Czy w czasach kryzysu mediów widzi Pan miejsce na wartościowe teksty, dziennikarstwo śledcze?
Temat jest na pewno dołujący, kiedy zamykają się tytuły, likwiduje redakcyjne działy, dziennikarstwo śledcze w Polsce prawie przestało istnieć, z zawodu odchodzą dziennikarze. Wygląda to jak tunel bez światełka. Rozmawiam z kolegami i dochodzimy do wniosku, że media znalazły się na zakręcie i tak naprawdę nikt nie wie, co będzie dalej. Pamiętam, jak 10 lat temu rozmawiałem z Edwinem Bendykiem, dziennikarzem "Polityki" specjalizującym się w nowych technologiach, i wtedy on powiedział, że chyba do 2020 roku przestaną istnieć papierowe media. Popukałem się w głowę: "Edwin, przesadzasz". Dziś może się wydawać, że Bendyk był wtedy przesadnym optymistą. Ale poszukajmy nadziei. Weźmy choćby "New Yorkera" - fantastyczny tygodnik drukujący rewelacyjne teksty. Przy okazji opowiem anegdotę. Pamięta pani sprawę tajemniczego zabójstwa mężczyzny we Wrocławiu? Policja miała podejrzanego, ale nie miała dowodów. Po czym okazało się, że napisał on książkę, w której dokładnie opisał zabójstwo domniemanego kochanka swojej żony. Na tej podstawie został aresztowany i skazany.
To autor książki "Amok".
W polskiej prasie ukazało się na ten temat sporo tekstów, były niezłe. Jakieś pół roku później ukazał się w "New Yorkerze" reportaż i to było coś nieprawdopodobnego. Widać było, że dziennikarz spędził nad nim wiele czasu, ale dotarł do źródeł i rozmówców, do jakich nie dotarł nikt w Polsce, a był to dziennikarz zadaniowy, nie siedział w Polsce, musiał mieć tłumacza. Jest na to proste wyjaśnienie: dostał na ten tekst duży budżet i pewnie miał na to nawet nie tygodnie, ale miesiące, aby to zrobić. Tak działa "New Yorker". Swego czasu czytałem wywiad z Davidem Remnickiem, naczelnym "New Yorkera", który zapytany o to, jak to się dzieje, że w czasach kryzysu gazeta świetnie się sprzedaje i czy nowe nośniki jej nie zamordują, odpowiedział, że dobry tekst zawsze się sprzeda, niezależnie, czy będzie sprzedawany na tablecie, czy nawet na wyświetlaczu długopisu.
Polskim dziennikarzom daleko do warunków, jakie mają amerykańscy koledzy.
Oczywiście, od razu można przedstawić kontrargument, że to jest rynek anglojęzyczny, największy na świecie, że "New Yorker" wychodzi w kraju, w którym mieszka prawie 300 milionów ludzi, a w dodatku jest czytany we wszystkich krajach na świecie, również w Polsce, więc jest to nieporównywalna sytuacja z żadnym innym rynkiem. W Polsce czytelnictwo jest podłe, a jakość dziennikarstwa coraz gorsza. Jeżeli dziennikarz musi napisać w ciągu dnia kilka tekstów, to jak można to dobrze zrobić? Nawet geniusz tego nie zrobi. Żeby zrobić materiał dziennikarski, trzeba się do tego przygotować, trzeba coś przeczytać. Byłem reporterem wiele lat i wiem, że 80 procent czasu poświęconego na materiał to jest siedzenie na tyłku i czytanie, czytanie, czytanie. Mój ulubiony tygodnik "Forum", przedrukowujący bardzo ciekawe teksty z prasy światowej, sprzedaje się ostatnio w 15 tysiącach egzemplarzy. W 40-milionowym kraju. To nie brzmi optymistycznie. Ale jest druga strona medalu i to jest to światełko, które widzę. Ta jazda w dół dobrego dziennikarstwa spowodowała erupcję książek reporterskich. To nie są nakłady, które powalają, ale osiągają znaczące jak na polskie realia nakłady. Mamy Mariusza Szczygła, Wojciecha Tochmana, Wojciecha Jagielskiego, Pawła Smoleńskiego, Ewę Winnicką czy Witolda Szabłowskiego, którego książka o Turcji jest fantastyczna. Tych nazwisk jest więcej, ale zmierzam do tego, że to przekonuje mnie, że jest potencjał na to ambitne dziennikarstwo, w węższej formie, która jednak może się utrzymać.
Internet nie przejął tego, co było wartościowe w gazetach. Znajdujemy w nim sensacje, plotki i newsy, które też do myślenia nie zmuszają. Jak Pan patrzy na przyszłość mediów: z optymizmem czy niepokojem?
Generalnie z niepokojem, a nawet z lekkim podłamaniem. Ktoś ostatnio opowiadał mi, ile tekstów pisze dziennie dziennikarz w dużym portalu. Trzydzieści. To nie żart. Internauci naśmiewają się z pomyłek, łącznie z błędami ortograficznymi w tekstach. Ale jak ma to się nie zdarzać, kiedy co chwilę trzeba tłuc coś nowego i trwa to 24 godziny na dobę, aby była klikalność. To jest dom wariatów i błędne koło. Jak te notki w internecie, pisane na chybcika i po łebkach, mają zastąpić poważne dziennikarstwo, i to pod rygorem klikalności? Wiadomo, że im bardziej durnie, tym więcej ludzi kliknie. Teraz trwa dyskusja na temat zamieszczania płatnych treści w internecie.
Może platforma spółki Piano Media, do której przystępuje właśnie kilku polskich wydawców, by za jej pomocą wejść z płatnymi treściami do internetu, jest szansą na to wartościowe dziennikarstwo?
Większość głosów, jakie słyszałem na ten temat, jest sceptyczna. Ale ja widząc, że jest artykuł np. o sytuacji w Ugandzie, który mnie interesuje i mogę go kupić szybko za pomocą SMS-a czy podając numer karty kredytowej, to dlaczego nie? Zwłaszcza że to są małe koszta. Gdy z żoną pisaliśmy książkę o Gruzji, potrzebowaliśmy specjalistycznego tekstu na temat kinematografii gruzińskiej. Był na kodowanym portalu uniwersytetu w USA, zapłaciłem 5 dol. Mam nadzieję, że być może zaczyna się coś nowego, że płatne treści oznaczają, że w mediach pojawią się pieniądze. Nie wiem, czy w Polsce będzie szansa na to, by dzięki temu ożywić dziennikarstwo śledcze, bo ono powinno być jak najbardziej dostępne, aby wszyscy widzieli wyniki dziennikarskiego śledztwa. Ale być może część ambitnego i wiarygodnego dziennikarstwa będzie w stanie przetrwać albo się odrodzić. Zdecydowanie moje podejście do płacenia za treści w internecie jest na tak. Kibicuję tej inicjatywie i chciałbym wierzyć, że się uda.