Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Jackowski grał same złote dźwięki. Wspomnienie zmarłego muzyka Maanamu

Marcin Mindykowski
Marek Jackowski zmarł w wieku 66 lat. Przed śmiercią ciągle nagrywał w studiu, miał plany artystyczne
Marek Jackowski zmarł w wieku 66 lat. Przed śmiercią ciągle nagrywał w studiu, miał plany artystyczne Piotr Król
Zmarły w sobotę Marek Jackowski był nie tylko wybitnym kompozytorem i muzykiem, ale też dżentelmenem i dobrym przyjacielem - pisze Marcin Mindykowski.

Był nie tylko autorem niezliczonej liczby przebojów, ale też niezrównanym gawędziarzem. Emanował z niego wewnętrzny, nieco filozoficzno-stoicki spokój. Ale kiedy było trzeba, potrafił być też człowiekiem na serio. Na scenie i w życiu prywatnym zawsze zachowywał klasę. W sobotę w San Marco we Włoszech nagle na zawał serca zmarł Marek Jackowski - założyciel i filar Maanamu. Miał 66 lat.

Uduchowiony mistyk

Wychował się na Warmii, we wsi pod Olsztynem, gdzie jego ojciec prowadził rolnicze gospodarstwo. Z dzieciństwa zapamiętał głównie przyrodę - duży sad koło domu, łąki, jeziora, lasy.

W latach 60., kiedy wszyscy nastolatkowie uczyli się angielskiego, żeby zrozumieć piosenki Beatlesów, on zdecydował się zdawać na anglistykę, żeby nie być gorszym od siostry - przyszłej germanistyki. Nie czuł się pewnie, więc papiery złożył na najmniej oblegany Uniwersytet Łódzki. Dostał się z trzecią lokatą.

Już na studiach zaczął muzykować. Najpierw trafił do przygrywających na wieczorkach tanecznych Impulsów - grupy "mocnego uderzenia". Amatorski zespół przekształcił się w duet gitarowy Vox Gentis, wplatający w proste piosenki improwizacje, a nawet fragmenty łacińskiej liturgii i "Skowytu" Ginsberga. Na lokalne przeglądy stali się zbyt awangardowi, trafili więc do Piwnicy pod Baranami, gdzie zostali okrzyknięci undergroundowym objawieniem. Zachwycali się nimi współpracujący z Grechutą Zygmunt Konieczny i Jan Kanty Pawluśkiewicz. Z kolei Jackowski, uwiedziony artystyczną atmosferą Krakowa, postanowił przenieść się tu z Łodzi.

Na jednym z koncertów Vox Gentis w Piwnicy pod Baranami pojawiła się młoda dziewczyna, która posługiwała się hipisowskim imieniem Kora. Do tej pory unikała rockowych koncertów, ale tym razem znajomi zaciągnęli ją siłą. "Świece, dwóch długowłosych gitarzystów, młodych mężczyzn, narkotyczna, wolna muzyka. Kiedy koncert się skończył, usiadłam na wzmacniaczu. Machałam nogami, wyglądałam pewnie jak zagubiona dziewczynka. Wtedy poznałam Marka" - wspominała po latach w swojej biografii. Po występie zemdlała.

Jackowski wtopił się w artystyczne środowisko. Dlatego po latach bywa zaliczany do krakowskich hipisów. - Był zawsze obok, pozytywnie nastawiony, ale sam nie uważał się za hipisa - zastrzega Milo Kurtis, multiinstrumentalista, który poznał muzyka na przełomie lat 60. i 70. Jackowski zawsze uchodził jednak za mistyka, osobę uduchowioną. Godzinami przesiadywał w Bibliotece Jagiellońskiej, pisząc pracę magisterską o Salingerze. To od autora "Buszującego w zbożu" przejął też zainteresowanie zen-buddyzmem. - Marek był jednym z pierwszych ludzi w Polsce, którzy studiowali zen, choć sam nie był buddystą - mówi Kurtis.

Wkrótce Jackowski trafia do grupy Anawa Marka Grechuty. To kameralna odtrutka na rockowy hałas. Zamienia gitarę elektryczną na akustyczną, ale to dla niego dobra szkoła profesjonalnego grania. Poza tym wtedy uważa, że po Hendriksie rock doszedł do ściany. W 1971 roku żeni się z Korą, rok później rodzi im się syn Mateusz.

Z Anawy wychodzi razem z flecistą Jackiem Ostaszewskim i zakładają grupę Osjan - pierwszy polski zespół world music. Ale drogi jego i kolegów zaczynają się rozchodzić. Jackowski dorabia wtedy jako dziennikarz muzyczny i tłumacz. W 1975 roku zawiązuje razem z Milo Kurtisem zespół od ich imion nazwany M-a-M. - Zaprzyjaźniony grafik powstawiał literki i wyszło Maanam - opowiada Kurtis. - Ciążyliśmy wtedy w kierunku akustycznego rocka - dodaje. Wkrótce, w 1976 roku, do zespołu dołączył samorodny talent wokalny - Kora, którą Jackowski chciał oderwać od obowiązków domowych i wykorzystać jej, silniejszy od jego, głos. - Kiedy Marek zaczął iść w kierunku muzyki bardziej energetycznej, rockowej, odszedłem do Osjana - mówi Kurtis. - Ja wolałem muzykę improwizowaną, ale Marek od zawsze był dojrzałym rock'n'rollowcem. I od początku wiedział, co chce robić.

Na miejsce Kurtisa Jackowski dobiera Johna Portera. Razem z Korą tworzą osobliwe trio pod nazwą Maanam - Elektryczny Prysznic. W 1979 roku na koncert we Wrocławiu stawia się sam Porter i na miejscu naprędce powołuje do życia Porter Band. Od tej pory Maanam to Kora i Marek.

Wyważyć drzwi PRL-u rock'n'rollem

Rzadko można precyzyjnie określić początek muzycznych zjawisk i nurtów. W przypadku boomu polskiego rocka lat 80. znawcy tematu są jednak zgodni - za jego symboliczny początek powszechnie uznaje się występ Maanamu na festiwalu w Opolu w 1980 roku.

Ten - zdominowany dotąd przez wykonawców bliskich estetyce estradowej - festiwal stał się świadkiem wydarzenia, które okazało się całkowitym wyłomem w konwencji, do której przyzwyczaiła słuchaczy polska branża muzyczna. Maanam zagrał utwory "Boskie Buenos" i "Żądza pieniądza" - od strony muzycznej czerpiące z korzeni rock'n'rolla, ale łączące w sobie elementy nieznanej wtedy jeszcze w Polsce "szorstkiej", ostrej, surowej estetyki punk rocka i nowej fali. Ekstrawaganckie - jak na tamte czasy - strój, krótka fryzura i ciemne okulary Kory zupełnie nie przystawały do powłóczystych sukien i dobrze skrojonych garniturów piosenkarzy widywanych dotąd na festiwalu.

Ekspresyjna interpretacja i żywiołowe wykonanie zespołu nie pozostawiło słuchaczy obojętnymi - Maanam kilkakrotnie bisował. A występ - transmitowany w telewizji - odbił się głośnym echem w całej Polsce i był wielokrotnie komentowany, wzbudzając zarówno zachwyt, jak i oburzenie. Dziennikarze pisali, że tamtego wieczoru "rock wyważył drzwi świątyni polskiej piosenki". Z kolei sam Jackowski tak wspominał ten historyczny występ: "Po występie wszedł do garderoby menedżer zespołu Dżamble Adam Galas, trzymał się za głowę i powtarzał: »Co wyście zrobili…«. Spytałem, o co mu chodzi. »Zakończyliście epokę« - odpowiedział i wyszedł".

Kamil Sipowicz pisał o zespole: "Maanam rozwalił muzyczną sztampę i nieautentyczność peerelowskiego zawodzenia. Hipisowskie i artystyczne korzenie Kory i Marka w połączeniu z punkową energią tamtych lat stworzyły od razu zjawisko zarazem bardzo popularne i artystyczne".

Pierwsza połowa lat 80. to rzeczywiście czas rekordowej popularności Maanamu. O sile zespołu od początku stanowił tandem artystyczny Marka i Kory: oryginale kompozycje Jackowskiego - łączące w sobie punkową ekspresję, rock'n'rollową tradycję i estetyczną subtelność nowej fali - oraz liryka Kory, pierwszej polskiej rockowej poetki, która pisała teksty na wskroś kobiece, liryczne, osobiste, refleksyjne, ale i wyzwolone, buntownicze. Nie stroniła też od ostrych prowokacji, którym nietrudno było dopisać polityczną interpretację. Potęgowały to liczne aluzje, ale też zakaz grania piosenek Maanamu na "Liście Przebojów" radiowej Trójki - po tym, jak muzycy odmówili występu na koncercie przyjaźni polsko-radzieckiej.

Do historii polskiego rocka przeszły zwłaszcza trzy pierwsze płyty zespołu - "Maanam", "O!" i "Nocny patrol", które kronikarze tamtych czasów często nazywają soundtrackiem lat 80. - ścieżką dźwiękową dramatycznej najnowszej historii Polski. Zwłaszcza płyta "Nocny patrol" - chłodna, nowofalowa, poetycka, przesiąknięta przygnębiającą atmosferą stanu wojennego i towarzyszącym mu nieustannie niepokojem, z wyciem milicyjnych syren i dźwiękiem tłuczonego szkła - opowiadała o Polsce więcej niż niejedna relacja prasowa.

Ale szalone tempo, niezdrowa popularność, granie kilku koncertów dziennie, w urągającej higienie pracy warunkach (także za granicą, bo Maanam miał obiecujące widoki na karierę w Niemczech i Holandii), skończyło się dla zespołu przemęczeniem, a dla samego Jackowskiego - nałogiem alkoholowym. W 1986 roku Maanam zawiesił działalność.

O Korze tylko dobrze

Powrócił na scenę na początku lat 90. Jego filarami znów byli Kora i Marek (wtedy już abstynent), choć nie jako małżeństwo - para się rozwiodła, a wokalistka związała się z menedżerem Maanamu, poetą i filozofem Kamilem Sipowiczem. Mimo to oboje mieli świadomość, że jako artyści najwięcej osiągną razem.

Powrócili z repertuarem zwiewnym, mającym w sobie popową lekkość i wciąż charakterystyczne dla Jackowskiego melodie (do dziś polskie radiostacje najchętniej grają utwory grupy z tego okresu). Kora skupiła się tym razem głównie na pisaniu o miłości i jej meandrach. Efektem był niebywały sukces komercyjny - zwłaszcza płyty "Róża" (1994).

Pod koniec dekady zespołowi zaczęło się jednak gorzej powodzić. Szukał ożywczego tchnienia to w powrocie do ostrzejszego brzmienia, to w elektronice. Wreszcie znalazł je w 2003 roku w pożegnaniu się ze starym, złotym składem (zostali tylko Kora i Marek). To wtedy w zespole pojawił się gitarzysta Janusz "Yanina" Iwański, który wspomina: - Z Markiem znałem się od dawna, ale ja byłem gitarzystą freejazzowym, funkcjonującym na awangardowej, undergroundowej scenie, a Marek grał w topowym zespole, który kształtował historię polskiego rock'n'rolla. Kiedy zaproponował mi współpracę, odmówiłem mu - za bardzo szanowałem legendę Maanamu. Byłem pewien, że nie nadaję się do zespołu rockowego, bo jestem muzykiem improwizującym, który nie powtarza dźwięków. Ale on ponawiał zaproszenie. Zapytałem więc: "Dlaczego ja?". Odpowiedział: "Yanina, bo jesteś jedynym w Polsce gitarzystą bigbitowym!". I tym mnie ujął. Serce mi pękło, bo rzeczywiście jestem wychowany na big-bicie. Marek po prostu zawsze wiedział, gdzie uderzyć. Potrafił zauroczyć.

Płyta i koncerty nowego składu zostały dobrze przyjęte. - Często żałowałem, że nie poznałem go bliżej już wcześniej, ale cieszę się, że nasze ścieżki w ogóle się przecięły. Bo to Marek zafundował mi spełnienie młodzieńczego marzenia o graniu rock'n'rolla na wielkiej estradzie. Nigdy wcześniej, siedząc w muzyce jazzowej, tego nie poczułem, nie spotkałem tylu fantastycznych ludzi. Dziękuję mu za ten czas! - bilansuje Yanina.

W 2007 roku Jackowski uległ jednak wypadkowi na źle oświetlonej scenie - połamał sobie stopę i żebra. - Marek spadł z dwumetrowego podestu. I to było jakieś fatum. Od tego czasu wszystko nagle zaczęło szybko spadać w dół - opowiada Iwański.

Rzeczywiście, wtedy gitarzysta zaczął oddalać się od zespołu, bo nie mógł uczestniczyć w jego koncertach. Przeprowadził się też z Zakopanego do Włoch. Kora znalazła jego koncertowego zamiennika. Wreszcie, w 2008 roku, zapadła decyzja o zawieszeniu działalności Maanamu.

I choć Jackowski sygnalizował, że fani zasłużyli na lepsze pożegnanie, do końca wykazywał wobec Kory lojalność. Komplementował ją jako poetkę, nie wykluczał współpracy w przyszłości. Nie komentował jej kontrowersyjnych decyzji. Mimo że sam był w równym stopniu autorem sukcesu zespołu, potrafił powiedzieć: "Kora to Maanam". Z tego samego powodu nie odnosił się do chętnie przypominanego przez prasę brukową wątku ojcostwa drugiego z synów Kory, Szymona. W biografii wokalistka napisała, że dopiero po latach wyjawiła, że jego ojcem był nie Jackowski, a Kamil Sipowicz. - Nie lubił tabloidów i plotkarskich gazet, dlatego nie wdawał się w publiczne spory i pranie brudów - tłumaczy Milo Kurtis. - Nie pamiętam, by uczestniczył w konflikcie, powiedział złe słowo, złorzeczył komuś - mówi Yanina.

Jackowski otwarcie deklarował się jako wierzący chrześcijanin, chętnie rozmawiał na tematy wiary. - Był też bardzo pomocny ludziom. Kiedy byłem w poważnej biedzie, bardzo mi pomógł finansowo. O nic nie pytał - dodaje Milo Kurtis.

Musze walczyć z yuppie

Podział w Maanamie ugruntował przyjaźń z "Yaniną" Iwańskim. - Nie było między nami ani jednej fałszywej nuty. Było nam po drodze muzycznie, filozoficznie. Mieliśmy podobny sposób widzenia świata, dźwięku. Podobnie kochaliśmy muzykę. W pewnym sensie czułem, że jest moim starszym bratem. Dyskutowaliśmy o Bogu, o wyrażaniu prawdy w muzyce, liryce. I widziałem, że on nie kombinował, wypowiadał się szczerze - mówi.

Nowym projektem Jackowskiego i Yaniny było The Goodboys, do którego Marek zaprosił Gianniego Dominiciego - włoskiego śpiewaka, którego znalazł... w knajpce u podnóża Wezuwiusza. - Chcieliśmy grać polskie piosenki dla polskich dziewczyn, tylko o miłości lub jej braku. Takich, jakich nikt już nie pisze - zdradza genezę projektu Iwański.

Ostatnie wywiady z Jackowskim pochodzą właśnie z 2010 roku, z czasu promocji płyty The Goodboys. Z jednej strony gitarzysta jest jak zwykle spokojny, wręcz stoicki. Deklaruje, że nadal pozostaje wierny rockowej klasyce: Hendriksowi, Led Zeppelin, Dire Straits, The Cult, Metallice. Z pogodą mówi o niewymuszonym, męskim projekcie muzycznym. Z drugiej jednak - daje o sobie znać nuta rozgoryczenia. Zwłaszcza kiedy opowiada o trudnościach z wydaniem płyty (w końcu muzycy wydali ją sami) i konieczności przekonywania obecnych w firmach fonograficznych yuppie, że warto postawić na taką muzykę, a nie ufać wyłącznie badaniom słuchalności. Bolało go, że w dobie sformatowanej muzyki i wszechmocy mediów trudniej mu dotrzeć do słuchacza. - Marek to legenda, autor setek przebojów. A tylko dlatego, że to nie był Maanam, niektórzy kręcili nosami. Ale nie manifestował swojego rozgoryczenia - mówi Yanina.

Jak Jackowski zapewniał na Facebooku, do końca pracował nad nowym materiałem, prawdopodobnie solowym. - Na dwa dni przed śmiercią rozmawiałem z nim, umówił się ze mną na poniedziałek. Chyba chciał, żebyśmy znowu zrobili coś wspólnie - zdradza Kurtis. - Ze mną też chciał coś przegadać na Skypie, tym bardziej że ostatnio obaj byliśmy zajęci. Co - to już pozostanie tajemnicą - dodaje Iwański.

Poważnie myślał też o reaktywacji Maanamu, ale w złotym składzie z lat 80. - Zdaje się, że z Korą miał ostatnio dobre stosunki, więc to mogło wyjść - uważa Kurtis.

Tych planów już jednak nie zrealizuje. 18 maja zmarł na zawał serca. - Dowiedziałem się, że problemy z sercem miał od dłuższego czasu, ale nikomu się nie skarżył, przeciwnie: emanował optymizmem i wyśmienitym nastrojem - mówi Kurtis. Jackowski zmarł we Włoszech, gdzie mieszkał z żoną i trzema córkami. Od zawsze chciał tam osiąść, często skarżył się na panujące w Zakopanem zimno, konieczność ciągłego odśnieżania. Kurtis: - Uwielbiał Włochy, dobrze się tam czuł. Opowiadał, że spotyka tam cudownych ludzi.

Jak McCartney

Wpływ Marka Jackowskiego na polską muzykę jest trudny do przecenienia. - Był bardzo oryginalnym, rozpoznawalnym twórcą - dzięki swojej muzyce, ale też osobowości i wizerunkowi - mówi Iwański. - Mogę go porównać tylko z Paulem McCartneyem. Przeboje same wychodziły mu spod ręki. Co kompozycja, to przebój - mówi Kurtis. - Miał dar melodii, które zapadają w serce. Grał tylko złote dźwięki. Nucił coś - i to już było dobre. Potrafił zagrać dwa dźwięki i one świeciły - dodaje Iwański. - Był doceniany jako kompozytor, ale nie jako gitarzysta rytmiczny. A był świetnym, najlepszym w kraju, często niedocenianym przez kolegów. Potrafił kilkoma "dźgnięciami" w dźwięk ożywić człowieka, zapalić go, poruszyć. A poza tym był świetnym gościem i pięknym człowiekiem. Miał w sobie spokój i pokój serca. Był mocno pogodzony z losem. I - mimo że śmierć przerwała mu pracę - przygotowany.

[email protected]
Codziennie rano najświeższe informacje z Gdyni prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki