18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Leksztoń: człowiek, który miał imperium

Redakcja
Genialny samorodek, którego na początku lat dziewięćdziesiątych stać było niemal na wszystko,  teraz odsiaduje karę
Genialny samorodek, którego na początku lat dziewięćdziesiątych stać było niemal na wszystko, teraz odsiaduje karę Grzegorz Mehring
Przed laty Janusz Leksztoń był gwiazdą polskiego biznesu. Nazywano go królem Trójmiasta. Dzisiaj nawet nie jest ważny w swojej celi, którą dzieli z innymi więźniami - pisze Ryszarda Wojciechowska

Zakład karny na gdańskiej Przeróbce. Janusz Leksztoń wchodzi do pokoju rzecznika. Okrągły, ze sporą nadwagą. Potem powie, że ostatnio schudł. Z dawnego luksusu, o którym tyle plotkowano, został mu pasek z klamerką Versace. Jedyny powiew bogatego świata za tymi murami. Niegdyś właściciel największej willi w Trójmieście. Dzisiaj lokator dziesięcioosobowej celi, o której mówi z humorem:

- "Sheraton", jak pani widzi, to nie jest....

Dobre samopoczucie nie opuszcza go. Nie wygląda na człowieka złamanego. Nie czuje się przegrany. Potrafi się przystosować.

- Życie w więzieniu toczy się tak, jak w koszarach wojskowych. To nie jest wieczny wyrok. Wcześniej czy później się skończy. Dużo pracuję. Nawet bardziej, niż by warunki na to pozwalały. Skromnie jest, to fakt. Ludzie jak zwykle bajki opowiadają, że Leksztoń ma tu wszystko opłacone. Że w celi jest komputer. A co jest, pani widzi - jeden telewizor, jeden czajnik i jeden kibel, wspólny dla wszystkich. I niestety, trzeba się dopasować - tłumaczy.

Od sierpnia ubiegłego roku odbywa karę pozbawienia wolności. Został skazany na trzy lata, za "kierowanie wyłudzeniem kredytu". Funkcjonuje tutaj w systemie półotwartym. Czyli od apelu porannego do wieczornego może się poruszać między celami.

Przed dwudziesty laty był pionierem polskiego kapitalizmu. Właścicielem Elgazu, który na początku lat dziewięćdziesiątych rozwijał się jak burza. W 1991 roku Leksztoń zajął piąte miejsce na liście stu najbogatszych Polaków tygodnika "Wprost". Na jego imperium składały się m.in. firmy produkujące piece gazowe, plastikowe okna i drzwi, kopiarnia kaset wideo. Miał też prywatną telewizję, terminal na lotnisku w Rębiechowie i własną linię lotniczą. Przymierzał się nawet do otwarcia banku.

Na początku lat dziewięćdziesiątych był też niezwykle kolorową postacią. Człowiekiem z bajeru - jak głosił tytuł książki, którą napisał o nim jego były rzecznik prasowy - Jerzy Mazur.

Bo bajer Leksztoń rzeczywiście miał. Ale też bajeranckie życie, jak mówiono.

Willa na Kamiennej Górze

Zwłaszcza rezydencja, jak na tamte czasy, budziła emocje. Mieściła się w samym sercu Gdyni, na Kamiennej Górze. Na dwóch i pół tysiącach metrów kwadratowych znajdował się basen z egzotycznymi roślinami, sala gimnastyczna, strzelnica, a także prywatny klub nocny z prawdziwym barem i podświetlaną podłogą.
Zbigniew Żukowski, dziennikarz, który w tamtym czasie pisał o tych, którzy jako pierwsi dorobili się wielkich fortun, był w domu Janusza Leksztonia.

Ta wizyta w rezydencji na Kamiennej Górze zrobiła na nim wrażenie. Budynek otaczał gruby mur, w którym były otwory, prawie jak strzelnicze w średniowiecznym zamczysku. Kilku ochroniarzy czuwało całą dobę.

- Najpierw czekałem przed bramą, niczym Jurand ze Spychowa, aż mnie wpuszczą. Kiedy już byliśmy w salonie, gospodarz spytał, czy wypiję kawę. Odpowiedziałem, że chętnie. Leksztoń zamówił przez telefon. Myślałem, że wejdzie jakaś pokojówka w fartuszku. A tymczasem z tacą wszedł łysawy, wielki byk, któremu wystawała kabura spod pachy. Postawił dwie filiżanki, obrócił się na pięcie i bez słowa wyszedł. To mnie trochę zamurowało. Dzisiaj już znamy takie obrazki. Ale wtedy były to jeszcze nowe elementy - wspomina Żukowski.

Ta willa została sprzedana w 2000 roku Ryszardowi Krauzemu. Od tamtej pory Leksztoń mieszka - z przerwą na karę - 400 metrów dalej. Też na Kamiennej Górze, tyle że w mniej okazałym budynku.

- Sytuacja prawna tamtej willi była dość skomplikowana. "Pieczę" nad nią częściowo przejął syndyk. I to on chciał, żeby sprzedać dom. Byłem po rozwodzie. Moje dzieci miały obywatelstwo szwajcarskie. Więc z byłą żoną doszliśmy do wniosku, że lepiej sprzedać, część pieniędzy ze sprzedaży oddać syndykowi. A reszta powinna zabezpieczyć przyszłość dzieci - tłumaczy biznesmen.
Jego zdaniem wszelkie wieści o luksusie były jednak mocno przesadzone. Czy dwa i pół tysiąca metrów z basenem i salą gimnastyczną to rozmach? Przy tej skali interesów, kiedy go odwiedzali przedstawiciele największych koncernów na świecie? Taka rezydencja to był raczej standard! - Leksztoń jest o tym przekonany.

- Dzisiaj panowie z pierwszej dziesiątki stu najbogatszych mają po dziesięć takich rezydencji i to po całym świecie. Ale ukrywają, bo w Polsce zawiść wszystko zabija. Nigdy nie miałem mercedesa. Jeździłem pospolitymi autami. Bywało, że maluchem. Jak przed paroma laty. Akurat maluch stał przy firmie. Więc wsiadłem. Niektórzy zastanawiali się, jak się w nim zmieściłem. Pewnie dla wielu fiacik byłby wstydliwy. A nie dla mnie. Bo co to za wstyd. Owszem, na moją posesję wjeżdżały różne piękne auta. Ale ja nie gustowałem w pojazdach na pokaz - tłumaczy.

Megaloman i mitoman raczej

Ten rozmach inwestycyjny, jaki stosował przez pierwsze lata kapitalizmu, wymagał ciągłej gotówki.
Leksztoń sięgał więc po kredyty. Pętla odsetek zacisnęła się wokół niego szybko.
W 1992 roku sąd ogłosił upadłość Elgazu. Do firmy wszedł syndyk (jest w niej zresztą do dziś).
A w 1993 roku prokuratura wszczęła przeciwko biznesmenowi śledztwo. I zarzuciła mu wyłudzenie od jednego z banków 203 miliardów starych złotych. Potem był wyrok skazujący na trzy i pół roku więzienia, zmniejszony następnie do dwóch lat. Sędzia, uzasadniając to zmniejszenie wyroku, stwierdził pobłażliwie, że biznesmen jest raczej megalomanem i mitomanem niż przestępcą gospodarczym.

Johny kuleczka czaruje

Po wyjściu z więzienia Leksztoń znowu rzuca się w wir interesów.
Tomasz Gawiński, dziennikarz "Angory", pamięta go z tamtych czasów.

- Mimo iż wyszedł z więzienia, a komornicy stali pod drzwiami, to ludzie i tak pożyczali mu pieniądze. "Johny kuleczka", jak Leksztonia nazywano, potrafił oczarować każdego. On ma dar manipulowania ludźmi. Wystarczy, że popatrzy tymi miękkimi oczami - mówi ze śmiechem Gawiński.
Przypomina też, jak Leksztoń otwierał restaurację Tornado w Gdyni. Był jej współwłaścicielem. Na otwarciu rozwinięto czerwony dywan, po którym szła Edyta Górniak, gwiazda tego wieczoru.

To były też czasy Leksztonia wydawcy. Kupił "Tygodnik Wieczór". Ale biznesmen po kilku miesiącach zniknął i przestał ludziom płacić. Do dzisiaj mają do niego o to żal.

Do tych starych historii Leksztoń nie lubi już wracać.

- To są wszystko odgrzewane kotlety - przekonuje.

Nie ma sobie nic do zarzucenia. Inwestował chyba dobrze, skoro syndyk działa w Elgazie aż siedemnaście lat do tej pory.

- Dlaczego upadłość po tylu latach nie została zakończona? Kiedyś to wszystko wypłynie - odgraża się. I już przewiduje, że jak się tylko zakończy proces upadłościowy w jego firmie, to sprawa będzie przedmiotem skargi do międzynarodowego trybunału. On będzie się skarżył na przewlekłość syndyka i na stratę pieniędzy.

- Moi adwokaci zbierają wszystkie dokumenty, pilnują i śledzą - powiada. Ale za chwilę dodaje: - Elgaz jest więc nadal. Ma się nieźle, a ja jestem cały czas właścicielem.

A wszystko te czarne oczy...

O Leksztoniu mówią, że czarował kobiety z nadzwyczajną lekkością. Wprost proporcjonalnie do wagi, jaką w życiu osiągnął.

On sam powiada, że to one potrafiły go omotać. On, który poszukiwał tylko miłości i wierności, stawał się ich łatwą ofiarą.

Teraz trzyletnią karę więzienia odbywa przez kobietę oczywiście.
Oficjalna wersja jest taka, że kredyt w wysokości miliona złotych wzięła Jowita H., która na procesie mówiła, że zrobiła to pod kierunkiem Janusza Leksztonia, który sam o kredyt nie mógł wystąpić. Jowita H. zeznała, że dokonała tego czynu, pozostając pod osobistym urokiem biznesmena.
Leksztoń ma swoją teorię na ten temat. Ona się leczyła psychiatrycznie i sama wychowuje dziecko. Dlatego sąd skazał ją tylko na wyrok w zawieszeniu. A cała wina spadła na niego.

To jeszcze stara historia z 1999 roku, kiedy wydawał polską edycję pornograficznego pisma "Hustler". Prezesem była właśnie ona. Wzięła kredyt i poszła się leczyć - tłumaczy.

Ale on najchętniej chciałby opowiadać teraz o swoim porwaniu.

W kwietniu ubiegłego roku media obiegła informacja, że Janusz Leksztoń został porwany. I że cudem udało mu się wyrwać z rąk porywaczy. Po tej ucieczce zgłosił się na policję, zawiadamiając o przestępstwie. Opisywał, że go porwano o 6 rano sprzed domu, ubranego tylko w szlafrok. Gangsterzy mieli się domagać od niego miliona złotych. Grozili mu śmiercią. Bili go.
On był jeszcze świeżo po operacji, z raną na brzuchu.

Potem stwierdził, że z jego domu zginęły m.in. dokumenty dotyczące działalności gospodarczej.
W mediach pojawiły się jednak spekulacje, czy przypadkiem nie było to samouprowadzenie. Sugerowała to jego dotychczasowa wspólniczka w interesach Natalia S.

Jednak parę tygodni temu policja wydała komunikat, że zatrzymała sprawców tego porwania i ich zleceniodawcę.

Leksztoń nie kryje żalu: - W internecie wylano wiadro pomyj na mnie. Pisali, że się sam uprowadziłem. Ja na szczęście żyję, chociaż dwa razy uniknąłem śmierci. Raz uśmiercono mnie na papierze, w 1993 roku, kiedy to w "Gazecie Wyborczej" napisali, że Leksztoń został zamordowany, a tymczasem byłem tylko aresztowany. A drugi raz uniknąłem jej naprawdę, podczas porwania.
Prokuratura niewiele mówi o tej sprawie. Prowadzi bowiem cały czas śledztwo. Sam biznesmen, który jest dowożony z więzienia na przesłuchania, też niewiele może powiedzieć. Chociaż bardzo by chciał. Bo, jak twierdzi, za tym porwaniem stoi kobieta. Konkretnie Natalia S., z którą prowadził interesy. Razem handlowali środkiem na powiększenie biustu.
Poznał ją przez internet. Napisał do niej, że szuka prawdziwej miłości i wierności, że jest po przejściach, bo został zamieniony na młodszy model. A ona tę prywatną korespondencję przekazała prasie - żali się.

- Porwanie to była próba przejęcia rynku wartego 100 milionów złotych rocznie. Ona nie chciała się dzielić ze mną tymi pieniędzmi. Więc zleciła porwanie. Policja zatrzymała ją. I pomyśleć, że była kobietą, z którą chciałem sobie ułożyć życie. To ona mnie zaczepiła, a nie ja ją. Była młoda, zaszczuta. Uciekła od faceta, który się nad nią znęcał. Ja się zaangażowałem uczuciowo. Dałem jej zaręczynowy pierścionek. Przyjęła. Ale nie dała odpowiedzi, co do dalszego naszego związku - opowiada Leksztoń.

Kolejna Natalia w jego życiu

Ale jego serce zostało uleczone. Lekiem na ten ból stała się kolejna miłość. Tym razem, jak twierdzi, szczęśliwa. Jest młodym, jeszcze świeżym małżonkiem, od września 2008 roku. Nie zdążył zakosztować tego drugiego małżeństwa na wolności, bo zaślubiny odbyły się już w areszcie. Panna młoda, Białorusinka Natalia V., podjechała pod areszt śledczy przy ulicy Kurkowej w Gdańsku, w którym już czekał na nią pan młody, parę dni wcześniej aresztowany.

O Natalii V. Leksztoń chętnie opowiada. Ją też poznał przez internet. Przyjechała do Polski i zaczęła pracować w jego firmie. Mieli wyznaczoną już datę ślubu, ale go aresztowano. Urzędnicy zgodzili się na zawarcie przez nich małżeństwa w tak nietypowym miejscu. I to cała historia.

Leksztoń denerwuje się, kiedy czyta w prasie, że ożenił się po to, aby uzyskać inne obywatelstwo, wyjść na przepustkę i uciec poza granice Unii Europejskiej.

- To jakaś bzdura. Gdzie uciec? Na Białoruś? Ani mnie, ani mojej żonie ten totalitaryzm białoruski nie odpowiada.

Żona odwiedza go w więzieniu raz w tygodniu. Rozmawiają wtedy o życiu i o interesach.
Bo te, jak mówi Leksztoń, mają się nieźle.

Jak prowadzi biznesy z więzienia? Zwyczajnie, przez pełnomocników. Ma, co prawda, ograniczone pole manewru, bo telefon jest tylko ogólnodostępny. Ale jak się chce, to się zrobi.
Specyfik na powiększenie piersi, który rozprowadza, robi furorę.
Do rynku białoruskiego miał dostęp dzięki żonie - przyznaje. Ale on się żenił z miłości, a nie ze względu na tamtejszy rynek. Zresztą na Wschodzie to hit sprzedażowy, że szkoda gadać - wyjaśnia.
Teraz jego firma atakuje tym specyfikiem rynek chiński i indyjski. Tam też kobiety chcą mieć większe piersi. A dzięki niemu mogą je sobie powiększyć o dwa numery. Wkrótce zabierze się za rynek bułgarski i rumuński. Piersi więc czekają.

Internet i tabletki

Co będzie robić po wyjściu z zakładu? To, co robi w tej chwili. No, może niezupełnie. Ma kilka planów. Za kilka miesięcy chce ruszyć z portalem internetowym, który będzie się cieszyć ogromną popularnością, jego zdaniem. W planie są także tabletki młodości.

- Przez to, że tu jestem, troszkę się to przedsięwzięcie z portalem opóźni - zdradza.
Boli go jedna rzecz. I to mówi wprost. Teatr Muzyczny w Gdyni, który sponsorował, usunął z tablicy pamiątkowej informację o tym, że jego firma była kiedyś sponsorem. Stał się dla nich wstydliwym elementem. A on przecież wyłożył pieniądze między innymi na zakup bezprzewodowych mikrofonów dla aktorów w "Skrzypku na dachu".

Ma też żal do Lecha Wałęsy, któremu sponsorował kampanię wyborczą.

Powtarza tę swoją teorię, że gdyby Wałęsa przybył na otwarcie jego linii lotniczych, to te dawne Elgazowe biznesy by nie padły. Ale prezydent, z uwagi na wewnętrzne animozje na swoim dworze, nie wziął w tej jego ceremonii udziału. Nawet nie przysłał swojego przedstawiciela.

Po tej linii lotniczej została tylko pewna anegdota. Leksztoń miał skomentować nieobecność Wałęsy słowami: - No to obyliśmy się bez elektryka.

- To nie ja powiedziałem - prostuje. - Kiedy już po uroczystym otwarciu zaczął się bankiet zrobiony z rozmachem, natężenie prądu nie wytrzymało i na minutę lub dwie zgasło światło. Na szczęście przewidzieliśmy taką sytuację. I mieliśmy awaryjny agregat prądotwórczy od wojska. Po włączeniu go pojawiło się światło, a mój rzecznik Jerzy Mazur wówczas zażartował, że byliśmy na to przygotowani i poradziliśmy sobie bez elektryka. Prasa to podchwyciła i włożyła w moje usta. I tak to funkcjonuje od lat.

Wielkie biznesy Janusza Leksztonia

Produkcja kotłów gazowych
Produkcja okien z PCV
Prywatna telewizja i agencja modelek
Prywatny terminal lotniczy VIP na totnisku w Gdańsku Rębiechowie
Dystrybucja filmów na kasetach wideo
Biuro turystyczne Ośrodek sportu i rekreacji
Biuro projektowe
Wspólne przedsięwzięcie z japońską firmą Nissan
Sprzedaż specyfików powiększających biust

Rozmowa z Jerzym Mazurem, byłym rzecznikiem Leksztonia

Nazwał Pan Leksztonia "Człowiekiem z bajeru". Taki tytuł nosi napisana przez Pana przed laty książka o nim. Jaki on był wtedy, gdy Pan dla niego pracował?

To człowiek, który umiejętnie manewrował na początku swoim wizerunkiem. Zaczynał przecież jako rzemieślnik i pod koniec lat osiemdziesiątych zrobił na kotłach niesamowitą, jak na tamte lata, karierę i pieniądze. W 1989 r., kiedy mnie ściągnął do siebie z gdańskiej TV, miał już tyle pieniędzy, że mógł sobie pozwolić na wszystko. Zaczął inwestować w nowe pomysły: fabrykę okien z PCV, kasety wideo, agencję reklamy, prywatną telewizję, wszedł w mariaż z Nissanem, zaczął myśleć o liniach lotniczych. I gdyby słuchał swoich doradców, a miał naprawdę niezłych, to kto wie, czy ten osiemnastopiętrowy wieżowiec by nie powstał. Ale on nikogo nie słuchał, był wpatrzony w swoją wizję rozwoju firmy.
Osiemnastopiętrowy wieżowiec miał być nową siedzibą Elgazu?

Tak. I nie był to żaden bajer. Plany budynku przygotowała firma architektoniczna. Jak tylko dodatkowa kasa wpływała do Elgazu, to szef wysyłał betoniarki, żeby wylewały fundament pod budynek. Metodą gospodarczą można jednak postawić willę, ale nie wieżowiec. Początek lat dziewięćdziesiątych to był okres z jednej strony boomu gospodarczego, ale z drugiej - straszliwej transformacji w bankach. Bankowcy osaczyli Leksztonia, proponując mu kredyty krótkoterminowe, które on przeznaczał na projekty wymagające co najmniej 7-letniego okresu finansowania. Póki dawali, brał. I zapętlił się.

Ale ta pętla kredytowa to nie jedyna przyczyna jego upadku.

Ekonomiści mu radzili, aby przekształcił firmę. Przecież ona prawie do samego ogłoszenia upadłości działała w oparciu o wpis do ewidencji działalności gospodarczej, czyli przepisy dobre dla szewca czy piekarza, ale nie korporacji. A Elgaz w najlepszym czasie zatrudniał około 2 tysięcy pracowników. Sam mu trąbiłem do ucha, żeby poszczególne działalności uruchamiał w postaci spółek z ograniczoną odpowiedzialnością. Słyszałem wtedy - ty się na tym nie znasz. To trzeba wszystko trzymać w jednej ręce. Rzecz w tym, jaka to ręka. Jego sobie w każdym razie nie radziła.

Co jeszcze spowodowało upadek?

On wierzył w to, że agencję reklamy, telewizję czy firmę lotniczą prowadzi się tak samo jak fabrykę kotłów. Wpływy z produkcji okien brał na potrzeby linii lotniczej, a z kaset budował wieżowiec. Mało kto wtedy w Polsce robił analizę ekonomicznej opłacalności przedsięwzięcia. Był wizjonerem, genialnym samorodkiem, ale powyżej pewnych progów trzeba się zdać na fachowców. On im nie ufał, wciąż powtarzał, że jak sam nie będzie doglądać wszystkiego, to mu firmę rozkradną. Ja wówczas dałbym sobie flaki wypruć dla firmy. Walczyłem do upadłego, przez ostatnie sześć miesięcy za darmo zresztą. Dopiero syndyk wypłacił mi zaległe pieniądze po latach. Bardzo mi go było żal, gdy w 1993 r. trafił za kratki za wyłudzenie kredytu. On chciał firmę ratować za wszelką cenę, nie był pokrętnym wyłudzaczem. Inni brali kredyty i uciekali za granicę, on tu został. Dlatego napisałem tę książkę i sam ją wydałem. Przywaliłem tam, gdzie mogłem, ale odrzuciłem honorarium jednego z wydawców, który chciał wtedy dać miliard starych złotych za to, żebym opowiedział z kim Leksztoń spał i z jakimi politykami pił wódkę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki