Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mieczysław Jałowiecki - człowiek, który kupił dla polskiego rządu Westerplatte

Barbara Madajczyk-Krasowska
Andrzej Jałowiecki w Polsce mieszka od ponad czterech lat, ale nie jest pewny, czy zostanie w Gdańsku, czy w Warszawie
Andrzej Jałowiecki w Polsce mieszka od ponad czterech lat, ale nie jest pewny, czy zostanie w Gdańsku, czy w Warszawie Przemek Świderski
W 1919 Mieczysław Jałowiecki został delegatem polskiego rządu w Gdańsku. Dziś mieszka tu jego prawnuk.

Jeszcze przed zakończeniem konferencji wersalskiej, po której utworzono Wolne Miasto Gdańsk, premier Ignacy Paderewski mianował Mieczysława Jałowieckiego pierwszym delegatem polskiego rządu w Gdańsku. Oficjalnie jednak jego działalność miała polegać na zorganizowaniu wyładunku amerykańskiej żywności w porcie i jej transporcie w głąb kraju.

Władze Rzeszy nie zgodziły się jednak na wpuszczenie na teren Niemiec żadnej polskiej organizacji, nawet biura przeładunkowego polskiego Ministerstwa Aprowizacji. Niemcy przystali jedynie na obecność tylko trzech Polaków, i to wyłącznie w charakterze członków misji amerykańskiej. Jednak praca Jałowieckiego nie ograniczyła się do koordynowania pomocy żywnościowej dla wyniszczonego wojną kraju. Faktycznie od początku pełnił on rolę delegata polskiego rządu. Pomagali mu w tym Witold Wańkowicz, brat słynnego pisarza Melchiora, admirał Michał Borowski oraz działacze miejscowej Polonii i Kaszubi.

Trudną i niebezpieczną działalność Jałowieckiego w niemieckim jeszcze Gdańsku opisałam w "Rejsach" ponad sześć lat temu, w artykule "Skąd mamy swoje Westerplatte?". Opierałam się głównie na książce jego autorstwa "Wolne miasto". Opisał tam szczegółowo, w jaki sposób nabył, na swoje nazwisko, a potem przekazał polskiemu rządowi, półwysep Westerplatte.

Książka ta była ostatnią lekturą Jana Pawła II. Wspomnienia Jałowieckiego czytała mu przyjaciółka, lekarka Wanda Półtawska, była więźniarka Ravensbrück, która czuwała przy umierającym papieżu. "Czytałam do środy (30 marca), potem przeszkodzili nam lekarze i nie udało mi się tej ostatniej kartki przeczytać. Był cały czas zainteresowany treścią i jakkolwiek pod koniec życia słuchał głównie tekstów modlitewnych, to jednak upominał się o dalsze czytanie o losach Gdańska" - wspomina Półtawska ("Beskidzkie rekolekcje. Dzieje przyjaźni ks. Karola Wojtyły z rodziną Półtawskich").

Wydanie wspomnień Jałowieckiego, a także nasz artykuł spowodowały, że kilka osób upomniało się o upamiętnienie tej postaci. Dzięki ich inicjatywie od maja tego roku rondo w Górnej Oruni, na skrzyżowaniu ulic Małomiejskiej, Świętokrzyskiej, Platynowej i Wawelskiej, nosi imię Mieczysława Jałowieckiego.

- Artykuł w "Dzienniku Bałtyckim" zmotywował mnie do jeszcze większych starań o upamiętnienie człowieka, który tak dużo zrobił dla Gdańska i dla Polski. W jednym z pism do urzędu zacytowałem, że "Wolne miasto" było lekturą w końcu życia naszego papieża - mówi Józef Kuczyński, jeden z organizatorów utrwalenia pamięci o Jałowieckim.

Na śmietniku historii

Mieczysław Jałowiecki opuścił Polskę po wybuchu II wojny światowej i mieszkał do ostatnich dni w Anglii.

Wnuk Mieczysława Jałowieckiego, Michał, pierwszy raz spotkał go w 1957 roku na jednym z londyńskich dworców. Nie było wówczas między nimi sympatii. On przyjechał z komunistycznej Polski, a dziadek był emigrantem. A takich komunistyczna propaganda zaliczała do renegatów.

- Poczuliśmy się obco. (...) On był człowiekiem przegranym, a ja dla niego kimś niewiadomym - wspomina wnuk Michał.
Dzieliło ich wszystko: wiek, przeszłość. Doświadczenia życiowe dziadka nie miały dla niego żadnej wartości. Podczas kolejnych spotkań też nie udało im się przełamać bariery nieufności. Dziadek drażnił go anachronizmami. Przeszłość dziadka mu ciążyła, bo wtedy wierzył, że tacy jak on są "wyrzuceni na śmietnik historii". Nie obchodziły go wówczas losy rodziny czy majątki zostawione na Litwie, Ukrainie, w Rosji, bo leżały w republikach Związku Radzieckiego.

Na dodatek dziadek do nazwiska Jałowiecki dodawał teraz Pieriejasławski, ponieważ protoplastą rodu kniaziów Jałowieckich był potomek wielkiego Ruryka książę Michał Dawidowicz. Z takim nazwiskiem w komunistycznej Polsce nie dostałby się na studia. Nie miałoby znaczenia to, że pod zaborami Jałowieccy kultywowali polskie tradycje i patriotyzm, a dziadek Mieczysława był powstańcem styczniowym.

Jednak syn Michała, Andrzej, zapamiętał, że ojciec był dumny zarówno z pradziadka, jak i z całej rodziny.
- O pradziadku słyszałem od dzieciństwa, ojciec opowiadał mi o patriotyzmie, zasługach naszej rodziny, a także o pokrewieństwie z ważnymi rodzinami - wspomina Andrzej Jałowiecki, prawnuk Mieczysława. - Ale wtedy myślałem, że to jakieś fantazje - dodaje.
Rozmawiamy w jego mieszkaniu, które wynajmuje w Oliwie. W Polsce mieszka od ponad czterech lat, ale nie jest pewny, czy zostanie w Gdańsku, czy w Warszawie. Do Polski przybył z Australii, gdzie mieszka jego ojciec Michał. On też ma tam dom.
Ma 39 lat, ale ciągle żyje na walizkach. I chociaż jego mama także mieszka w Gdańsku, czuje się trochę izolowany, samotny. Nie zna dokładnie historii Polski. Nie ma też bliższych kontaktów z rodziną siostry ojca, która mieszka w Gdańsku. Na początku bardzo mu się podobało w Polsce. Przypadkiem spotkał premiera Tuska, który jako historyk znał historię Jałowieckich, powiedział mu, że w Polsce jest lepiej niż w Australii. Premier to publicznie powtórzył. Ale teraz już ma wątpliwości. Drażnią go problemy urzędnicze i funkcjonowanie służy zdrowia, z którą się styka przy okazji choroby mamy.

Polak od zawsze

Gdańsk, a konkretnie Sopot Kamienny Potok, opuścił z rodzicami, gdy miał cztery lata. Było to w 1981 roku. Ojciec pracował wtedy w Polskim Rejestrze Statków i służbowo został wysłany do Kadyksu w Hiszpanii. Nie miał stałego kontraktu, bo nie był partyjny. Co pół roku musiał w Polsce przedłużać delegację. Gdy przyjechał w grudniu 1981 roku, wprowadzony został stan wojenny. W tym czasie zmarła mu matka. Z Polski wydostał się z dyplomatami francuskimi i przez Paryż poleciał do Hiszpanii.

- I wtedy uznał, że już w Polsce nie zostanie - zaznacza Andrzej.

Imię otrzymał po dziadku, który mając 32 lata, zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym Majdanek.

Dziadek Andrzej pracował w radzie głównej opiekuńczej, która zajmowała się zdobywaniem pieniędzy dla Armii Krajowej z zagranicy. Formalista ambasador Szwecji zażądał pokwitowania. W Paryżu esesmani zatrzymali ambasadora i podczas rewizji znaleźli pokwitowanie odbioru pieniędzy. W ten sposób dotarli do dziadka.

Ojciec starał się o pobyt w ambasadach amerykańskiej, brytyjskiej, kanadyjskiej, ale wybrali Australię. I znaleźli się w Adelajdzie, gdzie ojcu obiecali pracę w swoim zawodzie.

- Pobyt w obozie dla uchodźców był dla nas szokiem. Warunki były strasznie prymitywne, wręcz makabryczne. Mieszkaliśmy w metalowych barakach, które przy wysokich temperaturach nagrzewały się tak bardzo, że nie sposób było w nich żyć - wspomina pani Krystyna, mama Andrzeja.

W końcu ojciec dostał pracę w Jugosławii, później w Rumunii, ale stały dom pozostał w Australii.

Pracując w Jugosławii, odwiedził ciotkę w Monte Carlo, która przekazała mu kufer z dokumentami dawno już zmarłego dziadka. Nie miał wprawdzie ochoty wieźć skrzyni do Belgradu, ale ciotka nalegała, i ją zabrał. Były w nim dokumenty rodzinne i kilkanaście tomów wspomnień dziadka.

Poszukiwanie tożsamości

Prawnuk Andrzej zawsze miał problem z odróżnieniem, co jest faktem, a co fikcją. Myślał, że ojciec zmyśla. Dzieje rodziny tylko mieszały mu w głowie.

Pradziadek Jałowiecki z wykształcenia był rolnikiem, z tytułem doktora. Znał kilka języków. Miał także doświadczenia organizacyjne, był m.in. dyrektorem oddziału Towarzystwa Braci Nobel. W czasie I wojny światowej służył w sztabie generalnym Rosji w randze pułkownika. Był także właścicielem ziemskim. Majątek w Syłgudyszkach odziedziczył po ojcu, a drugi, Otulany, już kupił z żoną, Julią Wańkowicz. Jego rodzina była spokrewniona z większością rodów ziemiańskich na Wileńszczyźnie, oprócz Wańkowiczów, z Witkiewiczami, rodem słynnego malarza Witkacego. Wujkami Mieczysława Jałowieckiego byli marszałek Józef Piłsudski, a także przyszły prezydent, Gabriel Narutowicz. Ale te nazwiska prawnukowi Andrzejowi nic nie mówiły. Z czasem zaczął coraz więcej rozumieć, jednak nie miał z kim o tym porozmawiać. Zresztą tam, gdzie mieszkał - w Australii, Jugosławii, Hiszpanii, Rumunii, te sprawy nie interesowały jego rówieśników.

W tych krajach wołali na niego: Andresito, Andrew.
- Zawsze podkreślałem, że jestem Polakiem Andrzejem Jałowieckim, mimo że moim rówieśnikom trudno było wymówić zarówno imię, jak i nazwisko - zaznacza.

- Uczył kolegów, że należy się przedstawić i powiedzieć "Dzień dobry" po polsku - dopowiada pani Krystyna.

Dziadek miał rację

Ojciec Andrzeja, Michał, zaczął czytać pamiętniki dziadka, gdy rozpadał się Związek Radziecki. Przez pół roku pracował na Ukrainie i wtedy tak naprawdę zrozumiał, że to dziadek miał rację. Był zniesmaczony tym, jak była nomenklatura bezwstydnie okradała "zasoby całego narodu". Z niechęci do "noworuskich" postanowił wydać pamiętniki dziadka, by pokazać wartości klas wyższych, a które oni bądź ich rodzice zniszczyli. I tak w 2000 roku ukazały się pierwsze wspomnienia Mieczysława Jałowieckiego, najpierw "Na skraju Imperium", potem "Wolne miasto" (2002) i "Requiem dla ziemiaństwa" (2003).

- Ojciec dwa lata opracowywał te pamiętniki - opowiada Andrzej.

Natomiast wydanie przez Czytelnika trylogii w jednej książce - "Na skraju Imperium i inne wspomnienia", to już jego zasługa.
Andrzej opowiada, że kufer dziadka był wożony do wszystkich krajów, w których mieszkali. Ojciec jest ciężko chory i teraz na nim spoczywa dbanie o spuściznę pradziadka. Otwiera jeden z kuferków i pokazuje oryginalne dokumenty, stare fotografie. Są wśród nich dwa listy podpisane przez premiera Paderewskiego. Jeden z 28 stycznia 1919 roku, w którym premier mianuje jego pradziadka delegatem polskiego rządu, drugi (13 listopada 1919), w którym premier wyraża najwyższe uznanie dla pracy wychodzącej poza ramy obowiązków Jałowieckiego w Gdańsku. Ale przede wszystkim za przygotowanie trwałych podstaw dla rozwoju państwa polskiego nad Bałtykiem.

W związku z tym że Jałowiecki z powodu politycznych intryg złożył rezygnację, premier prosił go, aby w tak trudnym czasie wprowadzania postanowień traktatu pokojowego, odnoszących się do stworzenia z Gdańska wolnego miasta, dla dobra ojczyzny pozostał i pomógł objąć urzędowanie nowemu polskiemu komisarzowi.

Jałowiecki nie odmówił premierowi, został zastępcą komisarza. Trudno mu jednak było pogodzić się z uległością swojego szefa wobec komisarza Ligi Narodów i Niemców. Pod koniec 1920 roku złożył dymisję i zamieszkał w majątku drugiej żony pod Kaliszem.
Praprawnuk Andrzej chciałby przekazać te dokumenty muzeum. Zastanawia się, któremu.

Głos obywatelski

Pisarz i dr med. Jan Niżnikiewicz po przeczytaniu książki "Na skraju Imperium i inne wspomnienia" uznał, że musi zainicjować nazwanie ulicy imieniem Mieczysława Jałowieckiego.

- W okresie 1919-1940 na terenie Gdańska nie było dużo wybitnych Polaków. Moją rolą było przypomnienie wielu osobom o człowieku, który ma tak ogromne zasługi nie tylko dla Gdańska, ale i dla Polski - opowiada Niżnikiewicz.

Spisał skrót osiągnięć Jałowieckiego i wręczał osobom, które mogły się przyczynić do upamiętnienia go. Odwiedził m.in. Bogdana Oleszka, przewodniczącego Rady Miasta Gdańska. Agitował w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich w Klubie Biznesu, Kubie Dżentelmena. Wszyscy się z nim zgadzali.

Potem sprawą zajął się biznesmen Józef Kuczyński.
- Była przychylność wielu osób, ale sprawa, jak zwykle w naszym kraju, utknęła - opowiada Kuczyński. Zaczął naciskać na radnych, właśnie wtedy wspomógł się artykułem w "Dzienniku Bałtyckim".
- Bardzo pomogła radna Beata Dunajewska-Daszczyńska, jej konkretne działania doprowadziły do szczęśliwego finału - podkreśla Kuczyński.

I w końcu Rada Miasta Gdańska zdecydowała się na nazwanie ronda imieniem pierwszego delegata polskiego rządu w Gdańsku.
Kuczyński nawiązał kontakt z rodziną Jałowieckiego - z jego wnukiem w Australii i prawnukiem.
- Cieszę się, że wnuk doczekał uhonorowania swojego wielkiego dziadka - nie krył radości Kuczyński.

Przyjaciele, około 12 osób, którzy wspierali inicjatorów uhonorowania Jałowieckiego, zaimprowizowali też symboliczne otwarcie ronda z udziałem prawnuka Andrzeja.

Potem spotkali się na wspólnym obiedzie w hotelu Posejdon. Jego dyrektor, Stanisław Wilgocki, witał gości i opowiadał o odnowionym przez niego hotelu oraz serwowanym jedzeniu. Mimo woli pomyślałam o podobnym witaniu Mieczysława Jałowieckiego przez właścicieli hoteli i restauracji. A i jedzenie, i wino nie ustępowały tym w restauracjach na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej, które opisywał Jałowiecki, bo był smakoszem dobrych potraw i trunków.

Korzystałam z książki: Mieczysław Jałowiecki, "Na skraju Imperium i inne wspomnienia", Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, Warszawa 2012, 2015

Mieczysław Jałowiecki (1876-1962) - ziemianin, agronom, dyplomata. Był synem generała Bolesława Jałowieckiego i Anieli z Witkiewiczów (najmłodszej siostry Stanisława Witkiewicza, rodzonej ciotki Witkacego). W latach 1919-1920 delegat rządu polskiego w Gdańsku. Był autorem licznych prac na temat gospodarki rolnej. W czasie II wojny światowej polityk i działacz społeczny na emigracji w Anglii, gdzie mieszkał do śmierci.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki