Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Kamiński o granicy bezpieczeństwa. Chodzenie po mydlanej bańce

Jarosław Zalesiński
Kiedy przyszły na świat nasze dzieci, moja żona Kasia prosiła, żebym już nie organizował żadnych niebezpiecznych wypraw. Oficjalnie się na to zgodziłem, ale...
Kiedy przyszły na świat nasze dzieci, moja żona Kasia prosiła, żebym już nie organizował żadnych niebezpiecznych wypraw. Oficjalnie się na to zgodziłem, ale... R.Kwiatek/Archiwum DB
Umowa z firmą, która dowozi jakiegoś podróżnika na Antarktydę, jest zawsze taka, że musi go potem z Antarktydy zabrać. Podróżnika albo jego ciało - mówi Marek Kamiński, podróżnik i polarnik.

Miałeś swoją dramatyczną przygodę w kitem...

Mam wiele doświadczeń z kitem, dobrych i złych. Pierwsze w 1995 roku, kiedy na Antarktydzie mój przyjaciel Borge Ousland pokazał mi kite'a. Potem zaprosił mnie do Norwegii, żebyśmy razem trenowali. Ćwiczyliśmy z Borge na płaskowyżu Hardangervidda. Już wtedy nosiłem się z zamiarem przejścia trawersu Antarktydy, właśnie korzystając z kite'a. Dziś wiem, że za słabo przygotowałem się do tej wyprawy. Kity potrafią też być niebezpieczne.

O czym się przekonałeś.

Pociągnęło mnie, wywróciłem się, po upadku straciłem przytomność.

Długo byłeś ciągnięty po śniegu?

Chyba nie, bo gdyby ciągnęło mnie długo, po prostu bym tego nie przeżył.

Noga spuchła Ci wtedy jak bania, groziło to może nawet gangreną. Uparcie szedłeś jednak aż do bieguna i dopiero tam ludzie z bazy Patriot Hills powiedzieli Ci, że idąc dalej, narażałbyś nie tylko siebie, ale i tych, którzy braliby udział w ewentualnej akcji ratowniczej.

Już bezpośrednio po wypadku przyleciała po mnie ekipa. Ale poprosiłem ich wtedy, żeby dowieźli mnie jeszcze raz do punktu startu. Tam musiałem podpisać oświadczenie, że zdając sobie sprawę, iż najprawdopodobniej mam wstrząs mózgu, na własną odpowiedzialność kontynuuję wyprawę. To było na granicy absurdu.

A nie poza nią?

Nie, bo do pewnego momentu narażałem jednak tylko siebie. Miałem swoją ocenę sytuacji i uznałem, że mogę kontynuować wyprawę. To była dobra decyzja, bo rzeczywistość pokazała potem, że było mnie na to stać - doszedłem do bieguna. Ale gdybym szedł dalej, robiłbym to już w czasie zimy na Antarktydzie, kiedy wieją huraganowe wiatry. Umowa z firmą, która dowozi jakiegoś podróżnika na Antarktydę, jest zawsze taka, że musi go potem z Antarktydy zabrać. Podróżnika albo jego ciało. Ci ludzie musieliby więc zostać na Antarktydzie tak długo, jak długo bym szedł. Gdybym zginął, mogliby zginąć i oni, poszukując mojego ciała.

Zrezygnowałeś z dalszej drogi ze względu na nich?

Nie zrezygnowałem od razu. Wyruszyłem z bazy, ale po paru dniach wszystko to do mnie dotarło. Podłamał mnie nie brak pewności, czy dojdę, bo czułem, że jestem w świetnej formie. Ale ci ludzie prosili mnie na różne sposoby, żebym zrezygnował... Potem żałowałem swojej decyzji, bo może udałoby mi się przejść cały trawers Antarktydy. Ale z drugiej strony myślę sobie, że nic nie dzieje się przypadkowo. Często pozorna klęska jest początkiem sukcesu. Może więc była to jednak dobra decyzja. Może przeszedłbym trawers, ale może bym i zginął, nie wiadomo. Ale na pewno naraziłbym tych ludzi.

Uznałeś, że nie wolno narażać innych?

Dokładnie. W dzienniku zapisałem wtedy "trzeba umieć się cofnąć, kiedy naraża się innych ludzi".

Kitesurfer z Gdańska odnaleziony

Jan Lisewski gościem gdyńskich Kolosów 2012


Kitesurfer Jan Lisewski przyleciał do Gdańska

Chcę Cię zapytać o jeszcze inny moment, kiedy się cofnąłeś. Po zdobyciu bieguna południowego miałeś propozycję, żeby w tym samym roku, w którym zdobyłeś dwa bieguny, wejść jeszcze na Mount Everest. Odmówiłeś, a potem okazało się, że ta wyprawa skończyła się tragicznie - w lawinie zginęła większość jej uczestników.

Gdybym wziął udział w tej wyprawie, może bym jednak nie zginął, a może nawet komuś bym pomógł. Czasami tak o tym myślę. Ale moja generalna refleksja jest taka, że dobrze się stało, iż nie poszedłem na Everest, ufając swojej intuicji, i też dobrze, że zrezygnowałem z trawersu Antarktydy, również ufając intuicji, że nie wolno mi narażać innych ludzi. Intuicji trzeba słuchać. Jeżeli pojawia się wyraźny głos, że trzeba skończyć wyprawę, lepiej się do tego zastosować. Nie należy przeszacowywać kredytu, jakiego może udzielić nam los.

Poza intuicją coś jeszcze może podpowiedzieć: lepiej już dalej nie idź?

Kiedy przyszły na świat nasze dzieci, moja żona Kasia prosiła, żebym już nie organizował żadnych niebezpiecznych wypraw. Oficjalnie się na to zgodziłem, ale...

Ale pamiętam, że wziąłeś wtedy udział w wyprawie na Górę Lodową w Grenlandii.

Na Górę Gunnbjorna, najwyższy szczyt na Grenlandii, a wcześniej na Mont Blanc, to prawda. Na Gunnbjorn Fjeld omal nie straciłem życia, ja i także inni członkowie wyprawy. Cofnęliśmy się, mając 250 metrów do szczytu. Gdybyśmy tego nie zrobili, zginęlibyśmy pewnie w zamieci, jaka się w tamtym momencie rozpętała.

Byłeś za tym, żeby zawrócić spod szczytu, bo przypomniały Ci się dzieci?

Przypomniało mi się zdanie ze świętego Pawła, że choćbyś miał wiarę, żeby góry przenosić, a nie miałbyś miłości, byłbyś jak cymbał brzmiący albo miedź brzęcząca. Poczułem się jak taki cymbał. Bo z jednej strony są dzieci, które mogą zostać bez ojca, a z drugiej - szczyt góry, na którą chcę wejść. Ale uczciwie mówiąc, pomyślałem o tym dopiero wtedy, kiedy szliśmy na szczyt drugi raz, żeby go zdobyć. Pomyślałem o tym na takiej ostrej, niebezpiecznej grani. Wtedy rzeczywiście postanowiłem, że chociaż korcą mnie jeszcze niebezpieczne wyzwania, na przykład żeby wejść na Mount Everest, to jednak z tych pomysłów rezygnuję.
Pamięć o bliskich każe się w pewnym momencie zastanowić?

Co nie znaczy, że bliscy tego wymagają. Czytałem wspomnienia rodziców i dzieci ludzi, którzy zginęli w górach. Syn mówił na przykład, że cieszył się, iż ojciec zginął w górach, bo podążał za głosem swojego powołania. Jestem w stanie to zrozumieć.

Ja nie.

To był wielki gest ze strony syna. Natomiast ja zrozumiałem wtedy, że muszę zdecydować. Mogę dalej uczestniczyć w niebezpiecznych wyprawach, aż może zginę, a moje dzieci zostaną bez ojca. I stwierdziłem, że nie chcę im tego zrobić.

Czy w takim mierzeniu się z ekstremalnymi wyzwaniami nie można rzeczywiście stać się jak cymbał brzmiący, czyli coś, co szuka rozgłosu, uznania?

Ja nigdy nie myślałem o wyprawach jako o trampolinie do rozgłosu. Szum, jaki się zaczął po tym, kiedy z Wojtkiem Moskalem dotarliśmy do bieguna północnego, był dla nas szokiem. Ale wszystko zależy od osoby. Jeżeli człowiek szuka rozgłosu, może wykorzystywać do tego ekstremalne wyprawy.

Chętnie stawia się na piedestale tych, którzy ryzykują życiem.

Świat mediów potrzebuje paliwa. Historie ludzi balansujących na granicy życia i śmierci są pożądane przez media. Śmierć jest dobrym towarem.

Wyprawa z kitem przez Morze Czerwone, kiedy jej bohater otarł się o śmierć, została przerobiona na wielkie medialne story.

Być może, ale nie chciałbym oceniać tej ekspedycji. Pamiętam, że kiedy szliśmy na biegun północny z Wojtkiem Moskalem, wyglądało w pewnym momencie, że jednak nie dojdziemy do bieguna. I wtedy od Jurka Surdela, który kręcił film o wyprawie, usłyszałem, że to nie ma znaczenia, bo jego najlepsze filmy powstały o wyprawach, które zostały przerwane. Najlepiej sprzedającą się historią jest klęska. Po przerwanej wyprawie trawersem Antarktydy zająłem trzecie miejsce w plebiscycie na najlepszego sportowca roku...

Ryzykowanie życiem jest dobrym medialnym paliwem. Czy daje też adrenalinę?

Zawsze starałem się, by śmierci uniknąć, nigdy nie było tak, że balansowałem na jej granicy, bo mnie to jakoś pociągało. Celem był biegun, a niebezpieczeństwa były po drodze. Chyba też nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, jak były realne. Na przykład wchodziliśmy na świeżo zamarzniętą szczelinę i dopiero na środku orientowaliśmy się, że lód ugina się pod nami jak jakaś błona. Wcześniej nie sądziłem, że lód może być tak plastyczny.

Ugiąłby się centymetr bardziej i byłoby po was?

Nie wiem, ilu centymetrów do tego zabrakło. Na początku strasznie baliśmy się tego lodu. Wchodziliśmy na niego, jeśli nie pękł po trzykrotnym stuknięciu kijkiem. Ale potem stukaliśmy dwa razy, potem raz, a w końcu przestaliśmy go badać. Bardzo chcieliśmy dojść na biegun i jakoś wierzyliśmy, że nic się nam nie stanie. Ale ta wiara mogła okazać się złudna, prysnąć jak bańka mydlana. Tak właśnie szliśmy po tym lodzie, jak po uginającej się powierzchni bańki mydlanej. Gdyby pękła, nie mielibyśmy żadnych szans.

A jednak wchodziliście na ten lód, nawet nie sprawdzając jego twardości.

Z normalnego punktu widzenia wygląda to na absurd. Zmęczenie jest w takich sytuacjach tak wielkie, tak stępia instynkt życia, że chce się jedynie dojść do celu, minimalizując wysiłek. To staje się najważniejsze. Widzieliśmy na przykład ślady białych niedźwiedzi, ale kiedy odchodziliśmy dalej od sań, nie zabieraliśmy karabinu. To wygląda na absurdalne zachowanie, ale po prostu nie mieliśmy sił, by dźwigać jeszcze broni, chociaż wiedzieliśmy, że wielu podróżników było rozszarpywanych przez niedźwiedzie. Celem był biegun, a sposobem dojścia - minimalizowanie wydatkowania energii.

Zaczyna się funkcjonować na takim podstawowym, wegetatywnym poziomie?

Tak. Na granicy przetrwania najprostsze czynności tak absorbują ciało, że ono jakby zaczyna myśleć za nas. Czytałem kiedyś opis doświadczenia na szczurach, które wrzucano do pojemnika z wodą. Po powiedzmy dwudziestu minutach szczury topiły się. Ale kiedy wyciągano je w dziewiętnastej minucie i potem wrzucano ponownie, były w stanie przetrwać znacznie dłużej. Czyli ciało zapamiętuje takie ekstremalne sytuacje i potem potrafi o wiele lepiej sobie z nimi radzić. Na granicy życia i śmierci nasze ciało zaczyna zachowywać się inaczej. Czasami nas to ocala, ale nie w każdym przypadku. Gdybyśmy spotkali wtedy niedźwiedzia, byłoby po nas. Ale gdybyśmy dźwigali broń, gdybyśmy obchodzili ledwie zamarznięte szczeliny - nie doszlibyśmy. A to był wtedy nasz priorytet, a nie życie.
Da się w tym wszystkim odróżnić bohaterstwo od głupoty czy nieodpowiedzialności?

My nie chcieliśmy ryzykować życia. Robiliśmy wszystko, żeby ryzyko zminimalizować, chociaż rzeczywiście przed wyprawą założyliśmy, że być może wrócimy z niej jako inwalidzi albo nawet stracimy życie. Wtedy niestety założyliśmy, że biegun wart jest takiej ofiary.

Mówisz "niestety"?

Tak, ale przy tym uważam, że jeśli się w coś mocno wierzy, można stawiać życie na szali. Jeśli żyjemy w taki sposób, żeby tylko nie stracić życia, to może nie wiemy, ile jest ono warte? Kiedy stawia się życie na szali, zaczyna się też je doceniać i widzieć je od innej strony.

A można stawiać życie na szali głupio, ryzykancko, nieodpowiedzialne?

Można. Ale w naszej wyprawie z Wojtkiem Moskalem 99 proc. naszych działań polegało na tym, żeby wszystko działo się możliwie najbezpieczniej.

A ten jeden procent to co?

To zgoda na to, że można życie stracić. To jest dokładnie taka proporcja. Gdybyśmy jej nie zachowywali, nie doszlibyśmy na biegun
.
Zaryzykowałbyś znów ten procent?

Kiedy ma się rodzinę, za którą się odpowiada, wiele się zmienia. Ale uważam, że to jest fair, kiedy ryzykujemy życiem w imię jakiejś sprawy i nawet to życie tracimy - pod warunkiem, że nie narażamy innych ludzi. Natomiast robienie tego dla rozgłosu jest... jest głupotą... zwykłym bęcwalstwem.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki