Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mężykowie o 40-letniej znajomości z ks. Jankowskim

Dorota Abramowicz
Państwo Mężykowie poznali ks. Henryka jeszcze w latach 60. Każde z osobna. To on ich wyswatał, udzielił ślubu, ochrzcił ich dzieci
Państwo Mężykowie poznali ks. Henryka jeszcze w latach 60. Każde z osobna. To on ich wyswatał, udzielił ślubu, ochrzcił ich dzieci Grzegorz Mehring
Był ich duszpasterzem, swatem, potem pracodawcą, wreszcie przyjacielem. Marta i Marek Mężykowie opowiadają o ponad 40 latach znajomości z ks. Henrykiem Jankowskim

Zegarek był piękny, złoty i bardzo drogi. Robił wrażenie.

- Wiesz Marku, tobie zapiszę go w testamencie - powiedział pewnego dnia ksiądz prałat Henryk Jankowski do Marka Mężyka.

I choć Mężyk oponował, tłumacząc, że nigdy nie wiadomo, komu szybciej będzie pisane odejście z tego świata, ksiądz upierał się przy legacie.
Aż pewnego dnia prałat pokazał Markowi uwolnioną od złota rękę.
- Nie mam już zegarka - oznajmił z szerokim uśmiechem. - Oddałem go na zagraniczną operację chorej dziewczynki.
- Niech ksiądz mówi, że to raczej ja dałem - odparł Mężyk.

A prałat się tylko śmiał.
- Taki on był - mówi dziś z goryczą w głosie Marta, żona Marka. - Otaczał się przedmiotami, by je później rozdawać. Umarł w biedzie, w ostatnim czasie nie stać go było nawet na opłacenie komórki, a pieniądze na wykup leków zbierali najwierniejsi przyjaciele.
Mężykowie od ponad 40 lat byli zawsze w pobliżu księdza. On murował sklepienia gdańskiej świątyni. Przemycał marki na budowę kościoła w kierownicy mercedesa. Przywiózł księdza prałata do stoczni w sierpniu 1980 r. Przygotowywał bażanta dla premier Margaret Thatcher. Ona, kiedy to było możliwe, pomagała na plebanii.

Marek Mężyk wyjmuje z portfela stary dowód osobisty z odciętym rogiem. Dowód jest już nieważny, ale nosi go cały czas przy sobie. Przed laty, gdy człowiek niepracujący był z natury rzeczy podejrzany, władza wymagała, by obywatel legitymował się dokumentem z poświadczeniem miejsca pracy. U Mężyka, w rubryce "adnotacje o zatrudnieniu", widnieje pieczątka kościoła św. Brygidy w Gdańsku i podpis ks. Henryka Jankowskiego.

- Był moim pracodawcą przez 37 lat - mówi cicho Mężyk. - Ale powiedzieć "pracodawcą" to za mało.

Jak ksiądz Martę z Markiem zeswatał
W mieszkaniu Mężyków na komodzie pali się świeczka przed zdjęciem księdza Henryka. Zdjęcie wykonano jeszcze w latach 60., w czasach, gdy w gdańskiej parafii św. Barbary posługę podjął młody, energiczny wikary. Ksiądz miał około trzydziestki i natychmiast skupił wokół siebie parafialną młodzież.
- Uczył nas religii - wspomina Marek Mężyk. - Miał mnóstwo pomysłów, organizował wycieczki, wspólne wyjazdy. Tym, których nie było stać na opłacenie podróży, pomagał finansowo.

Wyciągają fotografie zrobione podczas pielgrzymki do Częstochowy, w czasie wspólnych wypraw, mniej lub bardziej prywatnych spotkań.

Marek kończył właśnie Technikum Budowlane, o dwa lata młodsza Marta uczyła się w sopockim Liceum Ekonomicznym. Mieszkali przy tej samej ulicy Grobla Angielska. Ona pod "siódemką", on pod "piętnastką". Poznał ich ksiądz Jankowski.
- Prawdę mówiąc - zeswatał - wyjaśnia Marek.
Kończyłam 18 lat, zaprosiłam księdza Henryka na urodziny - potwierdza Marta. - Wikary nie mógł przyjść, bo się rozchorował. W zastępstwie przysłał z życzeniami Marka z kolegą.

Marek twierdzi, że nie było łatwo. Dwójkę chłopaków usadzono wśród osiemnastu wygadanych dziewcząt.
- Siedzieliśmy jak trusie - śmieje się Marek. - Ale potem już jakoś poszło.
Czasy przed ślubem: wyprawy całą grupą z księdzem Henrykiem do Karwi, na plażę w Stegnie (Martę wrzucili w ubraniu do wody), na sopockie molo. Bywało, że kupował bilety i fundował kiełbasę z bułką, bo oni - jak to młodzi - byli bez grosza przy duszy.
- Szliśmy pewnego dnia po Monte Cassino w trójkę z ks. Henrykiem i spotkaliśmy jego znajomego księdza, który przyjechał do rodziny do Trójmiasta - mówi Marta. - Ten kapłan był tak miły, że pobiegł do budki z kwiatami, kupił piękną lilię i ofiarował mi ją. To był późniejszy prymas Józef Glemp.

Ślub w 1970 r. oczywiście dawał im ks. Jankowski. Potem bawił się na skromnym weselu w mieszkaniu rodziców Marty. Chrzcił urodzonego w 1971 r. Rafała i o rok młodszą Basię. Zdążył też ochrzcić dwoje wnucząt Mężyków.

Budowa z lornetką
Tuż po ślubie Marty i Marka ksiądz dostał swoją pierwszą - i ostatnią - parafię. Świętą Brygidę.
W 1970 r. z pięknego, gotyckiego kościoła niewiele już zostało. W marcu i kwietniu świątynię zdewastowała Armia Czerwona, która pozostawiła jedynie mury oraz część sklepienia w prezbiterium. Nie istniała już wieża, nie było dachu. Dzieła zniszczenia dokonały dwa pożary w 1957 i 1969 r. Dopiero 19 lutego 1970 roku usilne starania Kościoła trwające nieprzerwanie od czasu zakończenia II wojny światowej przyniosły efekty - władze wojewódzkie przekazały kościół diecezji.
- Po plebanii, zamieszkanej jeszcze przez kilka rodzin lokatorów, biegały ogromne szczury - wspomina Marek. - Ksiądz Henryk wprowadził się do niewielkich pomieszczeń, w których dziś znajdują się łazienki. Największe mieszkanie zajmował ówczesny dyrektor muzeum Stutthof, który zresztą przez długi czas nie zamierzał opuścić plebanii.

Ks. Jankowski zaproponował Markowi pracę przy odbudowie kościoła.
- Niebo zamiast dachu, w środku rosły drzewa, wszystko gniło - kręci głową Mężyk. - A ksiądz się zaparł.

Prace rekonstrukcyjne były prowadzone pod kierunkiem nieżyjącego już inż. Kazimierza Macura i inż. Zenona Sykutery.
- Pamiętam niesamowitą wręcz niecierpliwość księdza prałata - mówi dziś inż. Zenon Sykutera. - Ciągle powtarzał, że musi czekać za długo. Część prac udało się wykonać bez pozwoleń wymaganych prawem.
Marek Mężyk opowiada, jak to wyglądało w praktyce. Przychodził konserwator i kazał schodzić z rusztowań, bo trzeba jeszcze raz sprawdzić, czy jest dokumentacja na to, co robią. Cóż było robić - schodzili. Chwilę później wpadał ksiądz Jankowski i podniesionym głosem pytał: - Kto wam płaci? Konserwator czy ja? Wtedy wracali do pracy.

Mężyk, patrząc przez lornetkę, liczył warstwy cegieł na ocalałym szczycie kościoła. A potem, stawiając kolejny szczyt, odtwarzał pracę dawnych mistrzów murarskich. Podjął się też rekonstrukcji zniszczonych sklepień, tworząc zachwycające do dziś sklepienie kryształowe nad chrzcielnicą.
- Firma państwowa chciała za budowę sklepienia 170 tys., firma prywatna 140 tysięcy złotych - mówi Mężyk. - Ksiądz spytał, za ile ja bym to zrobił. Powiedziałem, że za 40 tys. zł. Wziąłem do pomocy kolegę. Byłem wówczas na dorobku, miałem małe dzieci, dla mnie była to naprawdę spora kwota.

Pracował osiem metrów nad ziemią. Marta, która przynosiła mężowi obiady do pracy, wypominała, że zamiast schodzić po rusztowaniach, zjeżdża po linie.

Pod koniec maja tego roku rozmawiałam z księdzem Henrykiem Jankowskim o odbudowie kościoła. Z dużym szacunkiem wspominał pracę Marka.
- To był największy znany mi mistrz w swoim fachu - powiedział. - Żaden fachowiec nie był w stanie go prześcignąć. Teraz, gdy przez okno patrzę na mój kościół, widzę gdzieś tam sunącego pod sklepieniem Marka.

Marki w mercedesie

Pierwszą mszę ksiądz Jankowski odprawił w zakrystii Brygidy. Do świątyni, będącej w zamierzeniu władz kościelnych miejscem modlitw stoczniowców, zaczęli tłumnie przychodzić wierni. Przyjeżdżali dostojnicy kościelni, z prymasem kardynałem Stefanem Wyszyńskim. Ksiądz Jankowski był świetnym organizatorem, który mimo ograniczeń w dostępie do materiałów budowlanych umiał jakoś sobie poradzić.
Jakoś, czyli jak? - zastanawiała się władza świecka.
- Próbowano prowokacji - mówi inż. Sykutera.

Do księdza przychodziły podejrzane typy, proponujące "załatwienie" cegieł, cementu i innych deficytowych materiałów budowlanych. Odsyłał ich z kwitkiem. Wszystko kupował w Peweksie, za walutę.

Skąd ją miał? Zygmunt Sykutera dostał w tamtych latach pracę na kontrakcie w Niemczech. Pamięta, że ksiądz Jankowski prosił go o przewiezienie i wrzucenie do skrzynki listów, adresowanych do niemieckich księży.
Drugą część układanki dopełnia opowieść Marka Mężyka. Po kilku latach został kierowcą proboszcza. Siadł za kierownicą mercedesa, co najmniej dwa razy w miesiącu wyruszał do miast dawnej Niemieckiej Republiki Demokratycznej - m.in. wschodniego Berlina i Magdeburga. Tam odwiedzał diecezje i odbierał pieniądze. Oczywiście nie mógł ich legalnie przewieźć za granicę.
- Zdejmowałem z kierownicy emblemat mercedesa i wkładałem tam zwitki marek - wspomina. - Resztę chowałem w bezpiecznych miejscach. Nigdy mnie nie złapano.
Kiedy Marek opowiada o podróżach do Niemiec, Marta wtrąca, że żaden polonez by nie wytrzymał bezawaryjnie tak długich i częstych podróży.

Za zgodą biskupa
Lato 1980 r. Rafał i Basia mają wakacje. Marta pracuje jako dyspozytorka w pobliskich zakładach mięsnych, Marek przy kościele. Wybuchają strajki w Stoczni im. Lenina, sąsiadującej z parafią.
W nocy z 16 na 17 sierpnia do drzwi plebanii pukają stoczniowcy. Grupie przewodzi Anna Walentynowicz. Proszą proboszcza, by następnego dnia, 17 sierpnia, odprawił mszę św. w Stoczni Gdańskiej. Ksiądz zgadza się, ale stawia warunek - musi mieć zgodę bp. Kaczmarka.
- Miał obiekcje, czy może to zrobić bez pozwolenia kurii - opowiada Marek.

Według historyka, prof. Jana Żaryna, to Walentynowicz zdobyła zgodę od ordynariusza gdańskiego.
Ksiądz Jankowski wyrusza więc do stoczni. Wiezie go Marek samochodem, za szybą którego widnieje duży napis "posługa duszpasterska". Marta stoi przed stocznią. Modli się w ogromnym tłumie. Marek czeka na księdza w mercedesie. Nie wie, że w tym momencie ksiądz Henryk wchodzi do historii.

Po zakończeniu strajku podjeżdża z księdzem Jankowskim pod bramę. Lech Wałęsa właśnie powiedział stoczniowcom, że jutro wszyscy spotkają się w pracy. A potem wsiadł do samochodu księdza Jankowskiego.

- Odwoziliśmy go do mieszkania na Stogach - opowiada Marek. - "Księże, czy my dojedziemy do domu?" zastanawiał się głośno Wałęsa.

Prymas Stefan Wyszyński zadecydował w 1980 r., że proboszcz parafii św. Brygidy będzie kapelanem Solidarności. Z dnia na dzień ks. Jankowski stał się jednym z najważniejszych doradców Lecha Wałęsy, uczestnicząc, mniej lub bardziej oficjalnie, we wszystkich wydarzeniach następnych 16 miesięcy.

Marek wyjeżdża do Niemiec. Ksiądz Henryk poleca go do prac przy renowacji ratusza w Getyndze. Za kierownicą mercedesa zastępuje go Zbigniew Kuchta.
- W Niemczech nawet nieźle zarabiałem, zaproponowano mi mieszkanie i stałą pracę - mówi Mężyk. - Ale ciągnęło mnie do Gdańska, do żony, dzieci. Wróciłem sześć dni przed stanem wojennym.
Zgłosił się natychmiast na plebanię.
Tworzy się legenda
Od pierwszych godzin stanu wojennego plebania przy św. Brygidzie stała się nieformalnym centrum dyspozycyjnym. Tu przychodziły rodziny internowanych, tu rozdzielano dary płynące z zagranicy. Rodziła się legenda księdza Henryka Jankowskiego - nieustraszonego kapelana, który nie boi się komunistów i pomaga biednym. Takiego Robin Hooda w eleganckiej sutannie.

- Jako kierowca jeździł Zbyszek Kuchta - wspomina Mężyk. - Tak było do tragedii 27 stycznia 1982 r.
Niektórzy do dziś twierdzą, że tamtego styczniowego dnia próbowano zamordować księdza prałata. Inni mówią - to był wypadek. Wyruszyli w trójkę - kierowca, jego 9-letnia córka i ks. Jankowski. W Starogardzie Gd. ksiądz wysiadł przed domem mamy, kierowca miał odwiedzić rodzinę. Dziesięć minut później rozbił się na drzewie. Zginął wraz z córką. Samochód był po przeglądzie, ale biegli orzekli, że doszło do "zmęczenia materiału".

Od tamtej zimy Marek praktycznie nie wysiada z samochodu. Wozi dzieci Wałęsy do ks. Jancarza w Makowie Podhalańskim, dostarcza leki, żywność, paczki do punktu charytatywnego.
Historycy policzyli, że tylko w listopadzie 1982 r. z pomocy ośrodka przy plebanii stale korzystało pół tysiąca rodzin!

- Wszystko było dobrze zaplanowane - opowiada Marek. - Leki trafiały do rąk medyków, którzy rozdzielali je między szpitale i apteki. Ksiądz organizował wyjazdy na leczenie i operacje, stale szukał sponsorów. I ich znajdował.

Na plebanii króluje też polityka. To tu już w 1982 r. przyjeżdżają przedstawiciele Komitetu Noblowskiego w sprawie przyznania nagrody dla Lecha Wałęsy.

Z każdym rozmawiał, nawet z mordercą
- Odwoziłem Danutę na lotnisko, gdy leciała odebrać nagrodę - mówi Mężyk. - Jechaliśmy też z ks. Jankowskim i Wałęsą i jego synem, Bogdanem do Częstochowy, by przekazać jako wotum medal wraz z Pokojową Nagrodą Nobla. W drodze powrotnej zatrzymywano nas 14 razy.

Mieli radio nastawione na częstotliwość milicyjną. Usłyszeli, jak esbecy zawiadamiają kolejny patrol o zbliżającym się mercedesie. Lech Wałęsa zaczął nagrywać rozmowy funkcjonariuszy.
- Na widok milicjantów, którzy jeszcze nie zdążyli machnąć lizakiem, nacisnąłem na hamulec - opowiada Marek Mężyk. - Pewnie niepotrzebnie. Powiedzieli, że mogliśmy jechać, ale skoro stanęliśmy... Wtedy zdenerwowany Wałęsa puścił im rozmowy z magnetofonu. Szlag ich trafił!
Przyszły prezydent zdążył schować taśmę, ale magnetofon zabrano, a pasażerów rozsadzono po radiowozach, by przewieźć ich do Łodzi. Za kierownicą mercedesa siadł milicjant. Nie zauważył, że zaciągnięty jest hamulec ręczny. Ksiądz Jankowski, czując smród palącego się ebonitu, wyzywał milicjanta od głupców.
Po przeszukaniu mercedesa puszczono ich wolno. Częstotliwość milicyjną zmieniono.
Marek mógłby godzinami opowiadać o tamtych czasach.
- A jak w końcu było z tym funkcjonariuszem SB, który przychodził na plebanię i zarejestrował księdza jako swój kontakt operacyjny?
- Major Ryszard Berdys? - Marek macha ręką. - Pamiętam go, mówił, że jest w wydziale ds. wyznań, czy jakoś tak, przydzielonym do oficjalnych kontaktów. Kiedy tylko się zjawiał, prałat nakazywał, by ktoś z nas siedział przy nim i patrzył mu na ręce, czy jakiejś pluskwy nam nie montuje. Czy rozmawiał z nim? On z każdym rozmawiał. Nawet z mordercą ks. Jerzego Popiełuszki, który przyjechał tu na przepustce z więzienia.

Marek dobrze pamięta wizytę Grzegorza Piotrowskiego na plebanii. Pojawił się młody, przystojny mężczyzna z krótko przyciętą brodą, w okularach. Chciał rozmawiać z prałatem sam na sam. Księdzu opowiadał, że chciałby, by w więzieniu odprawiono mszę.
- Potem zawiozłem mu do więzienia Ewangelię i różaniec od ks. Jankowskiego - mówi Marek.

Kiedy później, już za wolnej Polski plebanię odwiedzali czasem kontrowersyjni politycy, wypominano ks. Jankowskiemu, że nie zamykał przed nimi drzwi.
- Tak mówią ci, którzy nie znali prałata - twierdzi Marta. - To co, miał ich wyrzucić? Uważał, że każdemu należy się rozmowa. Zresztą przychodzili nie tylko porozmawiać, każdy wiedział, że można tu dobrze zjeść.

Bażanty pani Thatcher
Jako kierowca Marek często przesiadywał w kuchni plebanii, prowadzonej przez panią Teresę Glazę. Napatrzył się, trochę pomagał.

Kiedy trzeba było szukać nowego kucharza, zadeklarował, że będzie gotować. Pomagała mu żona. Była tak dobra, że to właśnie Martę Mężyk poprosili Wałęsowie, by przygotowała obiad dla prezydenta USA George'a Busha. Od zachwyconych gości dostała osobiste podziękowanie z Białego Domu.

Pod koniec lat 80. plebania św. Brygidy stała się miejscem wizyt sławnych ludzi z całego świata. Mężykowie mają zdjęcia z Jane Fondą, Joan Baez, Edwardem Kennedym.
- Nie było łatwo - mówi Marta. - Zdarzało się, że wpadał ksiądz i wołał, że zaraz będzie potrzebny obiad na 15 osób.

Było za to smacznie i elegancko. Ksiądz Jankowski, wychowany w porządnej rodzinie kupieckiej, był przyzwyczajony do celebrowania posiłków. Władysław Frasyniuk w wywiadzie udzielonym po śmierci prałata wspominał, że od dźwigania ciężkich, srebrnych sztućców bolały go ręce i robiły się bicepsy...
Margaret Thatcher w swoich wspomnieniach opisała podany w 1988 r. obiad na plebanii, zwłaszcza pieczone bażanty przystrojone piórami.

- Przygotowaliśmy je z córką pani Tereni, Aleksandrem Stylo i Ryśkiem Jabłonką - wspomina Marek. - Największa robota była z wyciąganiem z bażantów każdej kosteczki. Potem do środka włożyliśmy farsz cielęcy z pietruszką, upiekliśmy i pokrojone włożyliśmy do wydrążonych chlebów. Ustroiliśmy je, dodając łeb, skrzydła i ogon na drutach.
Płonące ptaki zostały wniesione przez ministrantów. Ponoć wyglądały jak z obrazów holenderskich mistrzów...

Mężykowie gotowali prałatowi do 2007 roku. Pod koniec za symboliczne pieniądze, zaledwie tysiąc złotych miesięcznie.
Smutek samotności
O polityce lat ostatnich Marek i Marta nie chcą rozmawiać. Ani o homiliach, ani o wystrojach grobów. Kiedy wspominam o antysemickich kazaniach, Mężyk opowiada o przyjaźni prałata z rodziną Nissenbaumów. O zaproszeniu księdza na bar micwę nad Jezioro Genewskie i wznoszeniu toastów z naczelnymi rabinami USA, Niemiec i Polski.

- Politykę zostawmy więc politykom - proponuje.
Rozmawiamy wobec tego o Henryku Jankowskim - człowieku.
- Wypominano mu te mercedesy, sutanny, buty, zastawę - mówi Mężyk. - Ale nie patrzono, że to, co miał, czemuś służyło. Kiedy zajechał mercedesem, elegancko ubrany, z orderami, łatwiej otwierały się portfele sponsorów. Przecież tego, co dostawał nie trzymał dla siebie.

Opowiadają o tym, jak rozdawał jedzenie. Jak przez lata kupował węgiel dla samotnej matki z sześciorgiem dzieci. Jak zareagował na pożar w hali stoczni i ściągał do Polski sztuczną skórę. O tym, ilu chorych wysłał na leczenie za granicą.
- Nic dla siebie nie zatrzymał, prócz ubrań, podziękowań i zdjęć - mówią. - Utrzymywał się z osiemsetzłotowej renty.

Przed trzema laty ówczesny administrator parafii św. Brygidy, ks. Krzysztof Czaja podziękował Mężykom za pracę. Powiedział, że parafii nie stać na wypłacanie pensji.
Marek przychodził jednak pomagać coraz bardziej choremu na cukrzycę księdzu. Kiedy znalazł sobie pracę ochroniarza, zastąpił go Kazimierz Wójcik. Były stoczniowiec, spędzający coraz więcej czasu z byłym proboszczem.
- Księdza łatwo było wykorzystać - twierdzi Wójcik. - Wielu, dla swoich interesów, się powoływało na prałata.

Cukrzyca jest chorobą podstępną. Atakuje cały organizm, może spowodować obumieranie neuronów, co prowadzi do uszkodzeń kory mózgowej. Stres u cukrzyków zwiększa ryzyko występowania demencji. Stresu w ostatnim czasie księdzu nie brakowało.
- Czuł się coraz bardziej samotny, opuszczony, zostało przy nim niewielu przyjaciół - mówi Marek. - Cieszył się, gdy ktoś go chciał wysłuchać.

Marta płacze.
- Niech pani napisze, że tak go wspomnieniem żegnamy - mówi przez łzy. - Może, tak gdzieś z góry, zechce nas wysłuchać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki