Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Małgorzata Kalicińska: Moje życie to morze miłości [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
collage. fot. T.Bołt
Dlaczego mam się obrażać o określenie „autorka dla kobiet”? Kobiety czytają więcej, a ja lubię pisać o emocjach - mówi Małgorzata Kalicińska, pisarka.

Dziesięć lat temu zadebiutowała Pani jako pisarka. Czy tamten debiut jakoś Panią zmienił?
Zanim zadebiutowałam jako pisarka, wykonałam najpierw nieszczęsne salto życiowe. Zbankrutowała nasza firma. A ja poniosłam klęskę nie tylko zawodową, ale też osobistą i finansową. I dopiero debiut książkowy sprawił, że wyprostowały mi się plecy i oczy przestały łzawić.
To nie musi być tak, że po takiej klęsce trzeba wejść od razu na Mount Everest. Wystarczy, jeśli to będą jakieś nasze, małe zwycięstwa. Że znajdziemy nową pracę, zaczniemy ćwiczyć jogę czy uczyć się języka obcego. Wszystko po to, żeby się wyprostować. Żeby wyjść z tej przezroczystości, transparentności i żalu.

W Pani przypadku to było jednak duże zwycięstwo - popularność i milion sprzedanych książek. To musi jakoś człowieka zmienić
Wychowanie mamy sprawiło, że nie odbiły mi bąbelki. Może po debiucie stałam się odważniejsza życiowo. Chociaż nie aż tak bardzo, jakby się to nam wydawało. Bo nie należę do tych, którzy wymachują szablą, chociaż ostatnio trochę wymachuję jęzorem. Mam określone zdanie na pewne tematy. I potrafię je wyrażać. Ale nie będę kręcić nieśmiało fartuszka i mówić: - No nie wiem. Ja mam przecież 60 lat. Niektóre osoby dzisiaj tak się wypowiadają, żeby nikogo nie urazić. Ja tak nie potrafię.

Dlatego na swoim blogu potrafi Pani coś politycznego skomentować. Np. ustawę 500 plus nazwała Pani salcesonem wyborczym. O Jarosławie Kaczyńskim też zdarza się coś napisać.
Każdy ma jakieś zdanie. Nie tylko o nim. I obrywam czasami za to. Kompletne milczenie i udawanie, że Kalicińskiej pewne sprawy nie dotyczą, byłoby zakłamaniem. Mieszkam tutaj i teraz. Od czasu do czasu to ze mnie chluśnie.

Ale Pani czytelniczki głosują na różne partie.
To prawda. Mamy prawo do różnic zapisane w konstytucji. Pamiętam taki list: „Pani Małgorzato, wiem, że jest pani ateistką, a ja jestem osobą głęboko wierzącą. Ale w pani książkach nie spotkałam się z niczym złym i nadal będę je czytać”.
To przykład na to, jak możemy się pięknie różnić. Kiedyś brałam udział w panelu dyskusyjnym z nieżyjącą już Moniką Szwają. I przy każdej niemal kwestii Monika miała inne zdanie niż ja. I tak pięknie się różniłyśmy, a potem poszłyśmy na wódkę ze śledziem. Róbmy tak częściej. Podpisujmy protokół rozbieżności.
Dzisiaj jednak jest tak, że ludzie, którzy są innego zdania, z mety są wpisywani w rubrykę wróg. Nienawidzimy się, bo mamy inne zdanie?! Straszne.

„Autorka książek dla kobiet”. Nie protestuje Pani?
Dlaczego mam protestować? Kobiety czytają, a ja lubię pisać o emocjach. Są pisarze i pisarki zajmujący się emocjami i jest w nich dużo polityki oraz bolesnych spraw społecznych. Myślę tu o „Millennium” Stiega Larssona, u nas zajmuje się tym Kasia Bonda i Zygmunt Miłoszewski. To po prostu inny gatunek. Nie każda książka musi wybuchać.

Mnóstwo sprzedanych książek czyni z Pani może nie królową, ale na pewno jedną z księżniczek polskiej literatury. Czy to jakoś łechce?
A czy my Marię Dąbrowską nazywałyśmy królową albo księżniczką? Janusza Leona Wiśniewskiego - cesarzem? Miło, że czytelnicy czytają.
Czy to łechce? Powiem - cieszy.

Ale Dąbrowska trwa do dzisiaj z „Nocami i dniami”.
I jest czego zazdrościć. Ktoś mi napisał, że mój „Dom nad rozlewiskiem” stoi w domu z przeznaczeniem kiedyś dla córki, a potem dla wnuczki, bo tam jest dużo dobrych emocji. Bo to jest literatura „otulająca” - tak ją nazwała moja czytelniczka. Zresztą w tych moich książkach nie jest tak do końca słodko. Ja tylko nie piszę dramatycznie. Wystarczy, że współczesna telewizja uczy nas złego dramatyzmu z tymi swoimi paradokumentalnymi filmikami, w których emocje skaczą jak linia w encefalogramie u wariata. Trwać w ludzkiej pamięci - marzenie artysty!

W Pani przypadku życie też nie zawsze idzie w stronę lekką, łatwą i przyjemną. W powieści „Lilka” są poruszone bardzo trudne sprawy - starzenie się, umieranie.
Kiedy się jest po pięćdziesiątce, śmierć staje się wyraźna. Odchodzą rodzice, ciotki, przyjaciele. Ludzie umierają na raka, giną w wypadkach. Chorujemy. To taka immanentna część naszego życia. Kiedyś pracowałam jako nauczycielka. Moja mama też była pedagogiem, więc ta lekka pedagogizacja, taki nienachalny dydaktyzm, pokazywanie dobrej drogi wydaje mi się dobrym sposobem na literaturę. Także literacka rozmowa o odchodzeniu.

Pokazuje też Pani, że lepiej rozwieść się w pokoju niż w wojennej atmosferze.

Bądźmy po rozwodzie znajomymi, a nie wrogami. Bo wszystko, co złe, już się wydarzyło. Nie musimy się spotykać na niedzielnych obiadkach, ale nie wbijajmy sobie bez przerwy szpili. Bo to jest złe przede wszystkim dla nas samych. To niszczy. Zwłaszcza dzieci.

Pani jest pięknym przykładem na to, że po pięćdziesiątce nie tylko można zostać wziętą autorką książek, ale też zmienić życie prywatne. Nowy dom, nowy mężczyzna.
Też z odzysku (śmieje się), ale żaden ideał, wszyscy mamy swoje wady i zalety. Chociaż dla mnie to rycerz na białym koniu. Jest mądry, inteligentny, zaradny i czuły. Czego chcieć więcej w naszym wieku?

Ale jak to się robi, pytają kobiety?

Akceptuje się wady, bo za zalety się kocha. Mój mąż ma 66 lat i kiedy go poznawałam, to poznawałam też jego wady. I polubiłam je, nauczyłam się ich. Nie spodziewajmy się, że dojrzały mężczyzna będzie ideałem. My - dziewczęta po pięćdziesiątce - też mamy swoje przywary. I nie zawsze zdajemy sobie z nich sprawę. Też nie jesteśmy idealne.

Pani nie tylko pokochała wady męża, ale dostrzegła w nim współautora książki, która wkrótce się ukaże. To rzecz o Korei Południowej.
Zanim spotkaliśmy się twarzą w twarz, mieliśmy za sobą kilkaset maili. Nie uwodzących jeszcze, ale przede wszystkim o życiu. I już wtedy wiedziałam, że on ma bardzo dobre pióro. Bo to jest wykształcony, oczytany i ciekawy świata człowiek. Kiedy zaproponowałam mu napisanie wspólnie książki o Korei, zaczął się krygować, czy da sobie radę. Ale ja wiedziałam, że da! Ma fantastyczną wiedzę o Korei, bo spędził w niej dziesięć lat. Oprócz innych będzie tu duży rozdział o ludziach, bo jestem obserwatorką, i o kulinariach koreańskich - to moja działka.
On się zdziwił, że o jedzeniu można tyle napisać!

Co jest takiego oryginalnego w kuchni koreańskiej?
Może… kiszonki? Oni mają 180 rodzajów kiszonek. My tylko kilka, więc jest różnica. Kim chi, czyli taka podstawowa kiszonka z kapusty, znalazła się na Liście Dziedzictwa Światowego UNESCO jako jedna z najzdrowszych potraw, która hamuje rozwój nowotworów. I w mojej książce będzie ten przepis. Nadto to bardzo specyficzna kuchnia. Zapraszam do lektury.

Ten związek z Pani obecnym mężem trwał przez pewien czas na odległość. Mąż w Korei, Pani w Polsce. Spotykaliście się raz na pół roku.
Pani jest też z Wybrzeża, a tu kobiety zawsze czekały na swoich mężów marynarzy. Da się wytrzymać. A ogromna tęsknota umacnia uczucia. Jeśli się za kimś nie tęskni, to znaczy, że się go nie kocha. I jak pokazała przyszłość - daliśmy radę!

Podkreśla Pani, że pisanie to pasja. Ale jest coś, za co jednak pisania Pani nie lubi?

Chciałabym mieć taką dyscyplinę pisania jak Krysia Kofta. Ona traktuje pisanie bardzo poważnie. Podobnie jak Kasia Bonda. Siadają od rana i piszą. A ja nie mam takiej dyscypliny. Człowiek wie, że powinien popracować, ale jest tyle innych różnych zajęć! I czasami opuszcza mnie wena. Wtedy czuję się jak leń śmierdzący i to okropne uczucie.

Jak nie zapytać autorki książek dla kobiet o upływ czasu?
W książce „Kochana moja. Rozmowa przez ocean” jest o tym list do swojej córki. Napisałam, że widzę, jak się starzeję, jak zmienia się moje ciało. I uświadamiam jej w tym liście, że kiedyś będę tylko wspomnieniem. I muszę pani powiedzieć, że straszną krzywdę jej tym stwierdzeniem zrobiłam. Ona, kobieta po trzydziestce napisała mi: - Mamo, to dla mnie trudne. Bo nawet jeśli będziesz już tylko porcelanką na marmurze, będziesz cały czas ze mną. Nie zmuszaj mnie do tego, żebym teraz o tym myślała.
I ja ją rozumiem. Ja mogę tak pisać o sobie, rozmawiać o tym ze swoim mężem, który jest moją najlepszą przyjaciółką, bo nie mam od niego lepszej. Rozumie ten temat, bo i on też czuje upływ czasu. A jak się jest po sześćdziesiątce, to powoli gdzieś majaczy napis meta. Tylko nie wiadomo, kiedy on się wyostrzy.
Ale żeby nie kończyć ciężko - jedna z czytelniczek powiedziała, że u Kalicińskiej jest całe morze miłości. No, bo w moim życiu jest całe morze miłości. Od pięciu lat jestem babką. To nowa miłość. Inna, ciekawa, wspaniała.
W życiu nie chodzi o to tylko, żeby być kochaną. Ale także, żeby kochać. Umiem mówić, że kocham - mojemu mężowi, bratu, dzieciom, wnuczkom, psu. Trudna jest dla mnie miłość do córki, która mieszka w Sydney. Chciałabym ją czasami tak po prostu przytulić. Brak mi jej. Tęsknię.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki