Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Gienieczko, gdyński podróżnik: Język pasji przekonuje wszystkich. W wielkich projektach podróżniczych najważniejsze są detale ROZMOWA

Rafał Rusiecki
Rafał Rusiecki
Marcin Gienieczko na tle rozlewiska Amazonki niedaleko Santarem
Marcin Gienieczko na tle rozlewiska Amazonki niedaleko Santarem materiały prywatne
Rozmowa z gdyńskim podróżnikiem Marcinem Gienieczką, wyróżnionym w „Księdze rekordów Guinnessa” za przepłynięcie Amazonki w canoe na dystansie 5573 km od Atalayi do Belem, autorem książki „Zatańczyć z Amazonką”, która właśnie pojawiła się na księgarnianych półkach.

Dokonał pan wyjątkowej rzeczy, płynąc w canoe po Amazonce od jej źródeł do ujścia. Doczekał się pan za to wpisu w „Księdze rekordów Guinnessa”. Część środowiska kwestionuje jednak ten wyczyn. O co chodzi?
Sprostuję, że nie realizowałem wyzwania od źródeł do ujścia Amazonki. Moim założeniem było ukończyć wielki triathlon przez Amerykę Południową. Moim celem było więc przejechanie rowerem przez Andy 700 km. Później dotarłem m.in. do miejscowości San Francisco. Tutaj napotkałem wielkie bystrza klasy cztery plus i pięć (odpowiednio bardzo trudne i ekstremalnie trudne – przyp.), których moją łódką typu canoe nie byłem w stanie pokonać. Od tego miejsca było dokładnie 5980 km do ujścia Amazonki. Moim celem było więc przepłynięcie tego odcinka, a od Atalayi próba solo.Od San Francisco do Atalayi pomagał mi partner Gadiel Sanchez Riviera. To były pracownik leśny, który, jak się później dowiedziałem, trudnił się też przemytem kokainy. Był więc narcotrafikante. Pływacką część wyzwania rozpocząłem 31 maja 2015 roku o godz. 12.30. Już na początku mieliśmy problemy techniczne, więc wsparła nas łódka. O tym zawsze mówiłem.

Skąd więc kontrowersje?
Moi oponenci jakby przekształcili to twierdząc, że z Gadielem płynąłem od początku do końca. To absurd. Pojawiają się głosy, że byłem podwożony, co też jest bzdurą. Na rzece Tambo, na odcinku 20 km, mieliśmy problemy techniczne, wiec wsparła nas wówczas łódka. W łodzi podróżowałem wtedy z Gadielem. Wyzwanie pod kątem rekordu Guinnessa rozpocząłem natomiast od miejscowości Atalaya w Peru.

Komisja Guinnessa bada takie wyzwania szczegółowo. Jak musiał pan to dokumentować?
Założenie było takie, że potrzebowałem świadków, a byli nimi najczęściej urzędnicy w miastach, które mijałem. Podróżowałem sam, a z Gadielem spotykałem się tylko w poszczególnych punktach, oddalonych od siebie o 200-300 km. W trakcie tego wyzwania wspierała mnie marynarka peruwiańska i brazylijska.

Chronili pana?
Ochrona była jednym z trzech ważnych powodów. Marynarze byli świadkami tego zdarzenia, a także udostępniali swoje łodzie Gadielowi. W ten sposób realizowaliśmy to zgodnie z przyjętym założeniem.

Cała pańska droga znalazła się w niedawno wydanej książce „Zatańczyć z Amazonką”.
To ponad 470 stron detali dotyczących tej wyprawy. Poświęciłem jej napisaniu ponad trzy lata. Na początku stycznia 2022 roku zostanie przetłumaczona i wydana w Brazylii. Jej tłumaczenie planowane jest także w Wielkiej Brytanii.

Są świadkowie, a teraz jest nawet książka. Jednak podczas corocznego spotkania podróżników w Gdyni, czyli tzw. Kolosów, pana wyprawa wzbudzała emocje. Skąd to zamieszanie?
2 marca 2016 roku od pani Barbary Dydymskiej z poznańskiego biura rekordów Guinnessa dostałem poświadczenie tej próby w formie wpisu do księgi. Te same dokumenty, które wysyłałem komisji Guinnessa, wysłałem też na festiwal Kolosy. A żeby być dokładnym, to nie zrobiłem tego osobiście. Zgłoszenia dokonali lekarze współpracujący z Pomorskim Hospicjum dla Dzieci. Już za miejscowością Pebas marynarka peruwiańska zabroniła mi płynąć, ponieważ był w tych okolicach duży piracki napad na cywilów. Miałem wówczas do wyboru przerwanie wyprawy lub kontynuowanie jej z Gadielem. Wtedy pokonaliśmy razem ok. 200 km. Pani Dydymska wskazała, że komisja Guinnessa odjęła te kilometry i według ich wytycznych ustanowiłem rekord długodystansowego pływania w canoe (łódź wiosłowa indian północnoamerykańskich – przyp.). Tydzień po tej informacji pojechałem na targi „Wiatr i woda”. W pociągu z Warszawy do Gdyni spotkałem mojego kolegę, znakomitego kajakarza Aleksandra Dobę. Rozmawialiśmy o tej wyprawie. Dowiedziałem się jednak, że na tych samych Kolosach mają się pojawić rowerzyści wodni, którzy przygotowali prezentację w biegu z wyprawy po Amazonce, która omijała najtrudniejsze etapy. To mnie dotknęło, bo chodziło o wyzwanie, które nie było zrealizowane w tym samym roku kalendarzowym. Tę grupę lobbował członek jury Kolosów Piotr Chmieliński, który jako pierwszy Polak, na przełomie 1985 i 1986 roku, przepłynął kajakiem Amazonkę. Zrobiłem o wielkim triathlonie dużą prezentację, którą przedstawiłem w obecności mojego syna Igora. Miałem dość duże owacje. Kiedy jednak pojawiły się głosy o nieprawidłowościach, zorientowałem się, że jest lobbowanie niektórych uczestników i zrezygnowałem z odbioru nagrody. Mówiąc krótko, zbojkotowałem. To nakręciło kulę śnieżną.

Co się wydarzyło?
Zaczęto osłabiać moją pozycję jako sportowca i podróżnika. Naświetlano nieprawidłowości, których ja rzekomo się dopuściłem. Podnoszono, że z partnerem płynąłem od odcinka Atalaya. Zamiast analizy ludzie zaczęli działać na zasadzie kopiuj i wklej. Krążyło to głównie w środowisku podróżników i utarło się, że w mojej wyprawie doszło do nieprawidłowości. Pisano o tym, że odebrano mi rekord Guinnessa. Wstawił się za mną Polski Komitet Olimpijski, który zatrzymał tę lawinę. Komisja Guinnessa po pięciu latach postanowiła jeszcze raz przeanalizować moją wyprawę. Nie ma to związku z zawieszeniem, czy odebraniem rekordu. Chcę się z tego oczyścić, aby móc przygotowywać się do kolejnych wypraw. Nie podoba mi się, że w internecie, w mediach społecznościowych moje nazwisko łączy się z kontrowersjami. Dlatego nie pozwalam ludziom na tego typu działania.

W jakim stopniu to zamieszanie przeszkadza panu w rozwijaniu swoich podróżniczych pasji?
Przede mną projekt trawersu przez biegun południowy. Wspierają mnie w tym Muzeum II Wojny Światowej, czy też inne osoby. Podważanie mojej wiarygodności psuje te relacje. Przeżywam to mocno, bo to jest bolesne dla sportowca. Sport uprawiam od szóstego roku życia, a jestem z rocznika 1978.

Spokój ducha ma dać nowość wydawnicza, czyli pana książka „Zatańczyć z Amazonką”. To szczegółowy opis wyprawy z 2015 roku.
Ta wyprawa zawierała w sobie wiele punktów nie tylko sportowych. Opiekę medyczną sprawował nade mną dr Leszek Mayer, lekarz medycyny morskiej i tropikalnej w Gdyni. Byłem testerem niektórych leków z myślą o marynarzach, którzy zapuszczają się w obszary tropikalne. Dr Maciej Niedźwiecki i pani Małgorzata Bałkowska z Fundacji Pomorskie Hospicjum Dla Dzieci to osoby, z którymi współpracuję od lat. Ta wyprawa była moim przekazem dla dzieci i ich rodziców, że zawsze jest nadzieja. Nie miałem pobudek egoistycznych przemierzając Amazonię. W duchu sportowym wychowuję moich synów Igora i Leona.

Dlaczego zdecydował się pan na tak duże wyzwanie właśnie w Amazonii i to jeszcze w canoe?
W 2013 roku startowałem w wyścigu Yukon River Quest (najdłuższy na świecie wyścig kajakarski na dystansie ok. 715 km na Alasce – przyp.). Byłem bardzo dobrze przygotowany. Miesiąc przed tym wyścigiem przepłynąłem z Bornholmu do Darłowa non stop 110 km w 27 godzin. Wystartowałem na Alasce i po raz pierwszy w życiu nie podołałem na zawodach. Miałem atak kamienicy nerkowej, a w związku z tym straszny ból i problemy urologiczne. Nie byłem w stanie podnieść wiosła, które waży 300 gramów. 400 km przed metą byłem drugi, a jednak musiałem nacisnąć guzik, żeby organizatorzy przetransportowali mnie do szpitala. Załamany byłem. Wróciłem do Polski. Zacząłem pracować na statkach w żegludze śródlądowej, na rzece Ren. Pracowałem na wodach Holandii, Belgii, Francji. Pewnego dnia zobaczyłem wielki statek o nazwie Amazon River. Nie chciałem wracać na Alaskę. Nienawidzę się uwsteczniać. Pomyślałem więc sobie, że przepłyną najpotężniejszą rzekę świata. Tak się zrodził pomysł, a po nim były żmudne, dwuletnie przygotowania. Najpierw spłynąłem rzeką Napo (leżąca na terytorium Ekwadoru i Peru – przyp.), czyli dopływem Amazonki. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda w Ameryce Południowej, bo całe życie spędzałem na półkuli północnej, na Alasce, w Kanadzie, na Syberii, czy w Mongolii.

I jak te przygotowania wyglądały?
Na początek przeszedłem 10-dniowe szkolenie wojskowe w Peru. Rzekę Napo pokonywałem z moim kolegą z Gdańska Łukaszem Czeszumskim. Przepłynęliśmy prawie 1000 km. Wiedziałem już, o co chodzi w relacjach międzyludzkich, klimacie, przebywaniu w tropiku itd. O samej specyfice rzek wiedzę miałem już bardzo dużą. Praca w żegludze śródlądowej, a potem choroba w trakcie zawodów Yukon River Quest, spowodowały, że zmotywowało mnie to do „zrobienia” Amazonki.

Co może pan zdradzić, jeśli chodzi o najciekawsze fragmenty autorskiej książki o Amazonce? Jak zareklamuje ją pan wśród miłośników podróżowania, ekstremalnych wypraw?
Zabrzmi to zapewne dziwnie, ale niejeden normalny człowiek chce przeczytać książkę napisaną przez „nienormalnego”. Ja na Yukon River Quest wróciłem w 2018 roku i 715 km pokonałem w 67 godzin, zajmując szóste miejsce solo w łodzi canoe. W tym samym miesiącu pokonałem 1600 km w 7 dni, 7 godzin i 30 minut, zajmując drugie miejsce z moim partnerem. To mnie zbudowało na nowo i zabrałem się do pracy nad książką. Uświadomiłem sobie, że siła tkwi nie tylko w ramieniu i rękach, ale także dzięki umiejętności przetrwania w dżungli.

A z dżunglą nie ma żartów…
W 2011 roku żeglarze z Gdańska Jarosław Frąckiewicz i jego żona Celina Mróz zostali zamordowani przez Indian Ashaninka. To była głośna historia, która przytrafiła się w Peru w okolicach miejscowości Atalaya. W 2015 roku jeszcze nie złapano sprawców tamtego morderstwa. Sołtysi plemienni nie chcieli więc kolejnej zadymy z udziałem „Polacos”. Tamte zabójstwa związane były z wierzeniami Indian Ashaninka, którzy tłumaczą sobie, że biali ludzie porywają ich dzieci, aby handlować ich wnętrznościami. Prawda jest taka, że dzieci, które piją wywar z narkotycznej Ayahuasci, wpadają czasami do wody, a są ryby, które dostają się do ich ciał przez odbyt i wyżerają wnętrzności. Dorośli Indianie, jeśli odnajdują takie dzieci, to tłumaczą sobie od lat, że to wina białych ludzi. Mamy XXI wiek, a to się wciąż nie zmienia.

Doświadczył pan tej wrogości Indian na własnej skórze?
Przed odcinkiem w Atalayi płynąłem z Gadielem Sanchezem Rivierą przez region Pongo, gdzie jest takie zwężenie jak u nas na Dunajcu. Po jednej stronie tego przewężenia stoją na brzegu handlarze drzewem oraz przemytnicy kokainy, a po drugiej Indianie Ashaninka. Ci drudzy pomylili mnie z przemytnikami. Wołali „gringo” i strzelali w niebo. Canoe to nie jest łódka, którą można w jednej chwili zatrzymać. Dodatkowo byliśmy na bystrzach, które trzeba pokonywać szybko, aby się nie wywrócić. Mój partner rozpoznał po tzw. wąsach jaguara, że Indianie należą do grupy niebezpiecznych. Potwierdziło się to, kiedy zaczęli celować w naszym kierunku z broni, a kule śmigały rykoszetami po skałach. Pomyślałem, że nas zabiją i zaczęliśmy płynąć coraz szybciej. W pewnym momencie utknęliśmy jednak pomiędzy głazami narzutowymi. Nie było już drogi ucieczki. Indianie dopłynęli do nas dłubanką peke peke z silnikiem 15-konnymi zholowali nas na brzeg. Podeszła do mnie jednak kobieta i wylała kubeł wody na głowę. Druga rzuciła kamieniem w nogę. A to oznaczało, że musimy uciekać. Zaczęły na nas krzyczeć „pelacara” (w dosłownym tłumaczeniu zeskrobywacz twarzy, czyli wspomniany handlarz organami – przyp.). Dwóch mężczyzn celowało w nas z łuków i poczułem się, jak w jakiejś historii Tony’ego Halika. Mam duszę słowiańską i zawsze dużo mówię, ale w tamtym momencie byłem bardzo wyciszony. Gadiel znał dialekty Ashaninka, więc zaczął z nimi pertraktować. Oddałem swoją czapkę bejsbolówkę, coca-colę, żywność liofilizowaną. Przekonywał, że próbujemy bić rekord Guinnessa, że jestem sportowcem, a nie handlarzem kokainy.

Mieliście jakieś dokumenty?
Mieliśmy zafoliowane pozwolenia od sołtysów. To jednak dzikie tereny, więc nie wszędzie zostały one pokazane i przewiezione łodzią motorową.

A ci Indianie są analfabetami?
Nie. Porozumiewają się po hiszpańsku, chociaż ich prawdziwym językiem jest dialekt. Dokumenty mieliśmy przygotowane także w języku Ashaninka. Jak już udało nam się wyciągnąć te poświadczenia z worów podróżnych, to usłyszeliśmy po chwili, że mamy pięć godzin na opuszczenie ich terytorium. Byliśmy więc dodatkowo zmotywowani do szybkiej podróży. A jeśli już gdzieś się zatrzymywaliśmy, to przy przygotowywaniu posiłków wkopywaliśmy głęboko kuchenkę w ziemię, aby nikomu nie pokazywać płomieni. Wydaje się, że w dżungli wszędzie jest dzika natura, ale w nocy jakiekolwiek światło wzmaga czujność Indian.

Potwierdza to tylko, że o powodzeniu wyprawy decydują niuanse.
Detale są ważne. Kiedy rozpocząłem już samotną podróż po Amazonce, to dostałem zalecenie, żebym zapisał sobie na ramieniu numer telefonu do mojego człowieka w Brazylii. A to na wypadek sytuacji, w której będę okradziony ze wszystkiego i będę szukał ratunku. Co trzy dni zasypywałem dno łódki chlorem, aby pozbyć się wszelkich bakterii. W wilgotnych tropikach odkażanie jest fundamentalne. Jakiekolwiek skaleczenie stopy może doprowadzić do gangreny.

Co mógłby pan przekazać osobom, które mają równie zwariowane pomysły podróżnicze, a jeszcze nie mają takiego doświadczenia, zaplecza w postaci znajomości w danym regionie świata?
Podróżowanie jest moją miłością. Jedną z wielu bardzo ważnych rzeczy w życiu. Język pasji przekonuje wszystkich. Bez niego Krzysztof Kolumb nie przekonałby królowej Hiszpanii do przekazania mu dodatkowych statków. Nie da się pewnych rzeczy zrobić z dnia na dzień. Wyprawa do Amazonii to wielkie przedsięwzięcie, które konsultowałem z dietetykami, psychologami. Przyjąłem dwie nowe szczepionki, które były testowane pod kątem żeglarzy zapuszczających się w tropiki. Uważam, że ludzie powinni stopniowo podchodzić do założonego celu i nie mogą się zniechęcać. W 1997 roku miałem 19 lat i organizowałem wyprawę rowerową dookoła Polski. Wcześniej uprawiałem tenisa stołowego i grałem na poziomie drugiej ligi. Żył Andrzej Grubba i marzyłem o igrzyskach olimpijskich. Kontuzja kolana pokrzyżowała te marzenia, więc zacząłem jeździć na rowerze. Założyłem sobie, że objadę Polskę na dwóch kółkach. Pech chciał, że w 1997 roku były pamiętne powodzie w kraju. Stanąłem gdzieś przed Wrocławiem i nie było silnych, żeby jechać dalej. Wróciłem więc przez Zieloną Górę do rodzinnego Kętrzyna. W kuchni u moich rodziców usłyszałem od mamy, że nie mogę się poddawać. Powiedziała mi, że jeśli chcę dokonać czegoś wielkiego, to nie może mnie zniechęcić sytuacja losowa. Tamta wyprawa rowerowa dookoła Polski to były czasy bez sponsorów, a z sakwami, ze skręcaną kuchenką gazową. Chciałem to zrobić za małe pieniądze, więc w sklepach spożywczych kupowałem chałwę i rodzynki. Potem były już dużo lepiej przygotowane wyprawy przez Pireneje, czy konno przez Mongolię. Każda kolejna była coraz większa. Współpracuję z dzieciakami, które zabieram na wyprawy. Przekonuję ich, że rozpalenie ogniska, czy znalezienie źródła wody to małe sukcesy, które nakręcają kolejne. Jeżeli się ma prawdziwą pasję, to nigdy się nie dezerteruje. To jest misja. Teraz moim celem jest biegun południowy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dni Lawinowo-Skiturowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki