Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Magdalena Witkiewicz zamieniła szpilki na domowe kapcie i podbiła Wietnam [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Paulina Stanisławska
- Dzisiaj wiele kobiet jest zmęczonych, dlatego uciekają od trudnych książek do takich ze szczęśliwym zakończeniem. Ja im takie książki daję - mówi Magdalena Witkiewicz, popularna gdańska pisarka.

To się nazywa zmienić życie. Wyskoczyć ze szpilek i wskoczyć w kapcie...
Zanim zaczęłam pisać, miałam ciepłą, pewną posadę. Ale po urlopie macierzyńskim stwierdziłam, że trzeba robić coś innego. Założyłam więc firmę marketingową, ale to był już tylko taki pomost do mojej dzisiejszej wolności. Zamieniłam szpilki na domowe kapcie i nie brakuje mi biznesowego reżimu, tej aury korporacji. Postawiłam wszystko na jedną kartę.

Nie żałuje Pani?
Nie, chociaż czasami lubię się poczuć ważna i lubię wyskoczyć od czasu do czasu z kapci. Ale to mam dzięki spotkaniom autorskim, moim wyjściom do ludzi.

Dzisiaj pisanie książek jest ryzykowne.

Mówi pani jak mój mąż. On też narzeka. Ale jednocześnie widzi, że dzięki pisaniu mam więcej czasu dla dzieci, dla niego i dla siebie. Mogę spokojnie ogarnąć moje życie. Nie muszę żyć w pośpiechu. Dla dzieci to oczywiste, że jestem pisarką. Mój kilkuletni syn, kiedy jesteśmy w księgarni, woła: - O, mama, twoja książka.


Książki dla kobiet określa się pobłażliwie jako literaturę na obcasach albo w spódnicy. Pani to nie przeszkadza?

To żadna ujma. Kiedyś usłyszałam: - No to kiedy Nike? Odparłam, że nigdy. Bo ja nie piszę dla takich nagród. Wiem, że to, co wydaję, służy rozrywce. Moja książka ma wzruszać. Kobieta, która ją czyta, powinna się przy czytaniu tak czuć, jakby rozmawiała z przyjaciółką przy kawie. To ma być sposób na miłe spędzanie czasu. Ale poruszam też w moich książkach poważne tematy, jak w tej ostatniej "Pierwsza na liście". Jednak nawet w tym przypadku staram się pisać w lekki sposób.

"Pierwsza na liście" to książka o miłości, przyjaźni i o odchodzeniu?

Moim zdaniem, to nie jest książka o odchodzeniu. Owszem, jest o chorobie, ale także o nadziei, o miłości córki do matki. O tym, ile ta córka jest w stanie zrobić dla matki. To także rzecz o przyjaźni, która po kilkunastu latach rodzi się na nowo i o walce o życie, ale nie o odchodzeniu.

Janusz Leon Wiśniewski, specjalista od kobiecej literatury, powiedział, że po tej książce chce się od razu być lepszym człowiekiem.

Bardzo mnie ta jego recenzja ucieszyła. Zapytałam, czy naprawdę przeczytał "Pierwszą na liście" i czy rzeczywiście tak o niej myśli? Odparł, że tak i że wiele razy wzruszał się podczas czytania. A teraz wspólnie z Januszem Wiśniewskim i jeszcze kilkoma innymi pisarkami stworzyliśmy tomik opowiadań "Kulminacje". Premiera na początku lutego. To dla mnie duża nobilitacja znaleźć się w takim towarzystwie. A wracając jeszcze do "Pierwszej na liście". To miały być na początku dwie książki. Pierwsza o przyjaźni. Zainspirowały mnie słowa starej piosenki, śpiewanej przez Krystynę Prońko i Majkę Jeżowską: "Przyjaciółko mego serca wróć, mam pusty dom...". I to dojrzewało we mnie. Pomysł na drugą, zrodził się, kiedy leżałam w warszawskim szpitalu, czekając na diagnozę. Myślałam o tym najgorszym rozwiązaniu. O tym, co by było, gdybym się dowiedziała, że nie mam dużo czasu. Pomyślałam, że napisałabym dzieciom listy. Tak, żeby miały mnie potem w tych wszystkich swoich ważnych, życiowych momentach. Na szczęście okazało się, że jestem zdrowa. Ale pomysł został. Potem jeszcze doszło spotkanie z Urszulą Jaworską, twórczynią jednego z największych do niedawna Banku Dawców Szpiku Kostnego, i wszystkie puzzle złożyły się w całość, a właściwie w jedną książkę.

W "Pierwszej na liście" jest temat dawstwa szpiku.
Mam wrażenie, jakby od początku wokół tej książki krążyła jakaś magia. Chociaż ja wcześniej w magię nie wierzyłam. Ale przez przypadek odwiedziłam moją znajomą Bognę Kozłowską, która jest szefową jednego z gdańskich hospicjów. Chciała, żebym podpisała kilka książek. Podpisałam i zaczęłyśmy rozmawiać. Już podczas rozmowy czułam, że ten wątek hospicyjny musi się znaleźć w książce. Potem zaczęłam im trochę pomagać. Zorganizowałam książki na bal hospicyjny, które zostały zlicytowane. To hospicjum ładowało mi akumulatory. Tam człowiek czuje, że chce zrobić coś dobrego. Drugi sygnał, który spowodował, że temat dawcy szpiku się pojawił, dostrzegłam w Gnieźnie. Po jednym ze spotkań autorskich nocowałam u koleżanki. Powiedziała mi wieczorem: - Słuchaj, rano wychodzę do lekarza. Przestraszyłam się: - Jesteś chora? - Nie - usłyszałam. - Tylko właśnie dostałam telefon, że mogę być dawcą szpiku. Muszę się więc zgłosić na dodatkowe badania. Powiedziałam jej wtedy o książce, nad którą zaczęłam pracować. Kiedy wróciła, przegadałyśmy pół nocy. Jej uwagi bardzo mi pomogły, kiedy pisałam. Podziękowałam jej w książce. Napisałam: Agnieszka, mam nadzieję, że kiedy ta książka wyjdzie, to ty już będziesz mogła powiedzieć, że komuś podarowałaś życie. I tuż przed drukiem, dostałam od niej SMS-a, że 13 stycznia idzie na pobranie komórek. 54-letnia Włoszka otrzymała jej szpik w dniu premiery mojej książki. Czy to nie symboliczne? Nie magiczne? Cieszę się, bo już wiem, że cztery kobiety po przeczytaniu "Pierwszej na liście" zdecydowały, że chcą oddać szpik.

Pisanie książek to znój?
Nie lubię tzw. wykończeniówki. Tej redakcji, korekty, poprawek. Tak, to jest uciążliwe. Ale wymyślanie to najprzyjemniejsza praca. Tworzenie innego życia na papierze nie może być znojem...

Ta ostatnia książka jest zawsze tą najbardziej kochaną?
Każda moja książka jest inna. Raz jest wesoło, raz sentymentalnie. Pilnuję tylko, żeby między pisaniem książek zachować stan równowagi. Skoro teraz była książka smutna, bardzo emocjonalna, to następna będzie wesoła. Sama reguluję sobie własny stan psychiczny.

Pani książki dobrze się sprzedają. Skąd ta tęsknota kobiet do takiej literatury przyjemnej?
Dzisiaj wiele kobiet jest zmęczonych. Wiele ma problemy. Uciekamy wtedy od książek trudnych w świat, w którym jest dobre zakończenie. Ale ja też dostaję wiele maili, w których czytam: napisała pani książkę o mnie. Tych moich bohaterek, chodzących po ziemi, jest dużo. One potrzebują nadziei, uśmiechu, chcą sobie też czasami popłakać. Znam już wiele moich czytelniczek. To już nawet nie jest wirtualna przyjaźń, bo one przychodzą wiernie na spotkania ze mną. Pamiętam, jak po powieści "Niewierna" - o kobiecie, która była nieszczęśliwa w małżeństwie i miała romans ze swoim dawnym chłopakiem, napisała do mnie dziewczyna, tłumacząc, że to jest właśnie jej przypadek. I że dała tę książkę do czytania mamie, żeby wiedziała, jak ona się czuje. Po pewnym czasie poinformowała mnie, że się rozwiodła z mężem i wyszła za mąż za tego chłopaka z dawnych lat. Wiem, że ich synek Staś już rośnie... Jestem na bieżąco informowana. Dostaję listy o ślubach, zaręczynach, ciążach i zerwaniach. Niedawno byłam w Irlandii na zaproszenie jednej z moich czytelniczek, która pracuje w szkole w Cork. To ona zorganizowała spotkanie autorskie ze mną.

Mówi Pani o Irlandii, a ja wiem, że Panią kochają w Wietnamie.
Tam się świetnie sprzedaje moja "Szkoła żon", książka najbardziej nieprzyzwoita ze wszystkich, które napisałam. Ale tam wszyscy to czytają, mężczyźni i kobiety. W ubiegłym roku byłam w Wietnamie, ponieważ ta książka reprezentowała Polskę na festiwalu literatury europejskiej w Hanoi. I czułam się jak Kopciuszek na balu. Tak byłam traktowana. Za chwilę na tamtym rynku pojawi się mój "Zamek z piasku". Już też jest tłumaczona "Opowieść niewiernej". Teraz moja tłumaczka siedzi nad "Pierwszą na liście" i pisze mi, że się wzrusza, płacze.

Zwolni Pani tempo? Bo po trzy książki w roku to dużo.
Będę musiała. Zaskoczyła mnie promocja "Pierwszej na liście" - wywiady, spotkania. Wydawcy się tłumaczę, że nie mogę pisać, bo się właśnie lansuję (śmieje się). Na co wydawca odpowiada: - Lansuj się, lansuj.

Skoro o lansie mowa, w rozmowach z Panią pojawia się zawsze temat kota.
Bo to kot szczególny. Telewizja zawsze od kota zaczyna, bo on jest niesamowity.

To kot, jak słyszę, z imieniem i nazwiskiem.
Puszysław Witkiewicz, oczywiście. Chcieliśmy kota, który nie uczula. I ten rzeczywiście taki jest. Córka powiedziała, że ma się nazywać Pusio. - Lila, ale jak to będzie wielki kot, to Pusio brzmieć będzie dziwnie - mówiłam. - No to dobrze, najpierw będzie Pusio, potem Puszek, a następnie Puszysław. I teraz jest już Puszysławem. Ale i tak reaguje tylko na słowo kotek. Taki z niego kotek.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki