Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Kamiński: Ja na biegunie nie musiałem jeść kotletów z psa

Dorota Abramowicz
W stulecie zdobycia bieguna południowego z Markiem Kamińskim, podróżnikiem i polarnikiem, który jako pierwszy człowiek na świecie doszedł w jednym roku na oba ziemskie bieguny, a potem wracał na nie jeszcze kilka razy, rozmawia Dorota Abramowicz

Nadal twierdzi Pan, że Antarktyda to abstrakcja?
Dla człowieka, który staje sam wobec wielkiej, białej przestrzeni, jest to rzeczywiście abstrakcja w ekstremalnych warunkach. Mróz spadający do minus 70-80 stopni C. Do tego wiatr wiejący z prędkością 300 kilometrów na godzinę. W Polsce, gdy prędkość wiatru osiąga 150 kilometrów na godzinę, przewracają się dźwigi, zrywają się dachy. A tam człowiek jest zupełnie sam, zaś jedynym jego schronieniem staje się ważący zaledwie 2,5 kilograma namiot. Wydaje się, że jego pobyt w tym miejscu nie ma sensu, ale nagle pojawia się wewnętrzny impuls, który każe mu iść przed siebie, do celu siłą nie tylko mięśni, ale przede wszystkim umysłu. Siłą woli.

Dokładnie sto lat temu Norweg, Roald Amundsen, po wygranym, morderczym wyścigu z Anglikiem Robertem Scottem, jako pierwszy w historii zdobył biegun południowy. Do dziś wielu badaczy, w tym nawet dyrektor Norweskiego Instytutu Polarnego Jan Gunnar Winther, zastanawia się, jakim cudem udało mu się to zrobić? Miał szczęście?
Sam Amundsen już wcześniej odpowiedział na to pytanie. W swoim dzienniku napisał: "Najważniejszym czynnikiem sukcesu jest: sposób przygotowania wyprawy, umiejętność przewidywania zagrożeń i znalezienia rozwiązań na wypadek ich wystąpienia. Zwycięstwo czeka na tego, który ma wszystko poukładane, ludzie nazywają to szczęściem. Porażki może być pewien ten, kto jest nieprzygotowany, ludzie nazywają to pechem". Idąc na biegun, Norweg miał ze sobą żywność, odpowiedni sprzęt i był nieźle przygotowany. Przy tak wielkich wyzwaniach było to niezbędne.

Czytaj także: Kamiński przepłynął Wisłę

Nie miał jednak odzieży termoaktywnej, nadajnika GPS, telefonu satelitarnego i specjalnej, wysokoenergetycznej żywności. Uczestnicy wyprawy musieli zabić 24 psy, by mięsem nakarmić pozostałą sforę, sami też jedli psie mięso. Jest jednak duża różnica między wyposażeniem i warunkami, w jakich podróżują dzisiejsi podróżnicy, a tym, co miał ze sobą Amundsen.
Amundsen oparł się na doświadczeniu Eskimosów. Miał ze sobą m.in. futra, czyli odzież, której oni do dziś używają, i cały jakby system pozwalający na przetrwanie, którego nauczył się, przebywając przez wiele lat w kręgach polarnych, w Arktyce. Norweg brał zresztą też udział w pierwszym zimowaniu na Antarktydzie.
I te eskimoskie futra były lepsze od wyprodukowanej w technologii XXI wieku termoaktywnej odzieży?
To mit, że wytwarzane obecnie materiały typu goreteks czy polary są zdecydowanie lepsze od materiałów, których kiedyś używano. I nie mówię tylko o futrach. Amundsen i towarzyszący mu ludzie mieli różną odzież, nakładaną w zależności od tego, co robili i jakie panowały warunki pogodowe. To były rzeczy wytwarzane z surowców naturalnych, które wcale nie są gorsze od wynalazków z ostatnich lat. Weźmy chociażby naturalną bawełnę, która jest bardzo dobrym materiałem. Żaden syntetyk jej nie zastąpi. Wydaje mi się, że jest to bardziej reklama tych rzeczy, że one są takie cudowne, niż rzeczywista wartość.

Idąc z Jasiem Melą na biegun, zabrał Pan ze sobą musli, kabanosy, isostar, odżywki i inne cuda żywnościowe. Nie musieliście jeść kotletów z psa.
Fakt, że nie musieliśmy. Uważam jednak, że kolejnym mitem jest twierdzenie, iż żywność energetyczna jest lepsza od naturalnej. Może mniej waży, łatwiej ją zapakować i nieść, ale wcale nie znaczy, że jej wartości odżywcze są większe. Zresztą Amundsen i jego czterej towarzysze, zabierając produkty żywnościowe, wykorzystali m.in. doświadczenia Indian. W ich zapasach znajdował się pemikan, czyli pokrojone w cienkie paski mięso, następnie suszone na słońcu i rozdrobnione wymieszane z tłuszczem.

A buty? Nie były specjalnie ocieplane?
Buty, oparte na brezencie, które Amundsen zaprojektował już na wyprawę na biegun północny, są praktycznie takimi samymi butami, w jakich ja szedłem na biegun południowy.
Czy to znaczy, że zdobywca Antarktydy był w dodatku wynalazcą?
Był mądrym, myślącym człowiekiem, który umiał także czerpać z doświadczeń innych. Wiele z jego pomysłów, idei i rozwiązań do dziś się nie zestarzało. Amundsen nie był osobą prymitywną, on naprawdę wiedział, na co się porywa i co trzeba zrobić, by osiągnąć sukces. Zresztą nawet najlepszy i najnowocześniejszy sprzęt nie oznacza dzisiaj automatycznego sukcesu wyprawy. Trudno mówić, że współcześni polarnicy mają chociażby narty, które same ich niosą. W tych nartach, które wykorzystał inny, wielki norweski badacz polarny Fridtjof Nansen podczas wyprawy przez Grenlandię w latach 1887-1888, można byłoby i w XXI wieku pokusić się o przejście tą samą trasą. Tak samo jest z wyprawą Amundsena.
Dałby Pan radę?
Kiedyś zamierzałem spróbować. Chciałem w setną rocznicę zdobycia bieguna południowego pokonać jego drogę, korzystając z używanego przezeń sprzętu. Jednak ostatecznie inne moje ważne "bieguny", w tym żona i dzieci, sprawiły, że zrezygnowałem z tych planów.

Czytaj także: Kamiński zrezygnował z wypraw i wychowuje dzieci

To chyba nie byłoby takie proste. Nie miałby Pan przy sobie urządzenia GPS i telefonu satelitarnego, bez czego można zagubić się w "śnieżnej abstrakcji"...
Tak pani myśli? GPS oczywiście pomaga, ale wystarczy sekstant, za pomocą którego można określić swoją pozycję i nawigować. Jak później wyszło na jaw, Roald Amundsen właśnie za pomocą sekstantu niemalże dokładnie wyliczył, w jakim miejscu znajduje się biegun, myląc się zaledwie o około 200 metrów. A telefon satelitarny wręcz przeszkadza w wędrówce, nie pozwalając się skupić na tym, co jest tu i teraz. Zamiast gawędzić przez telefon, powinienem skoncentrować się na trasie. To, że mogę zadzwonić do osoby znajdującej się tysiące kilometrów ode mnie, nie pomoże mi w samotnej podróży.

W tym samym czasie, gdy Amundsen świętował sukces, doszło do tragedii. Uczestnicy ekspedycji Scotta, którzy 33 dni po Norwegu dotarli jako drudzy do bieguna południowego, ginęli jeden po drugim w drodze przez lodowe piekło. Czy trzeba było przed stu laty podejmować tak duże ryzyko?
Każdy ma swój biegun, który próbuje zdobyć. To coś więcej niż określone przez kartografów punkty na powierzchni ziemi. W przypadku Amundsena i Scotta był to biegun ambicji. Każdy z nich pragnął zająć miejsce w historii na pustym, czekającym na tego pierwszego piedestale. Ich ambicje były ważniejsze od życia osobistego czy strachu przed ryzykiem.

Oni, jak mali chłopcy, po prostu ścigali się, który pierwszy zatknie flagę narodową na bezludnej, śnieżnej równinie!
To był rzeczywiście wyścig, któremu w tamtych latach towarzyszyły ogromne emocje. W końcu jednak życie polega na tym, by coś w nim zrobić, doprowadzić do końca.

I co z tego wyścigu dziś mamy?
Wiele kolejnych wypraw, badań, nowych teorii z dziedziny fizyki i chemii. Zdobycie biegunów ma przede wszystkim wymiar naukowy. Jest jeszcze drugi wymiar - kwestia inspiracji dla innych, by sięgali po cele na pozór nieosiągalne, by nie stali w miejscu.
Pamiętnik Scotta, pisany aż do jego tragicznej śmierci i odnaleziony obok zamarzniętych zwłok polarnika, przez kolejne dekady był czytany przez młodych ludzi z wypiekami na twarzy...
Też czytałem "Ostatnią wyprawę Scotta". Z kart ocalałego pamiętnika wynika, że nawet w obliczu śmierci człowiek może zachować się heroicznie i godnie. Z kolei Roald Amundsen, któremu udało się dojść do celu, też zginął tragicznie 17 lat później. Co ważne - leciał wówczas na ratunek swemu rywalowi Umberto Nobilemu, którego sterowiec zaginął nad Arktyką. Ciała Amundsena do dziś nie odnaleziono. Obaj nie poddawali się do końca. Pokazali, że w najtrudniejszych nawet warunkach człowiek może sobie poradzić. W przypadku tych dwóch polarników można mówić o męstwie.

Męstwie, za które zapłacili najwyższą cenę.
Zgoda. Przy czym analizując wyprawę Scotta, niezależnie od oceny jego postawy moralnej, można dokładnie wyliczyć, jakie błędy i kiedy popełnił. Takich błędów uniknął w 1911 r. Amundsen. To nie był pech Brytyjczyka, tylko nieodpowiednie przygotowanie wyprawy.

Trudno sobie wyobrazić, co czuł człowiek, który umiera, wiedząc, że jego trud i życie towarzyszy wyprawy poszły na marne...
Okazuje się, że nawet będąc drugim "u mety" i ginąc w zamieci w drodze powrotnej Scott okazał się symbolicznym, moralnym zwycięzcą. Celem obu polarników było w końcu zdobycie sławy. Tymczasem kto dziś czyta pamiętnik Amundsena? A pamiętnik Scotta wydawany jest od prawie stu lat na całym świecie. Na jego podstawie powstają dziesiątki filmów. Paradoksem historii okazało się, że wyprawa Scotta przez swoją dramaturgię, poradzenie sobie do końca z sytuacją do dzisiaj oddziałuje na umysły i wyobraźnię ludzi. Nic tak nie przyciąga zainteresowania jak spektakularne porażki. A była to porażka naprawdę piękna, z pokazaną do końca przyjaźnią, oddaniem, honorem. Z kolei Norweg pozostaje gdzieś w tle, a jego sukces nie przełożył się na większą niż w przypadku konkurenta sławę.

Czyli jest to pośmiertne zwycięstwo Scotta?
Jeśli głównym celem obu polarników była pośmiertna wielkość i uwiecznienie ich nazwisk w historii, to obaj odnieśli zwycięstwo. Na biegunie od pół wieku naukowcy pracują w stacji nazwanej sprawiedliwie Amundsen - Scott.
Teraz też zdarza się, że polarnicy nie wracają z wypraw. Pan także ryzykował. Po co?
Od moich pierwszych wypraw na bieguny - północny z Wojtkiem Moskalem i samotnej na południowy - minęło już 16 lat. Miałem wówczas 31 lat i byłem młodym człowiekiem, gotowym podjąć duży wysiłek fizyczny - i nie da się ukryć - także psychiczny. Od tamtej pory byłem cztery razy na biegunie północnym i trzy razy na południowym. Ostatni raz z Jasiem Melą, w 2005 roku.

I warto było?
Wraz z Jasiem Melą, dzięki naszej wspólnej wyprawie, zebraliśmy od sponsorów ponad 700 tys. złotych. Pieniądze te wystarczyły na zakup nowoczesnych protez dla 70 osób. Jeśli biorąc udział w takiej ekspedycji, można zmienić życie choć jednego człowieka, to chyba warto nie zastanawiać się nad sensem wędrówki. Trzeba iść na biegun. A tu udało się nam poprawić jakość życia wielu ludzi. Nie tylko dając im protezy, ale także nadzieję.

Nadzieję, że kiedyś wyruszą tak jak Janek Mela w wyprawę życia?
Nadzieję na możliwość zrobienia czegoś, o czym do tej pory nawet nie śmieli marzyć. Takie są fakty.

Wybiera się Pan w kolejną podróż?
Zobaczymy. Na razie próbuję zrozumieć to, co przeżyłem jako człowiek, i piszę książki, korzystając z zebranych doświadczeń. Właśnie wydałem "Wyprawę" o tym, jak realizować w życiu marzenia, o osiąganiu celów i o tym, jak niemożliwe staje się możliwe. O sile marzeń i znalezieniu drogi do ich realizacji. Przygotowuję też serię bajek dla dzieci o Marku, chłopcu na biegunach, i komiks. Powstanie też książka sensacyjna o wyprawie na biegun.

Sensacyjna? Będzie to fikcja literacka?
Fikcja, ale... oparta na faktach. Ukaże się najwcześniej w połowie przyszłego roku. Poza tym wyzwań mi nie brakuje, prowadzę fundację, pomagającą chorym dzieciom w pokonywaniu barier i zdobywaniu ważnych dla nich biegunów. Z kolei w ramach Instytutu Marka Kamińskiego organizujemy m.in. konkurs "Bieguny Ekonomii", którego celem jest zainteresowanie dzieci i młodzieży ekonomią i zarządzaniem projektami, a przez to - różnymi dziedzinami wiedzy.

Są jeszcze na Ziemi miejsca, które chciałby Pan zobaczyć?
To cały świat. Ważna jednak jest dla mnie także inna poznawcza wyprawa - w głąb siebie. W tej chwili najważniejsze dla mnie są dzieci. Mam córkę i syna i ich wychowanie to dziś najistotniejsza sprawa.

Dzieci dorastają. Co zrobi Pan, gdy pewnego dnia syn oznajmi, że chciałby - śladem ojca - wybrać się samotnie na biegun północny i południowy?
No cóż... Na pewno nie będę go do tego namawiał. Najpierw spróbuję odradzać. Wiem dobrze, jak wiele wyrzeczeń kosztuje taka wyprawa, jak trzeba się do niej przygotować. To nie jest łatwy spacer. Ale jeśli ostatecznie podejmie taką decyzję, pewnie i tak pójdzie. W końcu każdy z nas ma własny biegun.
Roald Amundsen miał niespełna 40 lat, gdy jako pierwszy człowiek stanął na biegunie południowym.
Początkowo ten norweski badacz zamierzał zdobyć biegun północny. Kiedy wyprzedził go Amerykanin Robert Peary, Norweg w tajemnicy wyruszył na południe. Zagrał na nosie Anglikom, którzy już od dawna planowali wyprawę na biegun, wyprzedzając o 33 dni ekspedycję pod kierownictwem Scotta. Wybrał tę samą trasę, co Brytyjczyk, wędrując przez lodowiec Rossa. Wyprawa rozpoczęła się 19 października 1911 r., a już 14 grudnia piątka śmiałków nalazła się w pobliżu bieguna. 17 grudnia Amundsen wyznaczył ostatecznie "punkt zero".
Amundsen w 1928 r. zginął w Arktyce podczas akcji poszukiwawczej wyprawy innego konkurenta, Umberto Nobile. Samolot, którym leciał, wpadł do Atlantyku, ciała nie odnaleziono.
Kiedy oficer brytyjskiej Marynarki Wojennej Robert Scott dotarł do bieguna, zastał tam już norweską flagę i list od rywala.
W przeciwieństwie do Amundsena Scott już od 1901 roku prowadził eksplorację Antarktydy. Na pokładzie Discovery dotarł wówczas najdalej na południe. Do ataku na biegun południowy przygotowywał się od 1910 r. Zdaniem polarników, miał pecha i popełnił wiele błędów, m.in. zabierając ze sobą konie, łodzie motorowe (bezużyteczne, bo zamarzły im silniki) i nie pozostawiając magazynów z zapasami żywności na drogę powrotną. Zmarł 12 kilometrów od magazynu z zapasami z głodu i wyziębienia prawdopodobnie 29 marca 1912 r., zginęli też wszyscy jego towarzysze. Wyprawa ratunkowa odnalazła przy zwłokach Scotta zapiski dokumentujące całą wyprawę, w tym także ostatnie dni życia polarnika.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki