Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marta Sziłajtis-Obiegło: W 358 dni samotnie dookoła świata

Redakcja
Nie chce, ale bije rekordy. Została najmłodszym kapitanem ze starym patentem. I jako najmłodsza Polka i gdynianka opłynęła świat. W roczny rejs wyruszyła, mając 22 lata. O kamieniach milowych w życiu, o "koncercie" wielorybów, jedynym w swoim rodzaju, z żeglarką Martą Sziłajtis-Obiegło rozmawia Ryszarda Wojciechowska

Rozumiem, że młoda, ładna dziewczyna chce się wyrwać z domu. Ale żeby tak od razu robić rundkę dookoła świata?
(Śmieje się). Ja się nie musiałam wyrywać w świat. Bo już od kilkunastu lat każde pół roku spędzałam poza Polską. Ale ten rejs był rzeczywiście inny niż wcześniejsze. I najciekawszy. Kiedy się płynie samotnie, można coś poznać i przeżyć to najpełniej. A kiedy się zawija do portu, ludzie widzą, że taka sama dziewczynka, bez bliskich, przyjaciół i daleko od domu. Może czegoś potrzebuje - myślą. I oferują pomoc. Czułam tak dużo ludzkiej tkliwości i uwagi.

Ale pierwszy samotny rejs i od razu dookoła świata?
Nie przymierzałam się do bicia rekordów. Do poprawiania statystyki. Nie wiedziałam, wypływając, co ta podróż przyniesie. Ale teraz wiem, że kiedy człowiek na wodzie jest sam, to może się naprawdę cieszyć żeglowaniem. A przy tak szybkiej łódce jak moja, która fajnie reaguje na wszystkie ustawienia, można się fantastycznie pobawić.

Można się pobawić samotnie przez tydzień. Ostatecznie przez miesiąc. Ale płynąć przez cały rok jak Pani?
Ja się tak bawię od kilkunastu lat. Wcześniej żeglowałam z innymi. To były krótsze rejsy. Jak na przykład taki po Zatoce Biskajskiej. Popłynęliśmy małą grupką dosyć późno, bo w listopadzie. Już po sezonie. A w almanachach ostrzegali, żeby nie wypływać na "Biskaje" o tej porze. Płynęliśmy więc kilka dni w równiutkim sztormie, na łódce niezbyt do takich warunków przystosowanej. W czasie tego przejścia miałam urodziny. Wszystko się chwiało, kiwało, latało. Kuchenki gazowej nikt nie nastawiał, bo czajnik i tak by odleciał. Brałam też udział w kobiecych regatach dookoła świata. To także było coś innego. Pamiętam, jak przybiłyśmy do portu. Cztery dziewczyny i ich dwa malutkie jachty, którymi pokonały Atlantyk. Przypominam sobie, jakie wrażenie zrobiłyśmy na tych wszystkich facetach, którzy się zazwyczaj z lądu nie ruszali.

Czuję strach przed wielką wodą, a Pani nie?
Ja lubię patrzeć na wodę. Czy pani wie, że morze ma codziennie inny kolor? A niebo każdego poranka wygląda inaczej? Inne są wschody i zachody słońca. A fale? Nie ma dwóch takich samych. Mam tysiące zdjęć samych fal. Podczas takiego rejsu nie ma mowy o melancholii. Świat jest taki zachwycający.

Płynąć w grupie jednak raźniej. Nawet się można wspólnie pozachwycać. A tak człowiek jest skazany tylko na siebie.
Skazany z wyboru. Moja wolność polega na tym, że ja sobie taką "niewolę" w pojedynkę na oceanie wybrałam. Ja nie tylko chcę. Ja, po prostu, muszę na tę wielką wodę. Tata mnie nauczył, żeby umieć, szanować, ale się nie bać. Z respektem tak, nigdy ze strachem.

W wieku 23 lat Pani już przepłynęła przez trzy oceany.

Przez wszystkie, jakie mamy (śmieje się).
I rodzice spokojnie na to wyrazili zgodę?
Spokojnie nie było. Przeżyliśmy wspólnie różne przepychanki, łącznie z próbami chowania paszportu. Ale to nic nie dało. Rodzice się poddali i pozostało im mnie wspierać we wszystkim. Oni wiedzą, że jestem jak mały czołg. Że jeśli się uprę, to sunę do przodu. Mogli mnie tylko do tego rejsu dobrze przygotować i przeżywać go razem ze mną.

W jaki sposób?
Mama ze swojej działki farmaceutycznej zaopatrzyła mnie we wszystkie możliwe leki, szwy, opatrunki. Oboje pomogli mi w rozwiązaniu problemów z wyposażeniem. Bo ja przed samym rejsem nie miałam czasu. Na kilka dni przed wylotem broniłam pracy magisterskiej. Obroniłam się, mając 22 lata.

No to wrażeń Pani nie brakowało.

Jestem pewna, że gdybym się wtedy nie obroniła, to dzisiaj już bym do tego nie wracała. To nie były takie krótkie 22 lata w moim życiu. Wcześniej niż inne dzieci poszłam do szkoły. Jako szesnastolatka prowadziłam już pierwsze rejsy. I tak cały czas mnie gna. Wydaje mi się, że rok to bardzo dużo. Ale ja nie lubię tracić na nic czasu. Chcę stawiać kamienie milowe. Żeby coś z tego życia mieć. A potem mieć do czego wracać.

Co może Panią spotkać w dalszym życiu, skoro Pani zaczyna od opłynięcia świata...
Przepłynęłam 25 tysięcy mil, ale zatrzymałam się tylko w kilkunastu portach. Wiele pięknych miejsc ominęłam - Fidżi, Kubę, Tuamotu. Każde jest warte obejrzenia.

A Ocean Spokojny jest taki spokojny?
Skąd. Przez obronę pracy magisterskiej musiałam opóźnić termin wypłynięcia. Powinnam była płynąć na przełomie lutego i marca, a wyruszyłam na przełomie kwietnia i maja. Jeszcze dodatkowo miesiąc straciłam w Panamie. Pogoda więc mnie nie rozpieszczała. Zachodnia część Pacyfiku dała mi się we znaki, a Ocean Indyjski udowodnił, że potrafi być jeszcze więcej sztormów i burz. Będąc na środku oceanu, można obserwować, jak tam przyroda potrafi się naprawdę wkurzyć, jak potrafi pokazać, na co ją stać. Zasłużyłam sobie, żeby to zobaczyć. Kiedy dopływałam z Mauritiusu do Południowej Afryki, usłyszałam w ostrzeżeniach pogodowych przez radio, że koło Mauritiusu pojawiły się dwa cyklony. Było więc bardzo blisko. Minęliśmy się o kilka dni. Potem jeszcze informacje o cyklonach się powtarzały. To była ruletka - ucieknę czy nie.

Pani to tak z uśmiechem opowiada.
Bo mi się udało. Gdyby się nie udało, to byśmy nie rozmawiały. Trzeba sobie zdawać sprawę, że zawsze masz tylko, a może aż 50 proc. szans na bezpieczny powrót.
A oczarowania lądem zdarzały się Pani?
Oczywiście. Mnie zachwycały cuda przyrody. Na Galapagos miałam jedyną w swoim rodzaju możliwość nurkowania z rekinami i płaszczkami, w grotach i jaskiniach podwodnych. Na Vavau nurkowałam też z harpunem i ustrzeliłam rybę na rafie, którą potem usmażyłam na plaży w ognisku z łupin orzechów kokosowych. Taką ucztę będzie się pamiętać przez długie lata. Całe Galapagos jest zjawiskowe. Tam ewolucja poszła w zupełnie innym kierunku. Wszystko wygląda inaczej, niż sobie człowiek wyobrażał. Zakochałam się w legwanach, które są piękne, bystre i takie miłe. Wylegują się na wulkanicznych skałach, grzejąc się w słońcu. Albo gigantyczne żółwie, z których kilka miałam okazję uratować.

W jaki sposób?

Poznani Ekwadorczycy pracowali w stacji ekologicznej na Galapagos i zaproponowali mi wzięcie udziału w działaniach terenowych. Polegało to na zbieraniu żółwich jaj, tak aby zdążyć przed lisami i dzikimi psami, które chętnie by je zjadły. Wrażenie zrobiły też na mnie wyspy Tonga na Pacyfiku. Najbardziej dzikie, jakie sobie tylko można wyobrazić. Z bialutkimi plażami pełnymi miału muszlowego, ostrego pod stopami. I te powyginane od pacyficznego podmuchu palmy. Nie ma tam lotniska. Podpłynąć można tylko jachtami. Tubylców jest niewielu. I tworzą taką bardzo serdeczną nację. Pierwszy raz widziałam też wieloryba i jeszcze słyszałam, jak pod wodą śpiewa. Niezapomniany koncert. I tylko dla mnie. Byłam wszędzie, gdzie się dało, a wciąż jeszcze myślę, że można było jeszcze więcej. Na każdym przystanku spotykałam serdeczność. Kiedy przypływałam do portu, stawałam się jego atrakcją, często mnie zapraszano na kolacje, imprezy. Wtedy jeszcze mniej spałam, niż będąc w morzu.

A jak się śpi samotnie płynąc?

Szybko. Trzeba się było przyzwyczaić do spania po 10-15 minut. Kiedy się jest na morzu, można się zdrzemnąć, tak na zasadzie spuszczenia głowy. Ale czujnie. Tak, żeby po kilkunastu minutach wyjść na pokład. I rozejrzeć się, czy nic nie płynie. W nocy jest bezpieczniej, bo światła nawigacyjne widać z większej odległości. Ale w dzień przez ten aerozol morski horyzont jest bardziej rozmyty i kadłuby statków słabiej widoczne. Ten sen jest raczej krótki i taki poszarpany. Ale najbardziej niesprawiedliwe jest to, że potem, jak się wraca na ląd, to śpi się tak samo.

Czego brakuje podczas tak długiego rejsu?

Brakuje i nie brakuje. Myślę, że coraz więcej osób skłonnych jest zrezygnować z komfortu na jakiś czas, by docenić to, co się ma na co dzień. Ja przez rok nie kąpałam się w wannie. Więc, kiedy tylko wróciłam do domu, to pierwsza rzecz jakiej się oddałam, była kąpiel w domowej wannie z jacuzzi. I tak się w tym wrzątku pławiłam, wspominając prysznic na rufie jachtu z kiepskim ciśnieniem wody, czasami przy silnym wietrze, w zimnie albo w deszczu. Tęskniłam za tym jednak, bo to był prysznic z najpiękniejszym widokiem na świecie. Cieszyłam się też, że w ogóle mam prysznic, bo nie każdy jacht go posiada. Podczas rejsu nie rezygnowałam również z ładniejszych ciuszków, malowałam paznokcie, w portach nawet rozczesywałam włosy. Wracając więc do tych braków, to czasami dokucza brak łączności. Kiedy z jakichś powodów mail nie działa i nie można się skontaktować także przez telefon satelitarny. I nie chodzi o to, że mnie brakuje kontaktu. Tylko o to, że inni się o mnie martwią. Kiedy znika łączność i nic nie słychać, oni nie wiedzą, czy ja przypadkiem nie wypadłam. Parę razy ta łączność siadła. I wtedy był stres. Stres o bliskich.

Czy taki rejs może czegoś człowieka nauczyć? Poza wiarą w siebie.
Gdybym w siebie nie wierzyła wcześniej, to nie wypłynęłabym w samotny rejs. Jestem na tyle leniwym i asekuracyjnym stworzeniem, że bez wiary w powodzenie nie ruszyłabym się z miejsca. Woda dla mnie to dość oswojony, opanowany w pewnym sensie żywioł.
Oswojony? Nie wierzę.
Ja się bardziej komfortowo czuję na wodzie...

To widzę, bo na lądzie się Pani potyka. Podchodząc do naszego stolika, potknęła się Pani.
Bo na lądzie nie kiwa. A ja się spodziewałam, że będzie kiwać (śmieje się). A potknęłam się o wystającą w chodniku płytę i to jeszcze na takich obcasach. Rozumiem mechanizmy, które rządzą morskim światem, przyrodą. Tam wszystko jest prostsze. Przewidywalne. Jak przychodzi sztorm, to wiadomo, że za kilka dni będzie ładna pogoda. Jak świeci słońce to wiem, że któregoś dnia musi spaść deszcz. To nie jest to samo, co w miejskiej dżungli. Lądowe życie ma tyle dla mnie zaskoczeń. A wracając do tego, czego rejs może nauczyć... Dystansu do życia. Ludzie niepotrzebnie przejmują się czymś, co za chwilę jest już nieistotne. I nie stwarza większego zagrożenia. Żyją sobie w takiej bezpiecznej otoczce cywilizacji, wśród innych ludzi, z telefonem komórkowym przy uchu. Stwarzając sobie poczucie bezpieczeństwa. Bo my nie chcemy się bać. A przecież po coś nasz organizm produkuje adrenalinę i niektórych gna, by szukać mocniejszych wrażeń. Myślę, że adrenalina jest po to, żeby czuć, że się żyje. A nie tylko tak trwać z roku na rok.

Nie wszyscy mają w sobie rozwinięty ten zmysł. I dobrze.

Gdyby nasi przodkowie nie odważyli się wyjść z jaskini, to byśmy nadal tam siedzieli. Trzeba więc troszkę ryzykować i ruszać się dalej, niż wzrok sięga.

Skończyła Pani turystykę i rekreację na poznańskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Co Pani robi poza żeglowaniem?
Wiele rzeczy: lubię przestrzeń i naturalne otoczenie, chodzę więc w góry, jeżdżę konno, nurkuję, ale w domu też gram w chińczyka i na gitarze, maluję na szkle lub wyrywam chwasty. To ostatnie już mniej chętnie.

A zawodowo?
Zawodowo to tak nie bardzo. Praca to brzydkie słowo na pe (śmieje się). Wiem, że za parę lat będę chciała mieć swój dom, własną rodzinę, psa i stokrotki w ogródku. Ale jeszcze nie teraz. Ten rejs był mi dany w bardzo dobrym momencie. Ludzie pracują latami tylko po to, żeby uzbierać pieniądze na jacht. Rezygnują z dostatniego życia, żeby kiedyś popłynąć dookoła świata. Zdarza się, że ten projekt ich przerasta. Rezygnują w połowie drogi. I wtedy widzą, że już nie mają do czego wracać. Bo majątek został utopiony w tych marzeniach, żona odeszła, ponieważ nie była w stanie zaakceptować tego, że mąż traktuje jacht poważniej niż całą rodzinę. Mówię mąż, bo wciąż jeszcze to trochę popularniejsze zajęcie u panów niż u pań. Kiedy człowiek jest już wreszcie przygotowany, w końcu jest za późno. A dla mnie był to idealny moment. Zawdzięczam całą organizację, sponsoring i przygotowanie rejsu panu kapitanowi Andrzejowi Armińskiemu. To on zaprojektował "Mantrę 28", która opłynęła Ziemię już po raz drugi. Przez całą drogę służył mi radą i wsparciem. I jestem mu ogromnie wdzięczna za taką szansę.

Uchylmy rąbka tajemnicy, w jakim kierunku teraz się Pani uda.
Jak dobrze pójdzie, to niedługo będzie słychać o kolejnym projekcie przekraczającym granice możliwości. Jest jeszcze kilka wysp i przylądków w moim życiu, które chciałabym koniecznie odwiedzić. Nie marzę, ja planuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki