

Właśnie się dowiadują, czytając ten wywiad.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki