Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Daniec: "Jestem pantoflarzem, kalesoniarzem, kocham swoją żonę..." [ROZMOWA]

Ryszarda Wojciechowska
- Szukałem jej przez pół życia. I znalazłem - tak mówi o swojej żonie Marcin Daniec. O satyrze, sukcesie zawodowym i rodzinie rozmawia z nim - Ryszarda Wojciechowska

Bycie satyrykiem to dzisiaj łatwy kawałek chleba?

- To nigdy nie był łatwy kawałek chleba. Gdyby to było łatwe, satyrykiem byłby każdy. Trochę chyba nieskromnością "pojechałem". Jeśli się występuje na scenie od 35 lat i przyjeżdża znowu do Gdańska dlatego, że się ma dla kogo grać, to nie pozwolę sobie tego nikomu odebrać. Przed laty cenzura wycinała niewygodne rzeczy, ale też szlifowała niektóre teksty. Teraz na scenie wolno wszystko. Mnie to nie upaja. Wolę mieć swoją cenzurę. Nie lubię szarżować, obrażać, czy kopać leżącego. Lubię widzowi serwować żart tak, żeby po wyjściu z kabaretu nie chciał odebrać sobie życia.

Czyli ma być śmiesznie, ale raczej elegancko?

- To sito musi być nie tylko gęste ale jeszcze subtelne. Wystarczy, że scena jest ustawiona metr nad ziemią. I człowiek się unosi. A jeśli jeszcze do tego dołączyć mądrzenie się... Nie. Mnie jest łatwiej, bo ja nigdy nie robię programu o was. Tylko zawsze o nas. A skoro w tym co robię, jest spora dawka autoironii, więc nie mogę także siebie obrażać. Podaję widzowi coś, co mnie najpierw rozbawiło. A generalnie najlepiej by było, gdybyśmy jako satyrycy nie mieli nic do roboty. I wtedy ja bym się postarał o posadę drugiego trenera.

Dlaczego drugiego, a nie pierwszego?

- Zawsze lepiej być drugim. Bo najpierw zwalnia się pierwszego. Szukałbym sobie takiej posadki. Ale to tylko idee fixe. Bo dopóki będą istnieli ludzie, którzy wyprawiają "śmiszne" rzeczy - jak mówi mój sąsiad po krakowsku - to my będziemy mieli z czego żyć.

A takich nie brakuje...

- Staram się nie wypstrykiwać w wywiadach z numerów kabaretowych, bo potem nikt nie będzie chciał przyjść, żeby posłuchać mnie na żywo. Ale zdradzę puentę jednego z monologów. Mój bohater, starszy pan, mówi o tym, że ufamy tak kolejnej i kolejnej władzy. A potem kończy: - bo to się bierze stąd pani redaktor, że my to jesteśmy takie france, że nie lubimy usłyszeć szczerze: "ni ma i nie bedzie". My uwielbiamy usłyszeć "ni ma i bedzie, choć nie bedzie".

Rozśmieszanie Polaków to jednak podwójnie trudna robota. Musi Pan wiedzieć, co nas bawi.

- Trochę bym się z panią powadził w tej sprawie. Ponieważ nigdy nie zmierzam do tego, żeby było obsesyjnie "śmisznie". Znów sąsiad z Krakowa. Nie mam też obsesji, żeby śmiech pochodził z tych samych miejsc na sali. Nawet sprawia mi przyjemność jeśli on się przemieszcza. I przysięgam, że nigdy nie zastanawiam się, komu adresuję swój program. Kiedyś wkurzył mnie facet, który napisał, że Daniec podobno najpierw sonduje widzów na widowni, a dopiero potem gra odpowiedni program. Okazało się, że ten "recenzent" nigdy wcześniej nie był na moim recitalu. Potem przyszedł na koncert i się z tych słów wycofał. Ja przygotowuję tak program, żeby było w nim wiele miejsca na refleksję. Dzisiaj, na przykład, będę mówić o Dniu Kobiet (Marcin Daniec wystąpił w Gdańsku 8 marca - red.) Dworuję sobie z tego, że u nas mężczyźni tylko w jeden dzień w roku pokazują, że kochają swoje kobiety. Przecież to jakaś kpina. I podpadając wszystkim chłopom na widowni, będę życzyć wszystkim paniom, żeby Dzień Kobiet trwał cały rok. I żeby nie skończył się na goździku pomiętoszonym: - Masz, żebyś koleżankom się nie skarżyła, że nie pamiętałem.

Pan przez 365 dni w roku pamięta?

- Tak, jestem pantoflarzem, kalesoniarzem, kocham swoją żonę. Szukałem jej przez pół życia. I znalazłem. Paru kolegów mówiło: - Dorosłą córkę masz i teraz ci się dzieci zachciało? Zamordowałbym za takie gadanie. Co to znaczy zachciało? Jestem z kobietą, którą kocham i mamy córeczkę. I cieszę się, że pani nie pyta mnie o różnicę wieku. Dzięki Bogu mam z tym spokój, bo Andrzej Łapicki nas wszystkich znokautował tą różnicą sześciu dych. Co znaczą przy tym 20 lat Dańca czy 24 Englerta? To żadne wyniki. Jeśli spotkałem kobietę, jest nam cudownie i urodziła się nam córeczka, to jaką tu można dorabiać ideologię?

A dorabiano?

- Zdarzały się jakieś wpisy, opatrzone kryptonimem agrest czy bolo w stylu: że też ci się zachciało w tym wieku. Już nie może być chyba prymitywniej. Moja córeczka, kiedy wyjeżdżam, mówi mi: jedź ostrożnie, i przyjedź do nas szybko. Albo: kocham cię tak bardzo czy: tak tęskniłam za tobą. Jeśli tęskni moja dorosła perła, małżonka i jeśli tęskni córka, to czy może być coś cudowniejszego na świecie jak to, że ma się do kogo wrócić?

A sukces zawodowy, gdzie jest jego miejsce?

- Jeśli się ma sprawdzonych w bojach, że tak powiem, widzów, to po dobranoc państwu, człowiek fruwa już metr nad ziemią. Ale ląduje szybko, bo jest dojrzałym facetem i nie ma czasu na sodówy, które są zawsze początkiem końca. Trzeba jednak mieć do kogo wracać. Bo te wszystkie Wembleye, Woodstocki czy Jarociny, jak my w naszej branży nazywamy brawa, nie zastąpią tego. Kiedy się ma 20 lat i przydarza się Wembley to człowiek już wariuje, demoluje hotele. Ale jak się jest dojrzałym facetem, to taka reakcja widzów, jest tylko dodatkowym wiatrem w żagle.

I nie zdmuchuje człowieka.

- Wszystko musi się mieszać, żeby się człowiekowi we łbie nie przewróciło: fani, autografy, maile cudne, ale też paszkwilowo ohydne.

Chciałabym wątek córek kontynuować, bo Pan mnie ośmielił, mówiąc o żonie i dziecku. Jaka jest różnica między wczesnym, a późnym ojcostwem? Bo Pan ma dwie córki - małą i dorosłą.

- A jednak. Nie wytrzymała. A tak chwaliłem wcześniej (śmieje się). Nie ma żadnej różnicy. Może tylko taka, że kiedy się urodziła Karolka, mieszkałem w hotelu asystenckim, w nie swoich ścianach, z nieswoimi gniazdkami. I jak jedno wypadło, to mi się nawet nie chciało przykręcać, bo przecież nie moje. Ale w obu przypadkach, jak trzeba było, potrafiłem zawsze rzucić wszystko i być przy córkach. Nie zastanawiałem się przy tym, czy moja kariera na tym ucierpi. Byłem i jestem najlepszym ojcem na świecie. Wiem wszystko, co się wokół moich córeczek dzieje. Dorosła pływa, jeździ na nartach i gra w siatkówkę, bo tego nauczył ją trener Daniec. A Wikusia... zaraz, jak się nazywa kolejne wcielenie Barbie? Boże. Z takim rybim ogonem. Mirabella chyba. I Wikusia chce pływać właśnie tak jak Mirabella. Już ją zarażam miłością do nart. Timing w tenisie - ja rzucam pach i ona też pach. Nie chcę, żeby została zawodowym sportowcem ale pragnę zaszczepić w niej miłość do sportu, tak jak w przypadku starszej się udało.

Pan sam jest zapalonym sportowcem.

- Do dzisiaj gram w tenisa i pochwalę się, że "leję" kolegów, z którymi jeszcze niedawno przegrywałem. Rozmus nie może przeboleć. "Dostawałem baty" na korcie od niego przez wiele lat. Siedem razy przegrywałem z nim w finale naszych turniejów. On nawet potrafił urwać się z podróży poślubnej i przyjechać do Pogorzelicy, żeby... wygrać ze mną. Dopiero potem pojechał z żoną do Paryża. Łotrze, pomyślałem wtedy. A potem wziąłem odwet. W Jaworzu koło Bielska jest taki turniej tenisowy, na którym emocje są tak ogromne jak na mistrzostwach świata. Trzeba zobaczyć jak przyjeżdżają: Englert, Stockinger, Strasburger. Wchodzą na korty jak szeryf w filmie " W samo południe". Kowboje z rakietami. Coś cudnego. I tam przez tydzień każdy z nas pije tylko jedno, małe piwo. Bo jutro ma mecz. Milowicz będzie grać ze Stanem Borysem, Janowski ze Stockingerem, a Daniec z Poloczkiem z kabaretu Rak. Tak to wygląda. Jeżdżę też na nartach. Dlatego mogę stać na scenie przez dwie godziny, a z bisami jeszcze dłużej.

Dokładnie 20 lat temu dostał Pan w Opolu Karolinkę - nagrodę za debiut.

- A pierwsze honorarium w życiu zainkasowałem w 1979 roku. Karolinka była nagrodą za debiut w programie kabaretu "Pod Egidą" u Pietrzaka. Zawsze się tym chwaliłem: Sienkiewicz Wrzesińska, Pietrzak, Pszoniak, Fronczewski, profesor Szczepkowski i ja. Jezu... Ponad 4 lata występowałem w Egidzie i zawsze mówiłem, że to było coś więcej, niż tylko zarabianie pieniędzy. Wcześniej przez 5 lat były "Wały Jagiellońskie". Potem już grałem na własny rachunek. I tego, że zagrałem cztery razy w Operze Leśnej, przy kompleciku na widowni, nie dam sobie nikomu odebrać. Cieszę się, że nadal zależy mi bardziej na reakcji publiczności, niż wysokości honorarium, przysięgam. Uderzyła mnie pani w czuły punkt tym przypomnieniem Opola. Bo w tym roku znowu zostałem tam zaproszony. Przez ostatnie lata organizatorzy zachłystywali się głównie młodymi kabaretami. Nas, starych dziadów, nikt tam nie zapraszał. Nieśmiało mówiłem, że nie mam nic przeciwko młodym. I niech idzie nowe, ale w drugiej części powinni pokazywać, że stare trzyma się dzielnie.

Żałował Pan kiedyś swojego wyboru?

- Jeśli można robić to, co się kocha, to człowieka nic wtedy nie męczy. Najcudowniejsze są nagrody od widzów. Proszę sobie wyobrazić, że na satyryka głosuje w jakimś plebiscycie kilkaset tysięcy osób. A żeby kandydować na prezydenta wystarczy 100 tys. podpisów. Dobrze, że się pani roześmiała, bo można by pomyśleć: Daniec, szajba kompletna.

Kandydat na prezydenta?

- Jak mnie złapiecie na tym, że mam jakieś plakaty - ojczyzno, Polsko, proszę dzwonić. Nie. Ja się nie nadaję do żadnych, ważnych funkcji. Jestem zbyt nerwowy, bym mógł je pełnić. Faceci od fuszerki nie znaleźliby u mnie roboty.

Lubię Pana monolog o Andrew Gołocie albo o Marcinku. A Pan ma swój ulubiony? Czy kocha je wszystkie po równo, jak dzieci?

- Kocham je po równo. Kocham mojego pana Ignacego. Bidunię, w tanim paltociku, w okularkach z ubezpieczalni i mojego kibica, szorstkiego, pewnego siebie. Jest jeszcze Marcinek albo górol, który mówi: "maleńki kraik, płynie Odra, Wisła, mielim tyle zrobić, a tu starość przyszła". Każda z tych postaci mówi o ważnych rzeczach, które się wokół nas dzieją. A walka Gołoty? Samograj. Myśmy sobie wyobrażali, że chłop zdobędzie mistrzostwo świata, a tymczasem jego walka mogła się zmieścić w "Teleexpressie".

Kiedy Pan przed dziesięcioma laty przyjeżdżał do Gdańska na Festiwal Dobrego Humoru ciągnęły za Panem tłumy fanów. To były złote czasy.

- Teraz pani uderza w jeszcze bardziej czułą strunę. Pięć Meloników Charliego na tym festiwalu dostałem. Jestem smutny, bo już nie mogę dalej kandydować. Mam też cztery Telekamery, w tym złotą. I w tym plebiscycie też już nie mogę brać udziału

Bo Pan już wszystko zebrał, co było do zebrania.

- Na szczęście nie odczuwam braku sympatii. I przekrój wiekowy moich widzów jest niebywały, od trzech lat do nieskończoności. Na pożegnanie opowiem pani anegdotę związaną z Melonikami Charliego. Przypomnę tylko, jak ta nagroda wygląda. Melonik leży na oryginalnej kostce brukowej i jest jeszcze niedbale rzucona laseczka Chaplina. Jerzy Gruza przy piątym meloniku podszedł do mnie i powiedział: Chodnik będziesz brukował? A teraz niedawno znowu się z nim spotkałem. Przyszedł na mój recital. I powiedział, że to skandal, dopiero teraz mógł mnie obejrzeć na żywo. I proszę państwa, mówię to cicho, żeby nie zapeszyć. Gruza przysłał mi scenariusz serialu, który chciał już nakręcić 10 lat temu. Ale nie wymyślił chłopa, który miałby zagrać główną rolę.

I teraz tym chłopem miałby być Pan?

- Tak. Jeszcze tego nie mówiłem ale się tak jakoś rozkręciłem. To ma być serial komediowy. I jak pomyślę, że scenariusz do przeczytania daje mi człowiek od "Wojny domowej" i "Czterdziestolatka" to... rany boskie. Na razie będę czytać.

Ryszarda Wojciechowska

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki