Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mariola Karweta: Bardzo lubiłam być Twoją żoną

Irena Łaszyn
Mariola Karweta ze starszą córką Mają i synem Kamilem. Oboje teraz przebywają w Baninie
Mariola Karweta ze starszą córką Mają i synem Kamilem. Oboje teraz przebywają w Baninie Grzegorz Mehring
Dziesiątego kwietnia 2010 roku Mariola Karweta wpadła w czarną dziurę. Prawie rok nie umiała o tej tragedii rozmawiać i nie umiała żyć. Po blisko roku od tragedii opowiada o wielkiej traumie i wielkiej miłości, silniejszej niż śmierć...

Szczątki ciała adm. Karwety znaleziono w czterech trumnach innych ofiar katastrofy smoleńskiej

Pierwszy raz całowali się 11 marca, jeszcze w liceum. I ta data była dla nich najważniejsza, ważniejsza nawet niż data ślubu. Ślub brali 11 sierpnia, 11 miesięcy później pojawiła się na świecie Maja. Jedenastka towarzyszyła im przez całe życie. Może dlatego, że od niej wszystko się zaczęło? Andrzej urodził się 11 czerwca. Odszedł 10 kwietnia. Dziesiątego, a nie jedenastego. Wciąż usiłuje się doszukać w tym sensu. Podwójnego dna.

W Baninie oficerowie Marynarki Wojennej złożyli hołd admirałowi Andrzejowi Karwecie

- Dziesiątego kwietnia 2010 roku wpadłam w czarną dziurę - mówi Mariola Karweta. - Nie było mnie przez 11 miesięcy. Aż w końcu dokończyłam list, który przez ten czas próbowałam do niego napisać. Do skrytki, przy grobie Andrzeja, wsunęłam go 11 marca, w 34 rocznicę naszego pierwszego pocałunku. Wcześniej trafiały do tej skrytki kartki z życzeniami i różne słowa miłości, ale ten list wciąż nie był gotów. Bo i ja nie byłam gotowa. Nie istniałam. Mnie nie było. Był tylko ból. Straszny, namacalny, nie do zniesienia.

Ci, którzy ich znają, mówią, że Karwetowie stanowili wyjątkową parę. To była miłość pierwsza i ostatnia, jak w tym wierszu ks. Jana Twardowskiego, który pani Mariola zawiesiła na głównej ścianie salonu.

Pierwsza rocznica katastrofy smoleńskiej na Pomorzu

Stanowili świat równoległy. Nie umieli żyć osobno. Więc i ona potem nie chciała żyć.
- Zazdrościłam prezydentowej Marii Kaczyńskiej, że miała szczęście zginąć razem ze swoim mężem - wyjawia pani Mariola.

Bardzo chciała umrzeć, jej dusza wyrywała się ku śmierci, ale jej ciało stawiało opór. Nie rozumiała tego, nie spała całymi nocami, przeżywała katusze.

- Miałam wrażenie, że moja dusza jest w jakiejś muszli, która otwiera się dopiero w nocy. I że ja wtedy odchodzę. Prosiłam więc wszystkich, żeby się za mnie w nocy modlili. Za mnie i za Andrzeja. Bałam się, że w tym rozdwojeniu nie będę ani tu, ani tam. Bałam się, że wpadnę w jakąś katatonię. A dzieci zostaną z kimś, kim będą musiały całe życie się opiekować.
Admirał Andrzej Karweta, dowódca Marynarki Wojennej RP, spoczął w Baninie, na parafialnym cmentarzu. Tutaj, a nie na cmentarzu Marynarki Wojennej na Oksywiu w Gdyni, jak pierwotnie planowano. Którejś bezsennej nocy zadzwoniła do Michała Czernowa z sekretariatu dowódcy Marynarki Wojennej i powiedziała, że mąż musi być blisko domu, musi i - już. Dobrze, odpowiedział, zaraz się tym zajmę. Ona wtedy nie znała czasu, ale przytomnie zapytała: Obudziłam cię? Ależ skąd, zaprzeczył, właśnie wstałem. Zawsze tak mówił, podobnie jak inni chłopcy z marynarki, gdy zrywała ich z łóżka na równe nogi. Byli na każde jej skinienie, o każdej porze dnia i nocy.

Pomnik sama zaprojektowała, dopracowała każdy detal. Płyta ma kolor wzburzonego morza, a tablica z imieniem i nazwiskiem - kształt pękniętego serca, z którego wyrasta stylizowany krzyż, wykuty przez kowala, podobnie jak kotwica, łańcuch i marynarska lampa. U dołu napis: "Miłość silniejsza jest niż śmierć, bo potężniejsza od śmierci jest miłość". I mnóstwo zniczy. Płoną cały czas, wkłady wymienia w środy i soboty. Kupuje je hurtowo, po 20 opakowań miesięcznie.

ZOBACZ ZDJĘCIA z tej uroczystości

- Tych zniczy zawsze było dużo, od początku - mówi Maja, najstarsza córka. - Stawiali je mieszkańcy Banina, znajomi, przyjaciele. Gdy wszystkie płonęły, wyglądały tak pięknie, że postanowiliśmy przynosić kolejne, przez cały rok. Na walentynki mama wybierała szklane serca, na Boże Narodzenie - szklane choinki. Latem tworzyła kompozycje z kwiatów, które wyrosły w ogrodzie. W ogrodzie, o którym tata tak marzył, a którym nie zdążył się nacieszyć.

W nowym domu, w Baninie, zamieszkali raptem pół roku wcześniej, zimą 2009 roku. Wiosną zaczęli zajmować się ogrodem. Sadzili drzewka, krzewy, kwiaty. Jeszcze w piątek, 9 kwietnia, kupili trochę roślin i nasion, pan Andrzej wykopywał glinę, rozsypywał ekologiczną ziemię, grabił grządki pod warzywniak. Zawsze marzył, żeby mieć własną marchewkę i sałatę. Pogoda była piękna, starał się wykorzystać każdą minutę. Ale nie zdążył zrobić wszystkiego, musiał lecieć do Warszawy.

Powiedział, że dokończy, gdy wróci z Katynia, może nawet w sobotę wieczorem. Przecież miał to być krótki lot.

- Rano pomyślałam, że sama dokończę - mówi pani Mariola. - Ale nie dokończyłam, nigdy nie wysiałam tych nasion, które w piątek kupiliśmy.
On był wtedy na urlopie. Zawiesił urlop tylko na czas wylotu. Przecież nie mógł odmówić zwierzchnikowi Sił Zbrojnych, który zaprosił go na pokład samolotu i zapowiedział, że sam też tam będzie. Może więc poleciał z obowiązku, a może dlatego że był wielkim patriotą.

- Tata śpiewał nam hymn państwowy, zamiast kołysanek - wyjawia Kamil Karweta, dziś 26-letni. - Robił to prawie każdego wieczoru, przed snem.

ZOBACZ ZDJĘCIA z tej uroczystości

Teraz Mazurek Dąbrowskiego, pięknie oprawiony, wisi na głównej ścianie salonu. A pod nim - ten wiersz ks. Jana Twardowskiego, ze znamiennymi słowami "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą/zostaną po nich buty i telefon głuchy…".

Mariola Karweta mówi, że to wiersz o tym, co ich spotkało, o tej ciszy całkiem nieznośnej i o miłości. Pierwszej i ostatniej. Przygotowali go dla niej, na czerpanym papierze, przyjaciele: Komendant szpitala Marynarki Wojennej komandor Włodzimierz Żychliński z żoną Małgorzatą, która jest tam psychologiem. Wiedzieli, jak jest dla niej ważny.

Na innych ścianach - marynarskie gadżety admirała, biało--czerwona flaga obciągnięta kirem i jego portret. W garażu - jego buty. Te, w których pracował w ogródku, zanim przebrał się w mundur i pognał na lotnisko.

Wrócili do Banina

Maja, dziś 30-letnia, mieszkała wtedy w Amsterdamie. Dziesiątego kwietnia zadzwonił kolega męża. Zapytał, takim dziwnym głosem, gdzie są jej rodzice. Odpowiedziała, że pewnie w domu. Ojciec akurat na urlopie, zajmuje się ogrodem. Kazał włączyć telewizor. Włączyła, zobaczyła pasek z nazwiskami, ale nazwiska ojca wśród nich nie było. Było nazwisko zastępcy, który miał lecieć zamiast niego i figurował na tamtej liście. Wystukała numer mamy.
- Gdzie jest tata!? - krzyknęła do słuchawki.

Głos mamy, który jej głosem nie był, odpowiedział, że w tamtym samolocie.
Mąż Mai mówi, że z tamtego dnia dwóch rzeczy nie zapomni: reakcji Mai i reakcji taksówkarza, który ich wiózł na lotnisko. Gdy zapytał, czy w tym wypadku nie było przypadkiem nikogo z ich bliskich, a żona odpowiedziała, że tam był jej tata.
Jeszcze z Amsterdamu zadzwoniła do Stanów Zjednoczonych, do Kamila. Telefon, ze względu na sześciogodzinną różnicę czasu, zadzwonił u niego w środku nocy. Spakował się i najszybciej, jak mógł, przyleciał do Polski. On z Pensylwanii, młodsza siostra Ewa - z Wirginii.

Gdy już byli we trójkę, zrobili naradę. Co dalej? Kto z nich wróci i zostanie z mamą? Bo mama stąd nie wyjedzie, a sama nie może zostać. Jej nawet na chwilę nie można spuścić z oka.

Ewa studiuje grafikę w USA, nie chcieli jej tego zabierać. Kamil tuż po pogrzebie musiał wrócić do USA, by pozamykać swoje sprawy. Przez pierwsze trzy miesiące była więc w Baninie Maja.

- Próbowała radzić sobie z moim "umieraniem" - wspomina pani Mariola. - Mocno wspierali ją w tym psycholog Gosia Żychlińska, chłopcy z MW i ojcowie kapucyni, Piotr Nowak i Marek Metelica. Kamil dotarł do Banina 14 lipca, zwalniając Maję. Wszystkie dzieci, również studiująca w USA Ewcia, spędziły Boże Narodzenie razem ze mną.

Do USA wyjechali w 2002 roku, całą rodziną. Andrzej Karweta został zastępcą szefa Oddziału Broni Podwodnej w Naczelnym Dowództwie Sojuszniczych Sił Zbrojnych NATO na Oceanie Atlantyckim (SACLANT). Równolegle był polskim narodowym przedstawicielem wojskowym przy kwaterze głównej SACLANT w Norfolk. Kamil miał wtedy 18 lat i chodził do ostatniej klasy szkoły średniej.
- Bardzo nie chciałem wyjeżdżać z kraju - przyznaje. - A potem zasiedziałem się w tych Stanach, zapuściłem korzenie. Studia, praca, mieszkanie.

Teraz mieszka w Baninie. Już ma pracę. Próbuje się odnaleźć w Polsce po tylu latach. Niedawno dołączyli do niego Maja z mężem. Mąż jest cudzoziemcem, nie zna polskiego, ale nie narzeka, choć w Amsterdamie miał dobrą pracę, a tu nie ma. On też uważa, że mąż i żona zawsze powinni być razem.

O pięć dni dłużej

Wszyscy wyznają dewizę, że w trudnych chwilach rodzina powinna się wspierać. Dlatego na święta wielkanocne, które w zeszłym roku były 4 i 5 kwietnia, pojechali na Śląsk, do Jaworzna. Tam bowiem mieszka część bliskich, w tym teść pani Marioli, któremu w grudniu umarła żona.

- Andrzej był bardzo zmęczony, bo właśnie wrócił z podróży służbowej do Kataru, ale stwierdził, że trzeba jechać, bo muszą się spotkać - wspomina pani Mariola. - Dzięki temu zdążył się z ojcem pożegnać.

Oni oboje wywodzą się z Jaworzna. Tam się poznali. Ale zaprzyjaźnili się dopiero w liceum, w Chrzanowie. Byli nierozłączni, ale nie byli parą. Ona powtarzała, że to ostatni facet, za którego wyszłaby za mąż. Zwierzała mu się ze swoich fascynacji, on opowiadał jej o swoich zauroczeniach. Aż do pamiętnego 11 marca. Od tego dnia wiedzieli, że będą razem. Gdy Andrzej, o rok starszy, postanowił, że wyjedzie na studia do Gdyni, do Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej (dziś AMW), ona powiedziała, że po roku do niego dołączy. I poszła na pedagogikę na Uniwersytecie Gdańskim.
Kiedyś jej wyznał, że zakochał się w niej pięć dni szybciej niż ona w nim.

Pobrali się najszybciej, jak tylko było można, gdy ona była po pierwszym roku studiów, a on po drugim. Ślub kościelny wzięli w Jaworznie, z dala od Gdyni, ale Andrzej i tak miał nieprzyjemności, bo w 1979 roku było to w wojsku źle widziane. Bała się, że go wyrzucą ze szkoły, za ten skrzywiony kręgosłup moralny. Do głowy jej nie przyszło, że jej Andrzej zostanie kiedyś dowódcą Marynarki Wojennej RP.

Przez wiele lat żyli zwyczajnie. Biedowali. Mieszkali z Mają w akademiku, potem, gdy Andrzej skończył studia i trafił do 13 Dywizjonu Trałowców, przeprowadzili się do Helu.
Zdolny był, pracowity, ambitny. Wciąż się kształcił. Awansował. Ona, po kolei, rezygnowała ze swoich planów, byle tylko być z nim.

Ale kochali się zawsze tak samo mocno. Codziennie wyznawali sobie miłość.
Tuż przed jej pierwszym wyjazdem do Smoleńska, pół roku po śmierci Andrzeja, gdy emocje i rozpacz sięgały zenitu, odnalazła w komórce SMS-a, który gdzieś się zawieruszył. Telefon wtedy jakoś dziwnie wariował, wszystko migało, bała się, że straci zapisane numery telefonów, udała się do operatora sieci. I ten SMS, wysłany dwa lata wcześniej, pojawił się na ekranie jako pierwszy. Ma go w komórce do dziś, choć i tak pamięta każde słowo: "Kocham dzień, w którym Cię poznałem. Kocham świat minionych dni spędzonych z Tobą, lecz najbardziej kocham Ciebie za to szczęście, które dajesz mi każdego dnia".

- Odnalezione słowa o miłości stały się dla mnie symbolem - mówi. - Pomogły mi przeżyć ten trudny dzień w miejscu katastrofy, który był próbą pożegnania i wielkim przerażeniem.

Tam, gdzie on

Kopię listu, pisanego przez 11 miesięcy, nosi zawsze przy sobie. Ten list jest miłosnym wyznaniem i krzykiem rozpaczy, żartobliwym wspomnieniem tego co było i znakiem zapytania. Jej pożegnaniem. "Bóg dał mi Ciebie wiosną i wiosną odebrał. Jestem mu wdzięczna, że wypożyczył mi Ciebie na te wszystkie lata" - napisała. I że marzy o spotkaniu, ale nie może go sobie wyobrazić, bo TAM jest owiane tajemnicą. "TAM nie ma mężów i żon, a ja bardzo lubiłam być Twoją żoną" - wyznała. I że lubiła, gdy - owinięty ręcznikiem - tańczył łazienkowy show. I gdy udawał modelkę.
- Miał bardzo ładne nogi - uśmiecha się.

Tych wygłupów strasznie je brakuje. Jego poczucia humoru. Jego wyznań. Jego ciepłych ramion.
Przez cały rok unikała mediów. Bała się rozmów z dziennikarzami, bała się zranienia. W końcu pomyślała, że musi się przełamać. Bo jeśli nie zacznie rozmawiać, to nikt się nie dowie, jaki jej mąż był naprawdę. Andrzej Karweta był wielkim autorytetem i ważnym dowódcą, ale był też wspaniałym mężem i ojcem. Ciepłym, pogodnym człowiekiem i wielkim romantykiem.

- Dlatego tak trudno mi bez niego. Próbuję się nauczyć być osobno i wciąż mi to nie wychodzi.
Podkreśla, że nie dałaby rady bez wsparcia duchowego i organizacyjnego, jakie dawali jej i wciąż dają ojcowie kapucyni z kościoła św. Jakuba w Gdańsku, Piotr i Marek. To pierwsze wybierane numery telefonu, gdy jest źle.

- Bo ja na początku buntowałam się przeciwko Bogu - przyznaje. - Przeszłam długą drogę, zanim w tym swoim liście do Andrzeja mogłam napisać, że jestem wdzięczna Bogu za to, że mi go na tyle lat wypożyczył. Miałam dwa wyjścia: Albo odwrócić się od Boga zupełnie i przestać wierzyć, albo zacząć wierzyć inaczej i próbować to sobie wyjaśnić. Zrozumieć, że w tej jego śmierci jest jakiś sens i jakiś cel. Przedtem, w kościele, gdy słyszałam słowa "Bądź wola Twoja", strasznie płakałam. Bo jak mam się godzić z Jego wolą, skoro nie dał mi żadnej szansy? Nie miałam kiedy przygotować się na to odejście, mój mąż odszedł nagle, nie chorował. Nie było mi dane prosić: Panie Boże, proszę Cię o cud, ale niech będzie wola Twoja. Podczas jednej z rozmów zakonnik zapytał: Czy mniej byś przeżyła, patrząc na jego cierpienie? Czy ono by cię mniej bolało? Czy gdybyś widziała, że on odchodzi i nic nie możesz zrobić, byłoby ci łatwiej?
Nie wie. Chyba nie.
Próbuje więc znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla tego, co się stało. Być może to jego odejście miało ochronić ich rodzinę przed czymś złym? Jego śmierć była wykupieniem?
Wierzy, że on gdzieś TAM na nią czeka. Tam, gdzie nie ma mężów i żon, ale jest on. I to wystarczający powód, by żyć tak, żeby mogła do niego dołączyć. Cały czas się bała, że stanie się z nią coś złego i już nigdy się nie spotkają. Teraz jest już spokojniejsza. Coraz bliższa życia i wiary, że jej miejsce jest tu, na ziemi.

Dlatego dzieci mogą być spokojne. Nie zrobi sobie nic złego. Spróbuje nauczyć się żyć. Dla niego i dla nich.
Dla siebie.

Białe rękawiczki

Jej życie dzieli się na trzy części. Pierwsza to czas przed katastrofą, druga to ten rok, a trzecia dopiero się zaczyna i jest niewiadomą.

Gdy tak rozpamiętuje to, co się stało, myśli, że najtrudniejsze było czekanie na jego powrót. Gdy dowiedziała się, że jest w tej ostatniej grupie, 21 osób, które zidentyfikować najtrudniej. I potem, gdy podczas odsłonięcia pomnika na warszawskich Powązkach dowiedziała się, że jest jeszcze urna z niezidentyfikowanymi szczątkami. Nie była na taką wiadomość przygotowana.

Ciężko było też w Mińsku.
- Pojechałam tam, by rozpoznać rzeczy należące do męża - wspomina. - Ocalała obrączka, którą teraz ciągle mam na sobie, zawieszoną na łańcuszku ręcznej roboty. Ocalały dokumenty i portfel z moim zdjęciem. Nie znalazł się nigdy jego zegarek. Ale były rękawiczki, takie nadtopione. Będą mi się kojarzyły z zabawną sytuacją sprzed jego wyjazdu, gdy ich szukał. - Mariolka, nie wiesz, gdzie są nasze białe rękawiczki? - zapytał. Roześmiałam się. Odpowiedziałam, że gdy będę szukała bielizny, to też go zapytam: Andrzej, nie wiesz, gdzie jest nasz biustonosz? Ale już nie zapytam, a on się nie roześmieje. A może tak?

Chłopcy z marynarki zrobili gablotę na Błyskawicy. Tam trafiły mundury Andrzeja Karwety. Mundur admirała floty, którego nie miał możliwości założyć, bo awans otrzymał pośmiertnie. I mundur, który mu towarzyszył w dniu śmierci. Bardzo zniszczony.

To jeden ze śladów pamięci. Część tego, co po admirale Andrzeju Karwecie zostało.
W sobotę, 9 kwietnia, poleci na uroczystości do Smoleńska. Nie zastanawia się, które obchody ważniejsze: w Smoleńsku, Warszawie, Krakowie czy Gdyni. Nie uczestniczy i nigdy nie uczestniczyła w ogólnonarodowej histerii i medialnym zgiełku. Leci do Andrzeja, bo jego część jest gdzieś tam, pośród smoleńskich brzóz.

To jej prywatna pielgrzymka. Jej kir.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Mariola Karweta: Bardzo lubiłam być Twoją żoną - Dziennik Bałtycki

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki